[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Alina i Czesław Centkiewiczowie
Człowiek o którego
upomniało się morze
CZĘSC PIERWSZA
LODOWY CHRZEST U BRZEGÓW ANTARKTYDY
W TYM DOMU WSZYSTKO ZACZYNA SIĘ OD MORZA I NA MORZU
KOŃCZY
— ...Lecieliśmy na łeb, na szyję, ze zrefowanynii żaglami. Cztery doby gnał nas ten wściekły
północny wiatr. Całe góry wody, jak lawina, zwartą ścianą przelewały się przez „Bjorna" od
dziobu po rufę, zerwały szalupy, rozbiły je w drzazgi, zmiotły za burtę gdzieś daleko w morze,
strzaskały bok sterówki. Falconem naszym bosmanem, tak prasnęło o deski, że się ledwie
pozbierał. Mało brakowało, i mnie by zmyło z pokładu. A huczało! Bębenki pękały w uszach.
Nie, takiego morza jeszcze nie widziałem. Kotłowało się jak wrzące mleko w garnku. Strach było
patrzeć. Rozwścieczone, groźne, białe od piany aż po horyzont. — Ręka marynarza o
energicznej, ogorzałej twarzy zatoczyła w powietrzu szeroki krąg. Urwał i, jakby wciąż jeszcze
oślepiony sztormem, nie widzącymi oczyma powiódł po zasłuchanych twarzach.
Policzki Roalda pałały. Nie zauważony przez nikogo wśliznął się cicho do pokoju, przysiadł
na brzegu krzesła przy drzwiach i wsłuchiwał się w każde słowo najstarszego brata. Antonius
powrócił do domu z łowieckiej wyprawy, która w ciągu kilku miesięcy w pogoni za fokami
krążyła przy wschodnich brzegach Grenlandii.
„Ten ma przynajmniej co opowiadać. Kiedyż wreszcie i na mnie przyjdzie kolej?" —
pomyślał z zazdrością. Na domiar złego dwaj pozostali bracia, marynarze jak Antonius,
korzystali z chwili ciszy.
— Rok temu na Oceanie Indyjskim wpadliśmy niespodziewanie w samo oko tajfunu. W
jednej chwili poszło całe ożaglowanie i maszt. Śmierć zajrzała mi w oczy — wyrzucił z siebie
pośpiesznie Gustaw.
— ...Mnie lepiej zapytajcie, jak pod awaryjnym takielunkiem przeżyłem sztorm na Morzu
Karaibskim... — zaczął chełpliwie Leon, ale przerwało mu mocne stuknięcie fajką o stół.
— Spokój! Dajcie Antoniusowi skończyć! — uciszył synów głos nie znoszący sprzeciwu, głos
kapitana nawykłego do dawania rozkazów.
Widząc, że ojciec podnosi do ust wygasłą fajkę, Gustaw zerwał się z miejsca i podał mu
ogień. Był rosły jak Antonius i Leon. Granatowa marynarska kurtka ciasno opinała szeroką pierś.
Gdyby podniósł ramię, dotknąłby chyba belek sufitu.
Ciszę, jaka zapadła, przerwał znów głos Antoniusa. Jasny krąg naftowej lampy wiszącej nad
stołem, przy którym zebrała się cała rodzina kapitana Jensa Amundsena, rzucał łagodne światło
na zasłuchane twarze. Roald jak urzeczony chłonął dalej chciwie opowieść o sztormie na Morzu
Grenlandzkim, o fali, co w jednym mgnieniu oka pokrywała olinowania i deski pokładu
szkliwem lodu, o atakach pól lodowych na burty, o białych zaporach icebergów, wyłaniających
się niespodziewanie z mgły tuż przed dziobem myśliwca, o skośnookich Eskimosach, co na
wąskich łupinkach kajaków jak nikt potrafili przemykać się w gąszczu odłamków kry. Wydawało
mu się przez moment, że frędzle abażuru zabłysły jak lodowe sople, zadrgały niespokojnie, jakby
przeciągnął po nich sztormowy podmuch. Skulił się odruchowo. Zastawiony półmiskami stół,
nakryty starannie białą serwetą, zamienił się naraz w jego wyobraźni w nie heblowane skrzynie
zarzucone skórami białego niedźwiedzia. Czerwieniły się na nich płaty surowego mrożonego
mięsa. Twarze ojca i braci, tak podobne do siebie jak krople wody, znikły pod puszystą sierścią
futrzanych kapturów, ich niebieskie oczy zalśniły wąskimi, czarnymi szparkami. Przysiągłby, że
za każdym oddechem z ust unoszą się w powietrze strużki pary. Niespokojnie spojrzał na matkę,
zerwał się z krzesła.
— Roald, czemuś taki blady? Kiedyś wrócił? Usiądź przy mnie. — Piękna twarz Hanny
Henrikke rozjaśniła się na widok najmłodszego syna. Jej łagodny głos przywrócił go do
przytomności. Szybko wsunął się na swe zwykłe miejsce między matką a ojcem.
— Znów się spóźniłeś, chłopcze, gdzie byłeś? Pewnie w bibliotece? Poproszę chyba fru
Oleson, żeby ci już nie pożyczała książek — kapitan Jens Amundsen usiłował nadać swemu
głosowi surowy ton, ale wzrok jego z czułością spoczął na drobnej postaci Roalda. — Nie, nie
bój się, żartuję tylko — dorzucił widząc jego zaniepokojenie. — Czytaj, chłopcze, czytaj, ucz się
jak najwięcej. Ja w twoim wieku o tym nie myślałem. Cały dzień u szkutnika z toporem i dłutem
w ręku, wieczorem szło się trochę potańczyć czy pogadać z przyjaciółmi przy kuflu piwa. Potem
włóczęga po morzach, na naukę czasu nie było ani ochoty. Młody byłem, głupi. Dziś gorzko
żałuję, że stroniłem od książki, życie przeleciało raz-dwa, a teraz za późno. Wy za to, chłopcy,
musicie być ode mnie mądrzejsi.
— Nie wiem, jak będzie ze mną, z Antoniusem i Gustawem, ale z Roalda na pewno będziesz
mieć pociechę, ojcze. To mól książkowy — roześmiał się z nutką złośliwości w głosie Leon. —
Jak nie w szkole, to w bibliotece, jak nie w bibliotece, to w porcie. Godzinami gapi siÄ™ na statki,
co z całego świata ściągają do naszej Kristianii, zaczepia marynarzy różnych narodowości,
wypytuje ich Bóg wie o co, wraca do domu i zapisuje, co usłyszał. Sam widziałem jego notatki.
Nie wiem, jak wytrzyma bez tych rozmów i bez tych bazgrot na wakacjach w Borge.
— Tam, w stoczni, też się nie znudzi — wtrącił Gustaw.
— Nic się nie martw, Leon, już on wie, co robi — rzucił niecierpliwie kapitan Jens. — Niech
chodzi do portu, niech przygląda się pracy szkutników w Borge. Spokojniej umrę, jeśli będę
wiedzieć, że on obejmie po mnie stocznię. Nie będę musiał już dopraszać się u obcych
inżynierów o projekty statków. Żaden z nich nie zna się tak jak ja na budowie, żaden lepiej nie
potrafi wybrać drewna na każdą część szkunera, ale sam nie potrafię nowego zaprojektować.
Jestem od nich zależny. Roald mnie wyręczy, będzie mózgiem naszej stoczni w Borge.
Zobaczysz, synku, czego razem dokonamy, na cały świat rozsławimy Amundsenów... — urwał
naraz na widok niezadowolenia malującego się na twarzy żony. — Hanno Henrikke, jeśli Roald
będzie wolał zostać lekarzem czy adwokatem, nie będę mu bronił — dorzucił pojednawczo. —
Szkoda twego trudu, ojcze, Roald i tak pójdzie na statek, jak my — roześmiał się hałaśliwie Leon
i umilkł widząc, że kapitan Jens ruchem głowy wskazuje znacząco na matkę.
Hanna Henrikke wzruszyła bezradnie ramionami. Jak zawsze w domu Amundsenów,
rozmowa musiała zejść na morze, na szyprów, kapitanów, statki, stocznie. Jakby nic poza tym nie
istniało na świecie. Przygarnęła do siebie mocno Roalda. On jeden, wątły, delikatny, niepodobny
był do braci. I po raz nie wiadomo który poprzysięgła sobie w duchu, że najmłodszego syna nie
odda morzu.
SVEND NIECHĘTNIE ZDRADZA TAJEMNICĘ HANNY HENRIKKE
Rok szkolny dobiegał końca. Na kilka tygodni przed wyjazdem na wakacje do Borge Roald
długo w nocy leżał z otwartymi oczyma, wyobrażając sobie, co będzie robić w ojcowskiej
stoczni. Rozpoczynał wielkie przygotowania, gromadząc sznury, stare bloki, małe kotwice; tam
wszystko mogło się przydać. Zasypiając czuł w ustach słony smak morskiej wody. Ostatnie dni
wlokły się wolno, bardzo wolno. Trudno było wprost znaleźć sobie miejsce. W szkole nie
uważał, z zazdrością goniąc wzrokiem sunące po niebie obłoki — do złudzenia przypominały mu
żagle. Zatopiony w marzeniach, nie słyszał nawet, kiedy na lekcji łaciny nauczyciel wyrwał go
do tablicy. Nie wiedział, o co chodzi, i ze wstydem musiał wysłuchiwać ostrych słów nagany.
Każda godzina była teraz wyczekiwaniem na tę następną, która miała go przybliżyć do
upragnionego wyjazdu. Tak było co roku. Kochał Borge, ten prosty drewniany dom na
kamiennym podmurowaniu i jego ciemne ściany oplecione dzikim winem, i ten wyrwany lasowi
ogródek, i tę rozsiadłą szeroko na brzegu fiordu stocznię, z daleka huczącą stukotem siekier,
zgrzytem pił, pełną zawsze ruchu i gwaru. Najbardziej jednak cieszył się na spotkanie ze swym
przyjacielem, cieślą okrętowym Svendem.
— Roald, trwaga, ojciec idzie! — mruknął ostrzegawczo cieśla, nie przestając mocnymi
uderzeniami topora ociosywać wielkiego bala sosny kanadyjskiej, na którym siedział okrakiem.
Nie odwrócił się słysząc, jak w wielkiej stercie wiórów tuż za nim coś się gwałtownie
zakotłowało, podniósł głowę dopiero w chwili, gdy na złotawą powierzchnię obnażonego z kory
drzewa padł cień nadchodzącego kapitana. — Dzień dobry, Svend! Jak myślisz, kiedy skończysz
tę stępkę? Żebra już mamy gotowe. — Kapitan Jens Amundsen przysiadł na pniu i wyjął z
kieszeni wypchany skórzany kapciuch.
Szkutnik wbił w drzewo błyszczące w słońcu ostrze topora, powoli, z namaszczeniem
wyciągnął wielką glinianą fajkę, sięgnął po kapciuch, ułożył na dłoni garstkę tytoniu, splunął,
zmiął ją dokładnie w kulkę i wcisnął do fajki. Jens poszedł za jego przykładem. Długą chwilę
obaj milczeli zapatrzeni leniwie w siwe krążki dymu unoszącego się wysoko w chłodnym
powietrzu. Podobni byli do siebie jak bracia: ogorzałe twarze, wydatne nosy, pod jednakowymi
kraciastymi koszulami szerokie bary pozwalały odgadnąć mocne, stwardniałe od długoletniej
pracy mięśnie, spod krzaczastych brwi patrzyły śmiało oczy jakby wyblakłe od długiego
wpatrywania się w morze. Piękną twarz kapitana Jensa szpeciła tylko szeroka, długa szrama;
biegła po policzku od szczęki po samą skroń i ginęła w bujnej czuprynie, gęsto przyprószonej
srebrnymi pasmami. — Dopiero tu, w Borge, oddycha się morzem — westchnął. — Obaj z
Roaldem dni liczyliśmy do wyjazdu z Kristianii. Nie wiesz, Svend, gdzie on się zawieruszył?
Matka kazała mi synalka odnaleźć.
— Widziałem go niedawno, strzępi gdzieś pewnie język na brzegu. Nasi ludzie przepadają za
nim, nie mogli się doczekać, kiedy wreszcie przyjedzie. — Cieśla szybko przeszedł na inny
temat: — Stępkę chciałbym położyć jutro, za tydzień najpóźniej zamocujemy wręgi. Ewald
przygotował już deski poszycia. Możesz być spokojny, Jens, kuter będzie gotów na czas, stocznia
Amundsenów jak zawsze dotrzyma terminu!
Kapitan kiwnął z zadowoleniem głową i nie bez dumy rozejrzał się wokół. Na trzech
pochylniach wokół szkunerów uwijali się ludzie, ze wszystkich stron dobiegał rytmiczny stukot
toporów i młotków, w dużej szopie pod brzeziną metalicznym tonem grały piły głusząc piskliwy
jazgot mew. Słony zapach morza mieszał się z mdłą wonią drewna, bijącą od stert ułożonych
równo beli i desek, spod których tu i ówdzie przebijały modre plamki pierwszych przylaszczek.
Na wilgotnej korze brzozy — która wyciągnęła nad wodą fiordu wiotkie gałęzie, obsypane
lepkimi jeszcze listkami — odbijało się wiosenne słońce.
— O statki z naszej stoczni ludziska się dobijają, nie wykonamy chyba tych wszystkich
zamówień, jakie dostajesz, Jens. Flotylla twoich żaglowców bez przerwy pracuje na morzach.
Niejeden ci zazdrości.
Kapitan Amundsen przytaknął w milczeniu, pociągnął z fajki i ciężko westchnął. Wzrok jego
zatrzymał się na wysmukłych masztach stojącego przy brzegu kutra. Szybko, jakby z żalem,
odwrócił głowę.
— Takiś ty, bracie — zaśmiał się hałaśliwie cieśla. — Na morze cię ciągnie, co? Chciałbyś
nie . tylko budować statki, ale i na nich pływać. A może Hanna Henrikke zgodzi się wreszcie
kiedyś? Tyle już przecież lat upłynęło, może zapomniała? Pogadaj z nią, Jens.
— Nic z tego, nie zapomni, kobiety długo pamiętają, znienawidziła morze, nie chce o nim
słyszeć. Nawet tutaj, do Borge nie lubi przyjeżdżać, wolałaby mnie widzieć w jakimś kantorze,
przy biurku. Żebyś ty wiedział, co wycierpiała, kiedy Antonius poszedł na morze, potem Gustaw,
znów na statek. — Umilkł na chwilę, zaciągnął się i patrzył, jak smużki sinego dymu płyną
swobodnie w powietrzu, nim się rozchwieją. — A wreszcie trzeci, Leon. Myślałem, że tego nie
przeżyje, ale to święta kobieta, pogodziła się jakoś z losem. „Każdy musi dźwigać swój krzyż" —
powiedziała. Ale Roalda nie puści za żadne skarby. Ma chyba rację, za wątły na morze, ale w
stoczni mógłby wiele zrobić — mówił kapitan nie zwracając uwagi na cieślę, który raz i drugi
poruszył się niespokojnie, zakasłał, jakby chciał mu przerwać. — Cóż ja poradzę, że moi
synowie kochają morze — ciągnął dalej, jakby sam sobie odpowiadając na jakieś pytanie. — Nie
darmo w nasz ch żyłach płynie krew marynarzy i rybaków, dobra krew, to wina dziada i
pradziada, że osiedlili się pięćset mil morskich od Kristianii, na Hvalęr, że rodzili się na tych
wysepkach, z mlekiem matek wysysali smak morskiej wody, tam żyli, tam kochali, rzadko który
z nich umierał w swoim łóżku...
— Jens, spójrz, co te wariaty wyprawiają! Wszystko krzywo ułożą! — przerwał mu nagle
szkutnik.
Kapitan sprężyście zerwał się z kłody i wielkimi krokami popędził na trzecią pochylnię.
Svend wyczekał chwilę i obejrzał się za siebie.
— Roald, możesz już wyjść!
Sterta wiórów naraz ożyła. Powoli, ostrożnie wychynęła z niej głowa, jasne, wielkie oczy
uważnie zbadały horyzont, po chwili chłopak stanął koło cieśli. W zmierzwionych włosach
tkwiły jeszcze pasma wiórów, pokryte nimi było całe ubranie.
— Wyglądasz jak strach na wróble... — próbował żartować cieśla, ale rozpalone policzki
chłopca i jego roziskrzone oczy mówiły za siebie. Musiał słyszeć wszystko, o czym nie powinien
był wiedzieć.
— Svend, wytłumacz mi, czemu matka nie zechce puścić ojca na morze? Ani mnie?
— Daj mi święty spokój! Ja nie powiedziałem ojcu, żeś się schował w wiórach, a ty... Kto cię
uczył podsłuchiwać starszych?
— Svend, ja muszę wiedzieć, już dawno zauważyłem, że matka nie może słuchać o morzu, nie
znosi opowiadań o podróżach. Kiedyś skrzyczała mnie, gdy zapytałem ją o nasz dom w Chinach,
a przecież tam się urodził Antonius.
— W Chinach! — przeraził się cieśla. — Nigdy przy matce nie waż się wspomnieć o tym
kraju. Nie chce o nim słyszeć, to jej rzecz, rozumiesz? Jak będziesz starszy, sama ci opowie.
— Nie jestem dzieckiem — żachnął się Roald. — Sven, powiedz, ja umiem milczeć.
— Po co ci to? — spytał niepewnie cieśla.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angamoss.xlx.pl