[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Autor:
Jonathan Carroll
Ale karuzela!
Starcy winni stawać się odkrywcami
Tu i teraz nic nie znaczą
Nieruchomi, podążać musimy
Ku odmiennym nasyceniom...
Koniec jest moim początkiem.
T. S. Elliot – „East Coker”
Nie da się ukryć, że gdyby nazywała się Codruta, Glenyus albo Heulwen, dużo łatwiej
przyszłoby mi pogodzić się z tym wszystkim. Jakieś egzotyczne imię zza Uralu albo z krainy
druidów, w każdym razie skądś, gdzie niezwykłe wydarzenia są na porządku dziennym. Ona jednak
nazywała się Beenie, Beenie Rushforth. Czy nie kojarzy wam się to z pięćdziesięcioletnią
„dziewczyną” z jakiegoś prowincjonalnego klubu golfowego? Bo mnie tak. Kobieta mówiąca zbyt
donośnym głosem, przesadnie opalona, ze zbyt dużą szklaneczką whisky w ręku o jedenastej przed
południem: Beenie Rushforth, absolwentka szkoły średniej w Wellesley z roku 1965.
Zjawiła się u nas całkiem zwyczajnie. Nasza ostatnia sprzątaczka postanowiła wyjść za mąż i
przeprowadzić się do Chicago. Żadna strata. Na pewno nie należała do najlepszych w tym
zawodzie. Była jedną z tych, które zamiatają dokoła dywanu, ale nie pod nim. Moja żona, Roberta,
podejrzewała ją także o to, że podpija nam alkohol, ale tym akurat zupełnie się nie przejmowałem.
Irytowało mnie natomiast, że płacę spore pieniądze za utrzymanie domu w czystości, w zamian zaś
otrzymuję kąty pełne kurzu i brudne okna w gościnnym pokoju.
Roberta wywiesiła ogłoszenie na tablicy przed wejściem do supermarketu obok mnóstwa innych,
w rodzaju „Strzygę trawniki”, „Uczę niemieckiego”, „Sprzedam mało używaną maszynę do
pisania” – wiecie, takich, które ludzie czytają wtedy, kiedy znajdą się w potrzebie albo kiedy akurat
nie mają nic ciekawszego do roboty.
Sami doskonale dalibyśmy sobie radę ze sprzątaniem, ale od czasu, kiedy dzieciaki
wyprowadziły się z domu, a ja dostałem katedrę na uniwersytecie, mamy więcej pieniędzy niż
kiedykolwiek do tej pory. Postanowiłem wykorzystać je tak, żeby uczynić nasze życie
przyjemniejszym. Roberta w pełni sobie na to zasługuje.
Przez całe dorosłe życie wykazywałem niezwykły talent do zjawiania się w niewłaściwym
miejscu o najbardziej nieodpowiedniej porze. Najpierw zdecydowałem się na rozpoczęcie studiów
doktoranckich na Uniwersytecie Michigan, aby móc prowadzić badania pod kierunkiem Ellroya,
największego znawcy prozy Hermana Melville'a. Rzecz jasna, Ellroy umarł równe sześć tygodni po
rozpoczęciu semestru. Roberta była wówczas w ciąży z naszą pierwszą córką, Norah, i przeżywała
ciężkie chwile, ale mimo to zachowała się naprawdę wspaniale. Powiedziała mi, że dostałem się na
znakomitą uczelnię i że doktorat uzyskany właśnie tutaj, wszystko jedno, z Ellroyem czy bez niego,
będzie miał swoją wagę, więc żebym natychmiast przestał marudzić i wziął się ostro do pracy. Tak
też zrobiłem. Po trzech bardzo chudych latach miałem już doktorat i dwoje małych dzieci. Przez
następną dekadę prowadziliśmy typowy, cygański żywot młodych intelektualistów, co jakiś czas
załadowując po sam dach naszego małego volkswagena busa, by wyruszyć w poszukiwaniu pracy
na drugi koniec kraju. Studenci lubili mnie, koledzy natomiast zazdrościli, gdyż pisałem wtedy dużo
i dobrze; miałem już za sobą monografię na temat gnostycyzmu Melville'a, która skłoniła wielu
ludzi do ponownej, uważnej lektury „Moby Dicka”. Potem opublikowałem pracę zatytułowaną
„Szaleni marynarze – analiza twórczości Alberta Pinkhama Rydera i Hermana Melville'a”, która
powinna uczynić mnie sławnym, ale tego nie zrobiła. Nie miałem o to do nikogo pretensji.
Wiedziałem, że jest naprawdę dobra, a poza tym oboje byliśmy młodzi, kochaliśmy się, mieliśmy
dwoje zdrowych dzieci i perspektywy... Czego więcej można potrzebować, kiedy ma się tyle lat? W
Minnesocie kupiliśmy pierwszy dom i pierwszego psa. Zaczęła się druga, burzliwa połowa lat
sześćdziesiątych, więc oczywiście po raz kolejny wybrałem niewłaściwe miejsce w niewłaściwym
czasie. W Nowym Meksyku Norah otworzyła przedszkole. Podobało nam się tam. Suche zimy i
piękna panorama gór czyniły nas szczęśliwymi. Co prawda college był obrzydliwie konserwatywny,
ale mieliśmy sporo przyjaciół i żyło nam się całkiem wygodnie.
W latach sześćdziesiątych wszyscy byli ogromnie zaangażowani, wszyscy też mieli do
powiedzenia coś ważnego na temat otaczającego ich świata. Ja także, ma się rozumieć. Należałem
do tych idiotów, którzy zapuścili długie włosy i głośno protestowali przeciwko wojnie. Wszystko
byłoby w porządku, gdybyśmy mieszkali w Nowej Anglii albo Kalifornii, gdzie takie zachowanie
należało do dobrego tonu, ale na południowym zachodzie roiło się od zaślepionych patriotów i
fabryk broni. Poza tym uniwersytet był finansowany przez państwo, a tym samym całkowicie
uzależniony od rządu. Krótko mówiąc, kiedy zgłosiłem się do rektoratu, aby podpisać kontrakt na
kolejny rok akademicki, okazało się, że o żadnym kontrakcie nie ma mowy.
Ogarnięty paniką zacząłem szukać innej pracy, lecz znalazłem ją dopiero w rolniczym college'u
w Hale, w Teksasie. Niech was Bóg broni, gdyby kiedykolwiek przyszła wam ochota postawić tam
nogę! Spędziliśmy tam cztery najgorsze lata życia. Pensja była nędzna, studenci nieznośni, a
wykładowcy – zarówno pod względem umiejętności zawodowych, jak i zalet towarzyskich –
przypominali ludzi z Cro-Magnon. O mało nie oszalałem. Stałem się tak bardzo nieznośny, że
niewiele brakowało, a bez niczyjej pomocy zniszczyłbym nasze małżeństwo. Któregoś okropnego
wieczoru, po kolejnej awanturze, kiedy wpatrywaliśmy się w siebie bez słowa w jadalni, Roberta
powiedziała:
– Nigdy nie przypuszczałam, że dojdzie do tego.
– Tak to jest, kiedy wychodzi się za mąż za nieudacznika z niewyparzoną gębą – odparłem.
– Zawsze wiedziałam, że masz niewyparzoną gębę, ale nie przypuszczałam, że jesteś
nieudacznikiem. Przynajmniej do tej pory. W dodatku obrzydliwym.
Niestety, na tym się nie skończyło. Przetrwaliśmy jakoś wyłącznie dzięki cierpliwości i dobrej
woli mojej żony. Byłem już wtedy zupełnie roztrzęsiony, a dzieci tak bardzo bały się moich
napadów złego humoru, że nie śmiały do mnie podejść; robiły to tylko wtedy, kiedy im kazałem.
Życie, które kiedyś było interesujące i bogate jak dobra powieść, zamieniło się w kolejowy rozkład
jazdy.
Zupełnie niespodziewanie otrzymałem propozycję przyjazdu tutaj. Dziekan wydziału był moim
dobrym znajomym jeszcze z Michigan; przez wszystkie te lata utrzymywałem z nim dość ożywione
kontakty, ponieważ zajmowaliśmy się zbliżonymi problemami. Nigdy nie zapomnę, jak po
skończonej rozmowie odłożyłem słuchawkę, odwróciłem się do Roberty i powiedziałem:
– Pakuj manatki, Dzwoneczku. Jedziemy na północ.
Przeprowadzka nie obyła się bez problemów. Norah zdążyła już przyzwyczaić się do swojej
szkoły, życie w nowym mieście okazało się znacznie kosztowniejsze niż w Hale (może dlatego, że
w Teksasie prawie nie ruszaliśmy się z domu, głównie z tego powodu, że nie było dokąd pójść), a
na uczelni miałem dużo więcej pracy, lecz mimo to po sześciu miesiącach czułem się jak nowo
narodzony. Znowu znaleźliśmy się w peletonie.
Spośród następnych dwudziestu lat zdecydowana większość była interesująca, o kilku chciałoby
się jak najszybciej zapomnieć, ogólnie jednak te dwie dekady dały nam zadowolenie, które nie
zawsze jest łatwo osiągnąć. Rzadko kiedy słyszy się ludzi mówiących: „Jestem zadowolony z
życia”. Zupełnie jakby byli zażenowani swoim szczęściem i wstydzili się tego, że Bóg pozwolił im
podróżować prostymi drogami. Ja taki nie jestem. Pięć lat temu uświadomiłem sobie, jak wiele
mam powodów do zadowolenia i doszedłem do wniosku, iż nadszedł czas, aby zacząć chodzić do
kościoła. Wybrałem najskromniejszy, jaki mogłem znaleźć: taki, w którym można spokojnie za
wszystko podziękować, nie czując się przytłoczonym bogato zdobionymi szatami i nadętym
ceremoniałem, który nie ma nic wspólnego z sednem sprawy. Mam pięćdziesiąt pięć lat i wierzę w
to, że Bóg chętnie nas słucha, pod warunkiem, że mówimy jasno i na temat. Udziela nam także
odpowiedzi – co prawda nie w postaci natychmiastowych, łatwo dostrzegalnych działań, tylko
małych, rozrzuconych wokół nas punkcików, które należy mądrze połączyć. Teraz jestem o tym
przekonany jeszcze silniej. Z powodu Beenie. Pomimo Beenie. Niech ją Bóg błogosławi. Niech
będzie przeklęta.
Kiedy zadzwoniła po raz pierwszy, ja odebrałem telefon. Głosy niektórych ludzi pasują do ich
wyglądu – wiecie, o czym myślę: basowy głos, wielki mężczyzna i tak dalej. Moje pierwsze
wrażenie dotyczące pani Rushforth było takie, że jest osobą w średnim wieku, dziarską, o
pogodnym usposobieniu. Powiedziała, że zauważyła nasze ogłoszenie na tablicy przed
supermarketem i być może byłaby zainteresowana tą posadą. Uśmiechnąłem się. Od kiedy
sprzątanie domów stało się „posadą”? Żyjemy jednak w czasach, kiedy śmieciarze nazywają się
„inżynierami sanitarnymi”, skoro więc chciała, żeby była to posada, to proszę bardzo. Potem
powiedziała mi o sobie więcej niż chciałem usłyszeć: ma dorosłe dzieci, straciła męża, nie
potrzebuje pieniędzy, ale nie lubi bezczynności. Miałem pewne wątpliwości co do prawdziwości
tego stwierdzenia. Czy sprzątanie domów stanowi najlepszy sposób na utrzymanie sprawności
fizycznej? Czy nie lepiej zacząć chodzić na siłownię i wzmacniać mięśnie na specjalnie
przystosowanych do tego przyrządach? Zaproponowałem jej jednak, żeby wpadła do nas nazajutrz
rano, a ona skwapliwie przyjęła zaproszenie. Na podstawie brzmienia jej głosu dodałem jeszcze
jedną cechę do sporządzonego ad hoc portretu: samotność. Bardzo zależało jej na tym spotkaniu.
Podała mi swój numer na wypadek, gdyby coś się wydarzyło i musiałbym odwołać spotkanie. Zaraz
po odłożeniu słuchawki sięgnąłem po książkę telefoniczną i poszukałem nazwiska Rushforth.
Zawsze robię takie rzeczy: sprawdzam adresy ludzi w książkach telefonicznych, czytam informacje
podane drobnym drukiem na kuponach konkursowych i pudełkach z płatkami owsianymi. Wynika
to w równej mierze z ciekawości, wścibstwa i przyzwyczajeń naukowca. Staram się zebrać na każdy
temat możliwie dużo informacji, żeby potem na tej podstawie wyrobić sobie własne zdanie. Tym
razem zajrzałem do książki telefonicznej nie dlatego, żebym miał jakieś podejrzenia wobec pani
Rushforth. Powodowała mną wyłącznie ciekawość.
Ku memu wielkiemu zdumieniu jedyna B. Rushforth mieszkała na Śliwkowym Wzgórzu, w
uroczym, bardzo dystyngowanym osiedlu położonym w pobliżu jeziora. Sprzątaczka, tam?... Byłem
tym niezmiernie zaintrygowany, podobnie jak Roberta, kiedy poinformowałem ją o rozmowie
telefonicznej i rezultatach mojego małego śledztwa.
– Scott, a może ona jest kimś w rodzaju cioci Mame? Bogata i ekscentryczna. Nasz dom będzie
sprzątała Rosalinda Russell!
Nazajutrz z samego rana zadzwonił do mnie kolega, który niezwłocznie potrzebował mojej
pomocy, w związku z czym musiałem wyjść z domu i ominęło mnie spotkanie z zagadkową Beenie.
Kiedy wróciłem na lunch, Roberta poinformowała mnie o szczegółach.
– Jak wygląda?
– W średnim wieku, średniego wzrostu, trochę zaokrąglona, krótko ostrzyżone szpakowate
włosy. Przypomina masażystkę.
– Tak właśnie myślałem. A jak była ubrana?
– W potwornie jaskrawy dres i trampki o bardzo skomplikowanym wiązaniu. Jest bardzo miła,
ale zarazem apodyktyczna. Jeszcze zanim zaproponowałam jej pracę, zapytała, czy może rozejrzeć
się po domu, żeby sprawdzić, jak wielkie czekają ją obowiązki.
– A zaproponowałaś jej?
– Tak. Jest sympatyczna i wzbudza zaufanie. Poza tym każdy, kto mieszka na Śliwkowym
Wzgórzu i chce sprzątać cudze domy, żeby się czymś zająć, musi być co najmniej interesujący, nie
uważasz? Jeżeli jeszcze okaże się, że zna się na tej pracy, będziemy podwójnie wygrani.
– To prawda. A więc niech będzie Beenie.
– Zaczyna od jutra.
Seminarium na temat Hawthorne'a zajęło mi większość następnego ranka. W grupie mam sporo
inteligentnych studentów, prawdziwie zainteresowanych tematem. Zazwyczaj wychodzę z tych
zajęć pełen energii, zadowolony z tego, że jestem nauczycielem. Tego dnia rozpętała się zażarta
dyskusja na temat opisów zawartych w opowiadaniu „Young Goodman Brown”. W pewnej chwili
jeden młody człowiek zapytał drugiego:
– Czy powiedziałbyś to wszystko, co teraz mówisz, gdybyś wiedział, że w tej sali siedzi sam
Hawthorne? Czy byłbyś taki pewien siebie wiedząc, że człowiek, który napisał to opowiadanie,
słyszy każde twoje słowo?
To dobre pytanie, które często słyszę, zadawane na wiele różnych sposobów. Zastanawiałem się
jeszcze nad nim, kiedy otworzyłem drzwi i do moich uszu dotarł znajomy odgłos włączonego
odkurzacza.
– Jest ktoś w domu?
Odpowiedział mi tylko wytężony ryk maszyny.
– Halo, jest tu ktoś?!
Nic. A potem z salonu dobiegł znajomy śmiech. Wszedłem tam i zobaczyłem Robertę zwijającą
się na kanapie. Mało kto potrafi śmiać się tak jak moja żona – najczęstszą reakcją na dobry żart jest
walnięcie pięścią w kolano i nie kontrolowane kołysanie się w przód i w tył. Łatwo ją rozbawić, a
jej spontaniczna reakcja sprawia dużą przyjemność osobie opowiadającej dowcip. Wydaje mi się, iż
jedną z przyczyn, dla których zakochałem się w niej, jest to, że była pierwszą kobietą, która
szczerze śmiała się z moich żartów. Seks to wspaniała sprawa, ale czasem znacznie większą
satysfakcję można osiągnąć rozśmieszając kobietę do łez.
– Ty na pewno jesteś Scott. Roberta powiedziała mi już co nieco o tobie.
Była cała siwoszara. Siwe włosy, szara bluza, szare trampki. Oparła ręce na biodrach i
przyglądała mi się tak, jakbym był używanym samochodem. Włączony odkurzacz przez cały czas
szumiał przy jej boku.
– Beenie?
– Właściwie Bernice, ale jeśli będziecie tak do mnie mówić, natychmiast odejdę. Jak się masz?
– Dziękuję, świetnie. Wygląda na to, że wy dwie już się dogadałyście.
– Opowiadałam Robercie o moim synu.
Moja żona machnęła dłonią, jakby oganiała się od natarczywej muchy.
– Scott, koniecznie musisz tego posłuchać! Beenie, opowiedz mu tę historyjkę z królikiem!
Beenie sprawiała wrażenie zadowolonej i jednocześnie trochę zażenowanej.
– O jejku, może innym razem. Teraz muszę dokończyć odkurzania. Chciałabym jeszcze dzisiaj
obskoczyć okna, a jestem dopiero w połowie roboty.
Wyciągnęła wtyczkę z kontaktu i przeszła z odkurzaczem do holu. Chwilę później odkurzacz
znowu zaczął pracować, tym razem w jadalni.
Zerknąłem przez ramię, czy na pewno nie ma jej gdzieś w pobliżu.
– Jak sobie radzi? – zapytałem.
– Wspaniale! Ma tyle energii co mała elektrownia atomowa. Widziałeś kuchnię? Jeśli nie, to
zaraz tam zajrzyj. Wygląda jak te kuchnie w reklamach telewizyjnych: po prostu lśni. Chyba
przydadzą ci się okulary przeciwsłoneczne. Wydaje mi się, że mieliśmy szczęście trafiając właśnie
na nią.
– To znakomicie. Z czego tak się śmiałaś?
– Ona jest po prostu przezabawna! Te historyjki, które opowiada... Koniecznie musisz ich
posłuchać.
– Byłbym w zupełności usatysfakcjonowany, gdyby umiała dobrze sprzątać.
– Właśnie to jest takie wspaniałe: ona potrafi i jedno i drugie!
Tego dnia w naszym domu rozbrzmiały zupełnie nowe odgłosy. Strzepywanie poduszek; syk
odkurzacza zaglądającego w kąty, w których jeszcze nigdy go nie było. Beenie znalazła w piwnicy
okno, przez które światło słoneczne nie przedostało się ani razu od trzydziestu lat, czyli od
wybudowania domu. Psie miski błyszczały jak nowe, zasłony zostały wyprane, a największy
podziw Roberty wzbudził fakt, że szafka pod umywalką w prawie nie używanej, drugiej łazience
nie tylko była idealnie czysta, ale nawet wspaniale pachniała jakimś nowym, nieznanym środkiem
dezynfekującym. Co na to Beenie?
– Jeśli chodzi o środki czystości, to przynoszę własne.
Moje biurko zostało odkurzone, papiery poukładane, a książki ustawione alfabetycznie. Nie
lubię, gdy ktokolwiek dotyka mojego biurka – w naszej rodzinie było to jedno z najważniejszych
tabu – ale dokładność Beenie wywarła na mnie tak wielkie wrażenie, że nie powiedziałem ani
słowa. Żadne z nas nie miało pewności, czy ta siwowłosa trąba powietrzna zrobiła sobie przerwę na
lunch. Żadne z nas nie zauważyło, żeby usiadła choć na chwilę. W ciągu ośmiu godzin zrobiła tak
dużo, że kiedy wreszcie sobie poszła, chodziliśmy we dwójkę po niezkazitelnie czystym domu,
informując się głośno o kolejnych odkryciach.
– Mój Boże, nawet wykąpała psa!
– Nie, tylko odkurzyła go i wyszczotkowała. Widziałeś nasze buty? Świecą się jak lustro.
– A moja bielizna? Zdaje się, że wszystko wyprasowała. Jak długo żyję, nikt nigdy nie prasował
mi gatek!
– Czy chcesz przez to dać mi coś do zrozumienia, drogi mężu?
Czuliśmy się jak dzieci szukające migdała w misce klusek z makiem. Komu mogłoby przyjść do
głowy, żeby czyścić żarówki w lampach albo wierzch solniczki? O tym ostatnim przekonałem się
dopiero kilka dni później, przy śniadaniu. Do tej pory ograniczałem się do leniwych rozmyślań, że
warto by było kiedyś zetrzeć osad białych kryształków i poprzetykać zatkane dziurki. Teraz
wreszcie zostało to zrobione, podobnie jak mnóstwo innych rzeczy.
Bóg świadkiem, że Roberta i ja mamy wiele wspólnych tematów: dzieci, nasze małżeńskie życie,
życie każdego z nas z osobna, książki lub cokolwiek innego. Mimo to przez następnych kilka dni
wszystkie rozmowy dotyczyły wyłącznie Beenie Rushforth. Mogło chodzić o to, co zrobiła albo jak
to zrobiła, ale prędzej czy później rozmowa schodziła właśnie na jej temat. Po pierwszym wstrząsie
przekonaliśmy się, że nie tylko wyczyściła, uprasowała, odskrobała i wypolerowała cały dom, ale
także wprowadziła mnóstwo drobnych udogodnień, które miały za zadanie ułatwić nam życie,
takich jak na przykład alfabetyczne ustawienie książek na moim biurku. W kuchni zaprowadziła
porządek wśród puszek i wydobyła przyprawy z różnych zakamarków, po czym zgromadziła je w
jednym, łatwo dostępnym miejscu. Buteleczka z atramentem stojąca na biurku Roberty została
wytarta z kurzu, a leżące obok koperty posegregowane według kolorów.
– Nie, tego już za wiele!
– O co chodzi?
– Spójrz! Tubka z pastą została wyciśnięta od samego spodu, dzięki czemu cała pasta znalazła się
w górnej części. Ty chyba tego nie zrobiłaś, prawda?
– Ja? Przecież od trzydziestu lat ciosasz mi kołki na głowie, żebym wyciskała tubkę od spodu.
– Tak właśnie mi się wydawało. Roberto... Dlaczego wciąż zachwycamy się naszą sprzątającą
damą?
– Ponieważ jest niesamowita. A w dodatku płacimy jej tyle samo co poprzedniej, która nie
raczyła nawet tknąć niczego palcem.
– Co jeszcze powiedziała ci o sobie? W jaki sposób może pozwolić sobie na rezydencję na
Śliwkowym Wzgórzu?
– Ona nie ma żadnej rezydencji. Posiadłość należy do kogoś innego, a Beenie wynajmuje mały
domek dozorcy przy bramie. Mieszka tam od lat i płaci bardzo niewiele. Jej mąż umarł dziesięć lat
temu. Był jednym z dyrektorów firmy ubezpieczeniowej z Kansas City.
– Teraz rozumiem, dlaczego twierdzi, że nie chodzi jej o pieniądze. Kiedy facet z firmy
ubezpieczeniowej wyciągnie nogi, jego rodzina dostaje sporą sumkę, bo miał najlepszą polisę.
– Powiedziała, że niczego jej nie brakuje.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Pokrewne
- Home
- Alistair MacLean - Złota dziewczyna 1 - Złota dziewczyna, E Książki także, Alistair MacLean, Złota dziewczyna
- Alex Kava - W ułamku sekundy[JoannaC], KSIĄŻKI(,,audio,mobi,rtf,djvu), Nowy folder, Alex Kava - W ułamku sekundy[JoannaC]
- Aleksander Sołżenicyn - Dwieście lat razem t 1, E Książki także, Aleksander Sołżenicyn, Sołżenicyn Aleksander
- Al-Baz-Rania---Oszpecona, KSIĄŻKI(,,audio,mobi,rtf,djvu), Nowy folder, [TORRENTCITY.PL] Al-Baz Rania - Oszpecona [PL] [][]
- Aleksander Sołżenicyn - Oddział chorych na raka, E Książki także, Aleksander Sołżenicyn, Sołżenicyn Aleksander
- Alistair MacLean - Goodbye, Książki, Alistair MacLean
- Aldous Huxley - Nowy wspaniały świat, Książki, Nowy wspaniały świat, Wersja e-book
- Altman John - Obserwatorzy, E Książki także, Altman, John
- Albert Camus - Upadek, ►Dla moli książkowych, Camus, Albert
- Alondzo i Helena, Filologia polska z wiedzą o kulturze, II rok, HLP do r.1918, romantyzm
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- osy.pev.pl