[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ALISTAIR MACLEAN
SIMON GANDOLFI
Złota Dziewczyna
Tytuł oryginału Golden Girl
Przełożył: JULIUSZ Garztecki
1992
Podziękowania
Chociaż czytelnikom, którzy odwiedzili Belize, geografia kraju może wydać się znajoma, Republika Belpan jest tworem czystej wyobraźni. Topograficzne podobieństwa między wymyślonym i realnym są czysto przypadkowe lub wynikają z ubóstwa wyobraźni; także wszystkie postacie tej książki są fikcyjne. Podkreślam to, ponieważ została ona napisana w Belize.
Belize jest krajem godnym zazdrości z powodu jego wolności rasowej, społecznej i politycznej, jak również z powodu piękna jego rafy barierowej i lasu deszczowego. Spośród wielu Belizan, którzy okazali mi gościnność, chciałbym specjalnie podziękować Lucy i Mickowi Flemingom, jak również ich personelowi w Chaa Creek, za zapewnienie mi najznakomitszego studia. Gdzież indziej na świecie mógłbym oglądać i słuchać ponad stu różnych gatunków ptaków z komfortowej werandy przed moim pokojem lub powoli wiosłując w dół rzeki, o brzegach porośniętych deszczowym lasem?
Pete Hendrik leżał uśpiony na nadmuchiwanym materacu za kokpitem. Ocknął się na dźwięk budzika. Oba silniki pracowały równym rytmem. Choć budzik nastawił osobiście, sprawdził też godzinę na swym lotniczym zegarku. Oparłszy się na łokciu, spojrzał przez otwarte drzwi kokpitu. Żadnych zmian na niebie; błyszczące gwiazdy, jasny księżyc, pogoda bezchmurna. Prognoza okazała się prawidłowa.
Pete zaczął swą karierę zawodową jako drugi pilot transportowców Air Force w Korei. Teraz woził kokainę z Kolumbii do Stanów. Nie lubił jej. Zawsze uważał się za amatora mocnych trunków i zawsze nim był. Nigdy bez przerwy i nigdy w taki sposób, aby to wpływało na jego zdolność pilotowania. Ale uwielbiał balangi. Gdyby nie one, mógłby latać w służbie którejś z solidnych firm - Delta, TWA - i przychodzić do pracy w eleganckim niebieskim mundurze ze złotymi galonami na czapce. Ale solidne firmy nie opłaciłyby kosztów jego żon. Pete był sześć razy żonaty i miał jedenaścioro dzieci - od czterolatka w przedszkolu aż po trzydziestosześcioletniego prawnika, zatrudnionego w Biurze Obrońców z Urzędu w Nebraska City. Żony były tym, co wysysało pieniądze Pete'a i spowodowało, że latał dla kolumbijskiego Kartelu Kokainowego - żony i pieriestrojka.
W okresie pomiędzy pracą dla lotnictwa wojskowego i dla Kartelu, latał głównie dla Air America i innych linii, które były przykrywką dla działań CIA; ostatnio do Hondurasu i z powrotem, dokonując zrzutów dla nikaraguańskich Contras. Z powodu pieriestrojki utracił tę pracę, a groziło też, że połowa CIA stanie się zbędna. Wyszła z mody zarówno konfrontacja, jak ludzie, którzy z niej żyli.
Miał sześćdziesiąt jeden lat; zbyt wiele, by sypiać skulonym na nadmuchiwanym materacu - uznał Pete podnosząc się i próbując rozgimnastykować zesztywniałe ramiona. Napełnił dwa kubki kawą z termosu, czarną z podwójnym cukrem. Przecisnąwszy się przez drzwi do kokpitu, najpierw sprawdził odczyt na przyrządach, a dopiero potem wcisnął się na fotel pilota. Zużycie paliwa czternaście galonów, kurs 358, wysokość pięćset, ciśnienie oleju czterdzieści pięć, obroty dwa tysiące czterysta, przypuszczalny czas lądowania - wszystko w najlepszym porządku. Paliwa wystarczy jeszcze na godzinę i dziesięć minut lotu, ale tak właśnie było planowane. Zadowolony z wyników, wręczył kubek kawy młodemu drugiemu pilotowi.
Pete uważał szczupłego, ciemnoskórego i młodego drugiego pilota za lotnika amatora, a w myśli nazywał go Dzieciakiem. Dzieciak potrafił utrzymać się na założonej wysokości i kursie, ale Pete nie zaryzykowałby życia, powierzając mu lądowanie w ciemności na nieznanym pasie, oznakowanym światłami, błyskającymi tylko na parę sekund. Dla Pete'a takie lądowania były po prostu sposobem na życie.
Nie miał pojęcia, jak Dzieciak dostał się do tej roboty. Owszem, lubił prochy i być może był winien pieniądze komuś z ulicy albo jeszcze wyżej w hierarchii. Może też zwyczajnie chciał zgromadzić kapitał. Pete'a to nie obchodziło. Sam zgodził się na jeden kurs, dwadzieścia tysięcy dolarów. To wystarczy jego szóstej żonie na zapłacenie hipoteki własnościowej mieszkania na Florydzie. A potem będzie musiał już tylko zarabiać na utrzymanie ich chłopca - dzięki Bogu, że mieli tylko jednego. I żadnych żon więcej. Dla numeru sześć był za stary - w każdym razie to, a nie jego balangi, określiła jako powód wyrzucenia go za drzwi.
Pete nie lubił kokainy i nie lubił Kolumbijczyków. Jeśli coś spieprzyłeś, linie lotnicze, nawet Air America, wyrzucały cię na pysk. Kolumbijczycy odstrzeliwali ci łeb albo wsadzali nóż w plecy. Ale, sprawdzając mapę lotniczą, musiał przyznać w myśli, że działali sprawnie. Załaduj pięćset galonów paliwa, na całej trasie przez Meksyk leć nisko, aby góry zasłaniały cię przed radarem, wywal koks z ładowni nad pustynią w Teksasie, zawróć do Belpan na tankowanie, a stamtąd prosto do Kolumbii. Trzydzieści sześć godzin i dwadzieścia patyków. Szybkie pieniądze.
Pete nigdy nie był w Belpan. Tego rodzaju kraj można było odwiedzić tylko przez pomyłkę. Stumilowy, wąski pasek nad oceanem, w większości bagnisty; łańcuch górski odcinający pasek od zaplecza Ameryki Środkowej oraz łańcuch piaszczystych wysepek, osłoniętych rafą koralową. Pete nie mógł sobie przypomnieć pod jaką nazwą, ale w każdym razie do początku lat sześćdziesiątych, Belpan należało do Brytyjczyków. A potem się go pozbyli. Celem lotu Pete'a był prywatny pas startowy na jednej z wysepek, planowany czas przylotu godzina 00.25. Jedno niebieskie światło w punkcie przyziemienia, trzy czerwone na końcu pasa. Na podejściu do lądowania żadnych drzew, może więc lecieć tuż nad powierzchnią morza. Pełnia księżyca. Bez wiatru. Bez kłopotów.
Dzieciak pokazał w dół na kępę palm stojących przy smudze piasku i z wielką pewnością siebie tknął palcem w mapę lotniczą. Pete ani mu nie uwierzył, ani nie zaprzeczył. Daleko w przodzie i na zachód widział rozrzucone światła czegoś, co musiało być Belpan City.
W Belpan nigdzie indziej nie było tyle świateł. Pod nimi widać było nieregularną linię piany na skraju rafy. Za dziesięć minut znajdą się nad wysepką San Paul, a po dalszych pięciu zapali się niebieskie światło. Jedno okrążenie, i ląduj - tak brzmiały instrukcje Pete'a. Jeśli nie liczyć zdarzających się od czasu do czasu szałasów rybackich, San Paul było pierwszą zamieszkaną wyspą na ich trasie przelotu: pół tuzina hotelików z elektrycznością z własnych generatorów oraz jakieś pięćdziesiąt domów. Ponieważ hotele wyłączały generatory o północy, przy odrobinie szczęścia okaże się, że wszyscy są już w łóżkach.
Pete po raz ostatni spróbował rozgimnastykować zesztywniałe ramiona, po czym zapiął pasy i sięgnął po okulary. Nie zadał sobie trudu powiedzenia czegokolwiek Dzieciakowi, wystarczyło, że kiwnął mu głową i przejął stery. W chwili gdy dokończył kawy i poczuł, jak reaguje samolot, wysepka San Paul leżała przed nimi, odrobinę na lewo. Na plażę wyciągnięto kilka skiffów z przyczepnymi silnikami, okrytymi przed nocną rosą. Były też tam światła i tłumek tańczących. Wyglądało to na lubiane przez Pete'a swobodne przyjęcie. Gdyby on tam był i usłyszał samolot, nisko lecący w stronę wyspy Canaka, trudno byłoby mu oprzeć się chęci porwania skiffa i pomknięcia za nim, by sprawdzić, co robi samolot o tak późnej porze. Ale Pete wiedział, że jeśli którykolwiek z bawiących się popłynie na Canaka, wedle wszelkich oznak zostanie tam zastrzelony.
Do niego samego strzelano więcej razy, niż chciało mu się liczyć, ze swej strony też się nastrzelał, ale zawsze w warunkach wojennych. Zabić jakiegoś na pół pijanego dzieciaka z powodu ładunku kokainy, to nie było coś, co Pete...
Z drewnianego budynku hotelowego na San Paul rozbrzmiewała ku czci pełni Księżyca muzyka reggae. San Paul było największą z tamtejszych wysp. Wiatr ucichł i pojawiła się plaga Karaibów: chmura maleńkich moskitów. W gwarze Belpan nazywano je "niewidymki" i nie była dla nich żadną przeszkodą siatka przeciw moskitom.
Ponieważ zapowiadała się bezsenna noc, hotelarz rozpalił ognisko ze skorup orzechów kokosowych i przypiekał nad żarem langusty. Większość jego gości stanowili studenci amerykańskich college'ów lub świeżo upieczeni absolwenci. Główną atrakcją Belpan jest rafa; natomiast prymitywne wyposażenie hoteli odstrasza rodziców młodych turystów. Rum kosztuje dolara butelka, a biały rum zmieszany pół na pół ze świeżo wyciśniętym sokiem pomarańczowym jest napojem narodowym. Gonjos z Prowincji Południowej na stałym lądzie uprawiają marihuanę. Są potomkami zbiegłych niewolników; ścigają się na żaglowych dłubankach, tańczą przez większość nocy i z radością pozostawiają zajmowanie się polityką Latynosom i Kreolom.
Złota Dziewczyna, pięćdziesięciostopowy katamaran z ożaglowaniem, stała na kotwicy po zawietrznej stronie rafy, o pół mili stamtąd. Jej smukłe, lakierowane kadłuby ledwie były widoczne z plaży. Czternastostopowy, nadmuchiwany szary ponton Zodiak umocowany był linką do rufy katamaranu, a z tylnych żurawików zwisał purpurowy motocykl BMW R100 GS Enduro.
Złota Dziewczyna została zaprojektowana i zbudowana przez stocznię jachtową Rod MacAlpine-Downey z prasowanej na zimno sklejki okrętowej, jako wyścigowy statek I pełnomorski. Szybkość katamaranów jest wynikiem ich lekkości; zwłaszcza dziobom, by uniknąć nurkowania, dobry konstruktor stara się zapewnić szczególną lekkość. Na Złotej Dziewczynie pokład średniówki, łączącej oba kadłuby, kończył się o trzy stopy przed centralną nadbudówką. Od tego miejsca aż do dziobów kadłuby połączone były siecią z calowych taśm nylonowych.
Leżał na niej, wygodnie rozwalony, mężczyzna, przyglądając się zabawie na plaży przez lornetkę Zeissa. Urodził się jako Patrick Mahoney. Miał też inne nazwiska, ale prawdziwego nie mógł nigdy już użyć, ponieważ naraziłoby to życie innych ludzi. Patrick Mahoney został zastrzelony w zasadzce w South Armagh - tak w każdym razie doniosły gazety, wraz ze zdjęciami z jego pogrzebu na cmentarzu Shannon. Padał wówczas taki deszcz, że twarze żałobników były ledwie widoczne w szarym, zimowym świetle, a do tego na wpół ukryte w podniesionych kołnierzach płaszczy i nisko opuszczonych dla ochrony przed złą pogodą, ociekających wodą rondach kapeluszy.
W Belpan znany był jako Trent, to nazwisko uznał za wygodne. Liczył sobie lat trzydzieści pięć; ubrany był w ciemnoniebieskie bawełniane spodnie od piżamy i tego samego koloru podkoszulek. Miał czarne włosy, długie i lekko sfalowane, oraz krótką gęstą brodę - nawet wyszkolony obserwator miałby trudności z opisaniem rysów jego twarzy. Oczy miał ciemne, prawie czarne; ciało elastyczne, z silną muskulaturą. Może w niezbyt stosowny sposób przyozdobił szyję obrożą z prawdziwych, czerwonych korali. Katamaran zakotwiczył tak daleko od brzegu, by uchronić się przed "niewidymkami".
Nad rafą przelała się nieduża fala, łagodnie kołysząc wielkim katamaranem. Cofając się, woda wysysała koral, a jej siorbanie i chłeptanie przypomniało Trentowi, jak jego irlandzki dziadek ssał swój półkwaterek guinnessa, ukrywszy bezpiecznie sztuczną szczękę w kieszeni kamizelki, obok ciężkiego, złotego zegarka i srebrnego scyzoryka. Szczęka była źle dopasowana.
Warkot samolotu odwrócił uwagę Trenta od plaży. Samolot zbliżał się z południa, nisko, kursem równoległym do wybrzeża. Trent wiedział, że nie ma linii z nocnymi lotami do Belpan City. Zaintrygowany wspiął się na maszt.
Z wysokości siedemdziesięciu stóp powinien ujrzeć światła pozycyjne maszyny. Z samolotami był dobrze obeznany. W przeszłości wyczekiwał na trawiastych pasach w ciemności, starając się usłyszeć pomimo ryku silników, czy nie nadciąga groźba w postaci mężczyzn i nagłego światła reflektora, który miał go uczynić widocznym w celowniku kałasznikowa.
Zbliżający się samolot był dwusilnikowy, leciał powoli. Trent wyobraził sobie mapę. Jedyny pas na wybrzeżu, poza lotniskiem Belpan City, został zbudowany na wyspie Canaka o pięć mil od San Paul przez amerykańskiego miliardera, właściciela firmy kosmetycznej. Mieszkał tutaj co roku przez dwa tygodnie, w wielkim białym bungalowie, postawionym od strony rafy. Prezydent miał mały drewniany domek rekreacyjny przy plaży. W Anglii nazwano by go domkiem z łaski królewskiej, gdyby miliarder występował w roli królowej brytyjskiej.
Zsunąwszy się z masztu, Trent przedostał się do schowka na żagle, umieszczonego w przedniej części lewego kadłuba. Wszystkie foki miał tam zwinięte i umocowane w przewiązkach. Wybrał lekki latacz i wciągnął go aż na sam top masztu, gdzie zawisł w swym oplocie jak długa, biała kiełbasa na tle nocnego nieba.
Aby jeszcze bardziej zmniejszyć obciążenie dziobów, Trent używał do kotwiczenia nylonowej cumki, z ledwie paroma metrami łańcucha przy samej kotwicy dla zabezpieczenia przed przetarciem oraz przyciśnięcia łapy kotwicy płasko do dna morskiego, by pazury łatwiej się w nim zagłębiły. Dla uniknięcia brzęku łańcucha, Trent wciągał cumę tak długo, aż pokazały się pierwsze ogniwa. Przymocował koniec łańcucha do cumy pontonu, odszaklował łańcuch od linki nylonowej i pozwolił zodiakowi oddryfować.
Ostre szarpnięcie za linę, biegnącą od dolnego liku żagla aż do kokpitu, uwolniło latacz z przewiązu. Latacz jest drugi po spinakerze co do wielkości i lekkości w całym ożaglowaniu jachtu. Poza rafą i po wyjściu spod osłony wyspy, Trent znalazł akurat tyle wiatru, ile potrzeba było, aby wypełnić żagiel. Katamaran nabierał szybkości, a Trent słuchał cichego plusku, dochodzącego od dziobów unoszących się nad powierzchnią wody. Z uniesionymi mieczami Złota Dziewczyna miała zanurzenie dwóch stóp. Pomiędzy dotychczasowym kotwicowiskiem i Canaka nie było raf tak bliskich powierzchni, nie musiał więc zaglądać do mapy. Podwójny rumpel umocował taśmami z gumy gąbczastej, pozwalając Złotej Dziewczynie żeglować swobodnie, sam zaś znów wspiął się na maszt.
Samolot zrobił pełne okrążenie i znowu znalazł się na poprzednim kursie. Trent usłyszał, że pilot przymyka przepustnicę silnika dokładnie w chwili, gdy maszyna znalazła się nad wyspą. W tym momencie ujrzał także, a przynajmniej tak mu się wydało, błysk trzech czerwonych świateł na Canaka. A potem błysnęło białe światło tak jaskrawe, że nawet z odległości czterech mil prawie oślepiło Trenta. Silniki samolotu zgasły. Rozległa się seria uderzeń i trzasków, jakby ciężki mężczyzna, potknąwszy się na nasypie kolejowym, spadł na warstwę suchych gałęzi i starych puszek.
Aby zminimalizować opór powietrza, fały do podnoszenia żagli biegły na Złotej Dziewczynie wewnątrz aluminiowego masztu, a koło topu znajdowały się małe drzwiczki kontrolne. Trent otworzył je, zahaczył palcem o nawoskowaną linkę i wyciągnął walthera PPK z dwoma zapasowymi magazynkami, zapakowanego do polietylenowej torebki.
Przebywszy połowę drogi od kotwicowiska do Canaka, usłyszał, jak w stronę stałego lądu ucieka z wyspy pełnym gazem motorówka.
Dotarcie do wysepki zajęło mu godzinę. Zrzucił żagiel, za burtę na rufie opuścił małą kotwicę zawoźną, bardzo ostrożnie, by nie plusnęła zanurzając się w wodzie; poluzował cumę rufową i trzymając na kotwiczce skierował Złotą Dziewczynę na plażę, tak aby dzioby ledwie dotknęły piasku. Wyskoczył za burtę, przeciągnął cumę za pień palmy na brzegu, wrócił na pokład i odbił katamaranem na dziesięć stóp od plaży.
Obawiał się, że poczuje smród benzyny. Rzeczywiście był, ale bardzo słaby. Samolot musiał lecieć na resztkach paliwa. Na otwartej przestrzeni, zwłaszcza w nocy, Trent był bardzo ostrożny. Pobiegł cichym truchtem pod osłoną palm wzdłuż pasa startowego, z waltherem w dłoni, gotową do zapalenia silną latarką i miniaturowym aparatem fotograficznym w kieszeni.
Samolot leżał na drugim końcu pasa, z dziobem wbitym między dwa drzewa. Skrzydła leżały z tyłu, oderwane uderzeniem o pnie, co wyhamowało szybkość maszyny i utrzymało kadłub w pozycji poziomej - pilot albo miał wielkie szczęście, albo był niezwykle sprawny. A może jedno i drugie, pomyślał Trent.
Odczekał jeszcze pięć minut w cieniu, nasłuchując, z pistoletem opuszczonym wzdłuż boku. Potem obszedł samolot od przodu i ujrzał pilota - ciemny kształt za roztrzaskanym wiatrochronem. Drzwi w prawej burcie, prowadzące do kabiny towarowej, były otwarte. Wspiął się do środka.
Większość przestrzeni od drzwi do ogona zajmował zbiornik paliwa. Od niego w stronę dzioba biegł pręt z żebrówki, do którego przymocowano szereg stalowych pojemników, dwukrotnie większych od butli sprężonego powietrza, używanych przy nurkowaniu z akwalungiem. Przez zaścielające pokład szczątki Trent pobrnął do kokpitu. W jego drzwiach leżał w kałuży krwi młody, ciemnowłosy mężczyzna, zapewne drugi pilot. W świetle latarki Trent dostrzegł odłamek szkła, wbity głęboko w szyję młodzieńca. Szkło przecięło tętnicę.
Siła bezwładności cisnęła pilota do przodu, na drążek sterowy; ciemię miał roztrzaskane od zderzenia z wiatrochronem. Ułożywszy ciało na fotelu, Trent znowu zapalił latarkę i w jej świetle ujrzał szeroką, mięsistą twarz z nieco obwisłymi policzkami, zmiażdżonym nosem i oczami wyblakłymi od słońca i używania alkoholu. Krótko przycięte włosy zalane były krzepnącą krwią. Awanturnik z barów - pomyślał Trent, zobaczywszy pokryte bliznami knykcie dłoni - po sześćdziesiątce, zbyt stary do takiej roli. Znał tego człowieka - nie osobiście, ale jako typ: jeden z Byczych Starych Chłopów. Piloci w służbie towarzystw naftowych, w aerofoto, pracujący dla Air America lub zatrudniani w maleńkich, półoficjalnych operacjach, jakie umiały sobie wydumać najpaskudniejsze z wydziałów CIA. Życie Trenta bardzo często zależało od współpracy z nimi, a z tych doświadczeń wyniósł przekonanie, że Bycze Stare Chłopy nie stają się Byczymi Starymi Chłopami praktykując nocne lądowania z odpiętymi pasami bezpieczeństwa.
Pochyliwszy się nad nieboszczykiem oświetlił latarką rozbity wiatrochron. W miejscu w które pilot uderzył głową, obluzował się mały kawałek szkła. Trent otworzył swój nóż bosmański i wyważył odłamki z oprawy, uważając, by nie zabrudzić ich krwią. Do jednego z nich przylepił się płatek czegoś srebrnoszarego. Trent wytarł nóż do czysta, zeskrobał płatek, znalazł tablicę nawigacyjną pilota i potarł płatek o czyste miejsce na mapie. Zostawił szarą kreskę. Kieszenie pilota były puste, a w kokpicie nie było innych dokumentów, niż mapy lotnicze południowych Stanów Zjednoczonych, Meksyku i Ameryki Środkowej.
Drugi pilot również miał puste kieszenie. Trent przyjrzał się uważniej ranie jego gardła. Sfotografował obu nieboszczyków, a potem przecisnął się na powrót do ładowni i zbadał stalowe pojemniki. Było ich piętnaście, wszystkie z przykręcanymi pokrywami i ważące po jakieś dwadzieścia kilo. Trent otworzył jeden, zanurzył zwilżony palec w białym krystalicznym proszku wewnątrz i potarł nim dziąsło. Natychmiastowa utrata czucia w tym miejscu oraz smak wystarczyły mu w zupełności. Pięć kilogramów stali, reszta kokaina. Piętnaście razy piętnaście, dwieście dwadzieścia pięć kilo. Trzy i pół miliona dolarów w hurcie, trzynaście po podzieleniu na gramy i w sprzedaży ulicznej. Trent zamknął pojemnik i podkoszulkiem wytarł swe odciski palców.
Zeskoczywszy na ziemię obejrzał piasek w poszukiwaniu śladów stóp. Były jego własne, wyraźne, i to wszystko. Z pistoletem gotowym do strzału zanurzył się na sto jardów między drzewa, robiąc koło. Wreszcie natrafił na ślady, których oczekiwał. Jeden człowiek, mocno obciążony, dwukrotnie przeszedł z plaży i z powrotem. Ślady rozdzielały się o jakieś pięćdziesiąt jardów od samolotu. Trent poszedł wzdłuż lewego. Kończył się w głębi lądu o sto jardów od końca pasa startowego. Cofnąwszy się, podążył prawym odgałęzieniem. To samo, z jedyną różnicą, że kończyły się wśród drzew w odległości sześćdziesięciu
Trenta ogarnęła zimna, przejmująca wściekłość. Poszedł środkiem pasa, szukając śladów poślizgu w miejscu, gdzie samolot zetknął się z ziemią. Zmierzył krokami odległość od śladów do plaży. Sto piętnaście jardów, lądowanie bliskie doskonałości, jak przystało na łabędzi śpiew Byczego Starego Chłopa.
W osiemnaście minut później Trent podniósł kotwicę, zrzucił i zwinął żagiel, i włożył walthera z powrotem do skrytki.
Z kokpitu prowadziła zejściówka do wielkiej, jasnej i przewiewnej nadbudówki na pokładzie średniówki. Na prawo od schodków stał stół z mapami morskimi. Przednią część salonu wypełniała ogromna, półksiężycowata kanapa z szaroniebieskim obiciem, otaczająca stół jadalny z politurowanego mahoniu, przymocowany do gniazda masztu. Z salonu prowadziły schody do wnętrza każdego z kadłubów, gdzie mieściły się dziobowe i rufowe kabiny, każda z dwiema kojami, umywalką i osobną toaletą. Kabiny prawego kadłuba rozdzielał dobrze zaopatrzony kambuz. Symetrycznie, w lewym kadłubie, znajdował się prysznic, wielki zlewozmywak, warsztat i magazyn sprzętu fotograficznego. Trent wywołał i porobił odbitki z filmu zrobionego wewnątrz samolotu. Potem wyciągnął śpiwór na pokład.
Obudził go ryk zbliżającego się pięćdziesięciokonnego silnika przyczepnego Johnstona. Do Belpan importowano silniki Johnston, Mercury i Yamaha, a Trent szybko nauczył się je odróżniać po odgłosie rur wydechowych.
Otworzył jedno oko i zaraz je przymrużył, spojrzawszy na słońce, wznoszące się nad cienką warstwą porannej mgiełki, stojącą nad stalowobłękitnym Morzem Karaibskim. Od strony słońca pojawił się dwudziestostopowy, biały, bezpokładowy skiff do połowu langust. Sternik zakręcił kołem sterowym i skiff zakończył ślizg, przysuwając się burtą do Złotej Dziewczyny. Jego fala rufowa, trafiwszy między kadłuby katamaranu, wyprysnęła w górę, zalewając Trenta i jego śpiwór.
Sternik chwycił za reling Złotej Dziewczyny, utrzymując skiff z dala od niepokalanego lakieru katamaranu. Był to mniej więcej dwudziestopięcioletni Latynos, niski, muskularny, ze sklepioną klatką piersiową nurka. Codzienne przebywanie na słońcu spaliło jego skórę prawie do czerni, a sól morska wybieliła końce jego ciemnych włosów na blond. Błyszczące czarne oczy i szeroki uśmiech wskazywały, że był zadowolony z siebie, zachwycony całym światem i tym wszystkim, co mu może przynieść przewidywalna przyszłość.
Trent zazdrościł młodemu marynarzowi jego pewności siebie. Otarłszy sól z oczu, odezwał się po hiszpańsku:
- Carlos, pewnego dnia wpadniesz na mnie od strony słońca, a ja ci odstrzelę łeb.
Trent mówił z kastylijskim akcentem i nieco zbyt precyzyjnie, biorąc pod uwagę, że jego głos dochodził ze śpiwora o piątej rano, w pewnym oddaleniu od wybrzeża Ameryki Środkowej.
Marynarz nazwał go maricon i oświadczył:
- Vega, zarobimy sobie na śniadanie...
Mając rozłożone na dnie oceanu dwieście pułapek na langusty, Carlos zarabiał o wiele więcej niż koszt śniadania. Wydatki miał minimalne: samochodu nie posiadał, bo na San Paul nie było szosy, a gdyby nawet była, to nie miałby dokąd nią pojechać. Nowe dżinsy, jedne szorty, kilka podkoszulków - i to wszystko na całe sześć miesięcy sezonu połowów. Był właścicielem dwóch mieszkań własnościowych w Miami i w połowie zapłacił już za trzecie. Trent, nurkując swobodnie, pomógł mu opróżniać pułapki - podnoszenie ich zabrałoby dwa razy tyle czasu. O dziesiątej skończyli robotę. Trent chciał ponownie rzucić okiem na Canaka przy świetle dziennym, ale nie chciał też zwracać na siebie uwagi, podpływając tam Złotą Dziewczyną. Wobec tego poprosił o wypożyczenie skiffa, obiecując go odstawić do nabrzeża Spółdzielni Rybackiej.
Gdy Carlos wyładowywał tam langusty, Trent przespacerował się do baru Jimmy'ego, gdzie spotykali się wszyscy na San Paul. Po drodze musiał obejść czterech młodych Amerykanów, siedzących pośrodku ścieżki i, jak się zdawało, dyskutujących, co zrobić z resztą dnia.
Jimmy, Kreol po pięćdziesiątce, zaczynał tyć z braku wysiłku fizycznego. Połowy langust dostarczyły mu środków na wybudowanie baru i restauracji, a nad hangarem na łodzie nadbudował dziesięć pokoi z łazienkami, które nawet od czasu do czasu działały. Zarówno bar, jak restauracja prosperowały, a Jimmy sprowadził ze Stanów odtwarzacz video, na którym pokazywał filmy fabularne - pirackie kopie, przegrywane przez teściową kuzyna, która wyszła za mąż za lekarza i mieszkała w południowej Kalifornii. Z honorariów za tę czynność teściowa opłacała swe brydżowe przegrane.
Doszedłszy do średniego wieku, Jimmy zmienił zainteresowania z wyspiarskiego przedsiębiorcy na plażowego filozofa. Trent znalazł go siedzącego na leżaku pod palmą, przed frontem baru. Nieco wcześniej Jimmy zaczął zwijać papierosa z zawartości leżącego mu na kolanach kapciucha, w którym jednak nie było tytoniu. Przylizawszy cztery bibułki z podgumowanym brzegiem połączył je w całość, ale następnie albo wyczerpał całą energię, albo przeszkodziła mu w dalszych czynnościach nowa myśl. Myślenie było głównym zajęciem Jimmy'ego. Całą resztą zajmowała się jego żona i czworo dzieci.
Trent przysiadł, oparłszy się plecami o ścianę, i zaczął czekać, aż Jimmy powróci stamtąd, gdzie w tej chwili przebywał. Wreszcie Jimmy odezwał się.
- Słyszałeś, że tej nocy na Canaka rozbił się samolot? Powiedzieli o tym w radiu o dziewiątej.
Trent odparł, że łowił na oceanie.
- A co złowiłeś? - spytał Jimmy.
- Wyciągaliśmy langusty z młodym Carlosem - odparł Trent.
Jimmy stracił zainteresowanie tą sprawą. Na wyspie San Paul langusty były tańsze od kurzych jaj i znacznie łatwiej było na nie trafić.
- Trent, mój chłopcze, jeśli trafią się okonie morskie, to je przynieś.
Trent obiecał, że tak zrobi. Ryby łowione kuszą dla restauracji Jimmy odliczał z jego rachunku barowego.
Jimmy pokazał palcem na drewniane molo.
- Prezydent łowi tam ryby. Cholerny matros zapomniał, co miał go zabrać.
Trent spytał, czy prezydent ma odpłynąć na wyspę Canaka i Kreol potwierdził skinieniem głowy.
- Mógłbym go zawieźć skiffem młodego Carlosa - powiedział Trent.
Jimmy z roztargnieniem pomacał trawkę w swym kapciuchu. A potem potrząsnął głową, jakby oganiał się przed muchami.
- Trent, mój chłopcze, no nie wim, ale ten tam człowiek powiada, że prezydent wącha się z Colombianos. - Podniósł leżącą na piasku gazetę i cisnął Trentowi na kolana. Był to Belpan Independent, cztery strony zamazanego druku, ale i tak najlepsza gazeta w Belpan. Ona i Belpan Times. Trent słyszał, że w ostatnich dwóch miesiącach obie zmieniły właścicieli. Przeczytał artykuł, który należał do klasyki rodzaju: najpierw obelżywe przypuszczenia, rozbudowane następnie w oskarże nie, że prezydent jest na liście płac kolumbijskich handlarzy kokainą, pozwalając im na tankowanie paliwa na pasach startowych w dżungli Belpan i na głównej szosie.
W zeszłym tygodniu dwusilnikowy de havilland otter, wyładowany kokainą, zwalił się do przepustu podczas nocnego lądowania na nie ukończonym odcinku nowej szosy, biegnącej przez nie zaludnioną, północną część kraju. A obecna, kolejna katastrofa na wyspie Canaka doleje oliwy do ognia w chwili, gdy Belpan zbliża się do wyborów parlamentarnych i prezydenckich.
Trent zwrócił gazetę Jimmy'emu i powędrował w stronę przystani. Czterech młodych Amerykanów siedzących na ścieżce zmieniło się w pięciu, przesunęli się też o parę jardów, by pozostać w cieniu.
Jeden z nich powiedział "cześć", co Trent uznał za mniej więcej stosowne.
Prezydent Republiki Belpan zbliżał się do siedemdziesiątki. Kreol, ze znacznie większą domieszką krwi czarnej niż białej, był wysokiego wzrostu i szczupły, choć z maleńkim brzuszkiem, siwowłosy i łysiejący na czubku głowy. Nosił długie spodnie khaki, taką samą koszulę, okrągłe okulary w stalowej oprawce i niebieskie płócienne pantofle bez sznurowadeł. Łowił ryby na wędkę z włókna węglowego, zarzucając muszkę lekko jak piórko na nieruchomą wodę, z której wystawały czarnymi trójkątami płetwy ogonowe ryb, płynących przez płyciznę. Trent pomyślał, że starszy pan wygląda na zmartwionego; ale mogło go martwić to, że ryby nie dawały się złowić lub że jego marynarz zapomniał go zabrać.
Trent uznał, że Belpan jest jedynym krajem na świecie, gdzie osobisty marynarz prezydenta może o nim zapomnieć. Był to też jedyny znany mu kraj, którego prezydent mógł łowić ryby z końca publicznego molo lub chodzić po trotuarach stolicy w poszukiwaniu taksówki, bez goryla z ochrony osobistej.
Młoda kobieta - starsza nastolatka lub młoda dwudziestolatka - siedziała na molo przyglądając się. Z jaśniejszą cerą niż prezydent, miała taką samą jak on szczupłą budowę, choć bez jego brzuszka. Wargi miała pełne i pięknie wykrojone, oczy ogromne. Bujne włosy, zaczesane w kopiastą fryzurę afro i podwiązane złożoną czerwoną apaszką; a do tego dżinsy z obciętymi nogawkami i opalacz w kolorze apaszki. Patrzyła na prezydenta takim wzrokiem, jakby był on najwspanialszym człowiekiem na świecie, a jego obrona należała do jej obowiązków.
Trent przeszedł spacerkiem wzdłuż molo i ukłonił się.
- Dzień dobry, panie prezydencie.
Starszy pan obejrzał się zdziwiony, prawdopodobnie tym, że rozpoznał go cudzoziemiec
- Trent, sir. Jimmy z baru powiedział mi, że może pan potrzebować podwiezienia na wyspę Canaka.
- Jest pan Anglikiem...
- Brytyjczykiem, sir - sprostował Trent.
Starszy pan odpowiedział uśmiechem ciepłym, miłym i pełnym zrozumienia, przypominając Trentowi jego własnego ojca. Napięcie, które najpierw wyczuł u prezydenta, rozproszyło się.
- Celt?
- Tak, sir.
- My także stanowimy wielką mieszankę rasową, mister Trent. - Starszy pan skierował wzrok w stronę dziew czyny. - Moja wnuczka studiuje politologię i ekonomikę w Londyńskiej Szkole Ekonomicznej. Ach - przerwał ujrzawszy trzydziestostopową, błękitną motorówkę, opływającą przylądek. - Z opóźnieniem, lecz nie zapomniany. Serdeczne dzięki za ofiarowaną mi pomoc...
Trent podejrzewał, że starszemu panu potrzeba o wiele większej pomocy, niż oferta ze strony biura pośrednictwa pracy co do nowego marynarza osobistego...
Dwudziestomilowy pas szykownych hoteli, nocnych klubów, restauracji, domów z własnościowymi mieszkaniami oraz prywatnych rezydencji - jednym słowem Cancun w prowincji Quintana Roo, Meksyk, z punktu widzenia turystyki był najbardziej odległym miejscem od wysepek Belpan. Płynący stamtąd Złotą Dziewczyną Trent napotkał niemal idealny wiatr i takież morze. Przy średniej szybkości trzynastu węzłów podróż zabrała mu dwadzieścia cztery godziny. Przycumowawszy pewnie katamaran w przystani, Trent wyładował swoje BMW na nabrzeże, a potem kupił niedzielny numer New York Timesa i znalazł uliczną kafejkę, gdzie podawano świeżo mieloną kawę.
Zerkając znad gazety zauważył idącego w jego kierunku przez promenadę wysokiego, szczupłego mężczyznę z szerokimi barami, ubranego w płowy płócienny garnitur. Na szyi miał zawiązany krawat Klubu Krykietowego Marylebone MCC - Marylebone Cricket Club, ekskluzywny klub, uznawany za najwyższy autorytet w tym sporcie. Na głowie nosił panamę, obuty zaś był w wypucowane do połysku brązowe pantofle, wyglądające jak szyte na miarę. Przez chwilę mierzył Trenta spojrzeniem chłodnych, szarych oczu - w rzeczywistości aż wyblakłych. Twarz pasowała do oczu: gęste szpakowate brwi, nad krótko przyciętym wąsem blade, zaciśnięte nozdrza, twarde usta i kwadratowy podbródek. Wszystko to w nieodparty sposób ujawniało, że właściciel twarzy reprezentuje mieszaninę absolutnej pewności swej pozycji społecznej z niezachwianym poczuciem władzy, właściwym brytyjskim oficerom gwardii lub kawalerii, z urodzenia i zawodu przyzwyczajonym do natychmiastowego i ślepego posłuszeństwa. Jako syn swego ojca, Trent przez całe dzieciństwo odczuwał łagodną pogardę, którą darzyli go tacy ludzie. Złożywszy gazetę Trent przeszedł na drugą stronę promenady i skręcił w pierwszą ulicę na prawo. Wychodziła na dwujezdniową arterię, prowadzącą z Cancun przez most na stały ląd meksykański. Słońce prażyło czarną asfaltową powierzchnię, a jego żar łamał światło w migoczące fale. Dla pieszych było zbyt gorąco, nawet samochodów było niewiele. Zarząd Autostrad posadził akacje wzdłuż centralnego trawnika i po obu stronach arterii. Niektóre z drzew uschły, jeszcze więcej objadły kozy. Pozostałe przy życiu skarłowaciały i nie dawały dość cienia, nawet jak na potrzeby twardych chłopów Majów, poszukujących miejsca na sjestę. Skręciwszy teraz w lewo, Trent zobaczył, że człowiek w płóciennym garniturze zbliża się po drugiej stronie podwójnej jezdni. Fale gorąca przecięły Anglika w pasie na pół, tak że wyglądało, jak gdyby jego nogi kroczyły dumnie i niezależnie od górnej połowy ciała. Trent nie spuszczał go z oczu. Człowiek zawrócił i przeszedł na jego stronę, aż skręcił w boczną ulicę w kierunku promenady. Trent przyśpieszył kroku, skierowawszy się w tę samą ulicę. Anglik obejrzał się przez ramię, Trent upuścił gazetę. Schyliwszy się, by ją podnieść, zauważył, jak Anglik wchodzi przez boczne wejście do hotelu Rena Victoria - dwunastopiętrowej, betonowej wieży w kolorze pastelowego różu, tanio wybudowanej, z myślą o zbiorowych wycieczkach, które tu miały kończyć swe trasy. Farbę do fasady też kupiono tanio.
Wróciwszy na promenadę, Trent wszedł do hotelu głównym wejściem. Z trzech wind działała tylko jedna. Pojechał nią do baru na szczycie budynku i u sennego barmana zamówił piwo Corona.
W dziesięć minut później zjechał na trzecie piętro, następnie schodami dla służby zszedł na pierwsze. Szczupły Meksykanin w czerwonym podkoszulku pracowicie pokrywał białą farbą ścianę podestu. W głębi korytarza silniej zbudowany Meksykanin, tym razem w podkoszulku zielonym, klęczał koło skrzynki narzędziowej, ze śrubokrętem w ręku, udając, że coś majstruje przy gniazdku elektrycznym. Gdyby chciał rzucić śrubokręt i sięgnąć po pistolet w skrzynce, Trent zdążyłby wsadzić mu trzy pociski w czaszkę. Trent zastanawiał się, gdzie Anglik ich wynalazł. Jak większość urzędników wywiadu, których znał, człowiek ten musiał być nałogowym czytelnikiem powieści Johna le Carre i lubować się w teatralnych efektach pracy tajnego agenta. Trent nie potrafił oprzeć się pokusie strzelenia do Meksykanina z dwóch palców, ten zaś obdarzył go szerokim uśmiechem i wzruszeniem ramion. Agent zdmuchnął rzekomy dym z końców palców i poszedł korytarzem do pokoju 111. Drzwi nie były zamknięte.
Pułkownik Smith, dyrektor nowej jednostki antyterrorystycznej, powołanej przez Wspólnotę Europejską, stał o stopę od okna, wyglądając przez siatkowe firanki, które dzięki całym latom zaniedbań i skąpstwa dym tytoniowy zabarwił na żółtawy brąz. Rzuciwszy Trentowi spojrzenie przez ramię, wskazał gestem jeden z dwóch foteli, krytych kremowożółtym plastykiem, ustawionych po dwóch stronach stolika do kawy.
Takim samym popękanym i odłażącym plastykiem pokryto biurko oraz coś, co w planie dekoratora było zapewne zaznaczone jako damska toaletka. Zapadnięte, podwójne łóżko przykryto brudną białą kapą, dywan był z przeplecionego metalową nitką draylonu w szkocką kratę, w trzech odcieniach brązu. W powietrzu unosił się zastarzały zapach tanich kosmetyków i dymu tytoniowego.
W swym garniturze z Savile Row [Savile Row - ulica w Londynie, przy której znajdują się najwytworniejsze zakłady krawieckie; tradycyjny synonim kosztownej elegancji] i krawacie MCC pułkownik wyglądał tak nie na miejscu, jak członek Ku Klux Klanu w białym chałacie i kapturze, przywołujący gestem taksówkę na rogu ulicy w Harlemie. Trent wiedział, że wszystko to jest zamierzone i obliczone, by irytować. W pierwszych latach swej służby długo zastanawiał się nad przyczynami, by wreszcie dojść do wniosku, że takie właśnie wrażenie pułkownik chciał wywierać. Był bowiem mistrzem manipulowania emocjami innych ludzi. Trent znał go przez całe życie, a w jego londyńskim domu mieszkał od czasu, gdy miał dwanaście lat. Ojciec Trenta i pułkownik Smith służyli w tym samym pułku kawalerii - pułkownik z wyróżnieniem, natomiast Trent senior zmuszony został do złożenia prośby o dymisję, gdy odkryto poważne, choć nieudolnie dokonane, manko w kasie jego szwadronu - pułki kawaleryjskie nie lubią skandali.
- Uważasz więc, że odkryłeś coś złego - powiedział pułkownik tonem spokojnym i pozbawionym jakichkolwiek emocji, prócz prawie niedostrzegalnego znudzenia - cechy znamionującej ludzi nieustannie dźwigających odpowiedzialność za bezpieczeństwo współobywateli. Wszystkie problemy, trafiające na biurko pułkownika Smitha, były złe, różniły się tylko stopniem zagrożenia.
- Być może to nie nasza sprawa - zaczął ostrożnie Trent. - Belpan znajduje się w amerykańskiej strefie interesów, a rzecz dotyczy narkotyków... albo też ma wyglądać, jakby dotyczyła narkotyków.
Czekał na odpowiedź pułkownika, ale ten po prostu kontynuował przyglądanie się ulicy. Jego milczenie było grą, jaką prowadził z podwładnymi - o tym Trent wiedział od dawna.
- Najpierw samolot ląduje na szosie północ-południe. Żaden z przepustów nie został jeszcze zasypany. Obaj piloci martwi, i sto kilo kokainy na pokładzie. - Przemytnicy marihuany mogli pogrążyć się zbyt głęboko we własnym świecie narkotycznych snów, aby sprawdzić stan szosy, ale handel kokainą był w rękach zawodowców. - Obejrzałem to miejsce - kontynuował Trent. - Przepust ma piętnaście stóp głębokości. Pionowe ściany. Nie mieli żadnych szans.
Choć oceniał sam siebie, jako człowieka o nader żywej wyobraźni, Trentowi nie udało się wymyślić pretekstu dla odwiedzenia kostnicy, gdzie leżały ciała.
- A potem samolot wiozący kokainę ląduje na jednej z wysepek, gdzie prezydent ma domek plażowy. Pas startowy ma dostateczną długość, ale światła lądowania były umieszczone o sto jardów od jego początku, a końcowe o sześćdziesiąt jardów za daleko, wśród drzew. Pilot rozpoczyna przyziemienie i ktoś oślepia go potężnym reflektorem. On był prawdziwym zawodowcem. - Trent położył na stoliku zdjęcie, które zrobił pilotowi. - Ame rykanie będą go mieli w kartotekach. Jakimś sposobem trafił samolotem między dwa drzewa. Skrzydła go wyhamowały, więc przeżył. Podobnie drugi pilot.
- Wstrząsające. - Pułkownik wyglądał na tak wstrząśniętego, jak rzeźnik, któremu zaproponowano pudełko stęchłych dorszy.
Znowu gra, pomyślał Trent. Na początku ich współpracy zachowanie pułkownika robiło na nim wrażenie. Teraz miał to w nosie.
- Jeśli to było zamierzone, wykonano błyskotliwie. Wątpię, czy był nawet ogłuszony.
Trent opisał przebieg wydarzeń. Pilot zdał sobie sprawę, że został wystawiony, i tak długo, jak siedzi w samolocie, jest łatwym celem. Oślepiony światłem reflektora, nie miał wiele szans, by rzucić się do ucieczki...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Pokrewne
- Home
- Alex Kava - W ułamku sekundy[JoannaC], KSIĄŻKI(,,audio,mobi,rtf,djvu), Nowy folder, Alex Kava - W ułamku sekundy[JoannaC]
- Al-Baz-Rania---Oszpecona, KSIĄŻKI(,,audio,mobi,rtf,djvu), Nowy folder, [TORRENTCITY.PL] Al-Baz Rania - Oszpecona [PL] [][]
- Aldous Huxley - Nowy wspaniały świat, Książki, Nowy wspaniały świat, Wersja e-book
- Albert Camus - Upadek, ►Dla moli książkowych, Camus, Albert
- Aldiss Brian W. - Non stop, KSIĄŻKI, E-book, Aldiss Brian
- Aldiss Brian W. - Swastyka, KSIĄŻKI, E-book, Aldiss Brian
- Alex Kava - 03 - Łowca Dusz, Książki (), Alex Kava
- Alex Kava - 08 - Zabójczy Wirus, Książki (), Alex Kava
- Aldiss Brian W. - Judasz tańczył, KSIĄŻKI, E-book, Aldiss Brian
- Alien Plot - Piers Anthony, ebook
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- kwblog.htw.pl