[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Alistair MacLean

&

Alastair MacNeill

 

Czas zabójców

 

(Alistair MacLean’s Time of the Assassins)

Przełożył Krzysztof Sokołowski

Prolog

 

Pewnego dnia we wrześniu 1979 roku – dokładnej daty nigdy nic ujawniono – sekretarz generalny Organizacji Narodów Zjednoczonych przewodniczył niezwykłemu zebraniu, w którym uczestniczyło czterdziestu sześciu delegatów reprezentujących dosłownie każdy kraj na ziemi. Na porządku dziennym znajdował się tylko jeden punkt: eskalacja fali przestępstw o charakterze międzynarodowym. Zbrodniarze i terroryści po dokonaniu ataku uciekali za granicę, pewni, że pościg nie naruszy suwerenności kraju, w którym się schronią. Co więcej, wystąpienie o ekstradycję (a nie wszystkie państwa miały przecież podpisane odpowiednie umowy!) było procedurą zarówno kosztowną, jak i czasochłonną, oprócz tego prawo zawierało dziury, które prawnicy wykorzystywaliby bez trudu uwalniać klientów. Wszystkie te problemy należało jakoś rozwiązać.

Uzgodniono powołanie specjalnych międzynarodowych sił uderzeniowych, operujących pod egidą Rady Bezpieczeństwa Narodów Zjednoczonych. Otrzymały one nazwę: ONZ-owska Organizacja do Walki z Przestępczością (United Nations Anti-Crime Organization – UNACO). Ich celem było: „Powstrzymywanie, neutralizowanie i/lub zatrzymywanie osób albo grup osób zaangażowanych działalność przestępczą o charakterze międzynarodowym”. Następnie delegaci przedstawili życiorysy kandydatów, uważanych za ich rządy za odpowiednich na stanowisko dyrektora UNACO, a sekretarz generalny dokonał ostatecznego wyboru. UNACO rozpoczęło swą tajną działalność 1 marca 1980 roku.

1

 

 

Nim dojechał na miejsce, zrobiło się ciemno. Wysiadł z taksówki, zapłacił kierowcy i grzbietem dłoni otarł pot z czoła. Zdążył już zapomnieć, jak upalny i wilgotny bywa Bejrut o tej porze roku. Odczekał, aż taksówka odjedzie, po czym przeszedł przez ulicę i ruszył w kierunku Windorah – małego baru prowadzonego przez Dave’a Jenkinsa, Australijczyka, który nazwał go tak na cześć swego rodzinnego miasteczka w Queensland. Cóż, w każdym razie przypuszczał, że Jenkins nadal prowadzi bar. Przyjechał do Bejrutu po raz pierwszy od czterech lat.

Kiedy pchnął drzwi i wszedł do środka, stwierdził, że nic się tu nie zmieniło. Dwa wielkie, wiszące u sufitu wiatraki nadal leniwie mieszały powietrze, prostytutki nadal oblegały zagranicznych dziennikarzy, a Jenkins nadal stał za kontuarem. Spojrzeli sobie w oczy.

– No, niech mnie diabli. Mike Graham! Co u diabła sprowadza cię do Bejrutu?

– Interesy – odpowiedział, lustrując wzrokiem wnętrze baru.

– Szukasz kogoś?

– Owszem.

– Russella Laidlawa?

Utkwione w Jenkinsie oczy zwęziły się lekko.

– Powiedział ci, że przyjeżdżam?

Barman potrząsnął głową.

– Jako człowiek inteligentny sam się domyśliłem. Jest jedynym ze znanych mi twoich przyjaciół, który nadal tu zagląda co noc. Na którą się umówiliście?

– Na ósmą. – Graham zerknął na zegarek. Pozostało jeszcze dziesięć minut.

– Zazwyczaj pojawia się o tej porze. Piwa, póki czekasz?

Choć Graham nie uznawał alkoholu, stwierdził, że w tym upale jedno piwo nie zaszkodzi.

– Byle zimnego – powiedział.

– Już się robi. – Jenkins pochylił się, by wyjąć butelkę z lodówki za ladą.

Prostytutka zerknęła znacząco na nowego gościa, lecz on pokręcił głową, nim zdążyła zsunąć się ze stołka. Odpowiedziała więc obojętnym spojrzeniem i odwróciła się ku kolejnemu potencjalnemu klientowi.

– Budweiser zimny jak lód – powiedział Jenkins wręczając butelkę Grahamowi, a kiedy ten sięgnął po portfel, powstrzymał go. – Ja stawiam – oświadczył.

– Dzięki. – Mike uśmiechnął się z przymusem.

– Wiem, co się stało z twoją rodziną. Bardzo mi przykro i... – zaczął Jenkins.

– Usiądę tam – przerwał mu gość, wskazując stojący w rogu stół. – Skieruj Russella do mnie, kiedy przyjdzie.

– Jasne – odparł barman, lecz przybysz już się oddalił. Barman tylko wzruszył ramionami i odszedł do klienta siedzącego przy drugim końcu lady.

Graham ciężko usiadł przy stole. Ten trzydziestoośmioletni mężczyzna miał młodą przystojną twarz oraz wijące się, kasztanowate włosy, nieporządnie opadające na kołnierzyk rozpiętej pod szyją białej koszuli. Dobrze zbudowany, swą kondycję utrzymywał biegając codziennie pięć kilometrów, a potem ćwicząc ciężko w prywatnej sali gimnastycznej.

Z UNACO związał się przed dwoma laty. Mimo pewnych skłonności do indywidualizmu koledzy uważali go za najlepszego agenta terenowego. Nie od razu jednak zyskał tę opinię. Sam gotów był jako pierwszy przyznać, że kiedy przenosił się do UNACO z elitarnego amerykańskiego oddziału antyterrorystycznego Delta, znajdował się w fatalnym stanie psychicznym, spowodowanym zresztą ostatnią akcją, w której wziął udział. Otrzymali wtedy zadanie spenetrowania obozu terrorystów w Libii i zlikwidowania członków tej grupy – w tym także Salima Al-Makesha, doradcy Czarnego Czerwca, ruchu założonego przez Abu Nidala w 1976 roku w proteście przeciw zaangażowaniu się Syrii w wojnę domową w Libanie, oraz Jean-Jacquesa Bernarda, ważnego członka Ludowego Frontu Wyzwolenia Palestyny. Graham miał właśnie wydać rozkaz ataku, kiedy dowiedział się, że żona i pięcioletni syn zostali porwani przed domem, w którym mieszkali w Nowym Jorku, przez trzech zamaskowanych, łowiących po arabsku mężczyzn. W ten sposób próbowano wymusić wstrzymanie akcji, on jednak się nie załamał. Baza stała zniszczona, Al-Makeshemu i Bernardowi udało się jednak uciec. FBI natychmiast zarządziło ogólnokrajowe poszukiwania rodziny Grahama, lecz o losie kobiety i dziecka nigdy niczego się nie dowiedziano.

Miesiąc później komandosi izraelscy zabili Al-Makesha w jego domu w Damaszku. Bernard zszedł do podziemia, wszelki słuch o nim zaginął do chwili, gdy Mossad uzyskał informację, jakoby zginął od podłożonej w samochodzie bomby. Informacja ta pochodziła z pewnego źródła, nie było więc powodu, by w nią wątpić. Graham jednak nie dał się przekonać. Wydawało mu się to zbyt proste. Dopiero wczoraj otrzymał telefon, który usprawiedliwiał jego uparty wieloletni sceptycyzm.

Do baru wszedł Laidlaw. Powoli rozejrzał się po sali i podszedł do stolika, przy którym siedział Mike. Graham nie wierzył własnym oczom. Nieprawdopodobne, jak dalece zmienił się ten człowiek od czasu, gdy widzieli się po raz ostatni, jeszcze w okresie służby w Delcie. Laidlaw był wówczas fanatykiem sprawności fizycznej, ćwiczył ciężej niż ktokolwiek inny, by utrzymać w formie szczupłe, muskularne ciało. I zawsze był taki schludny, nazywali go nawet strojnisiem. Teraz mocno przytył, nie dogoloną twarz miał nalaną, a tłuste brązowe włosy spadały mu w strąkach na zgarbione plecy.

Graham wstał i ujął wyciągniętą na powitanie dłoń – jej uścisk nadal był mocny. Gestem wskazał krzesło naprzeciw siebie i usiadł.

– Tylko przyniosę sobie piwo – powiedział Laidlaw. – Zaraz wracam.

– Nie ruszyłem swojego. Masz. – Mike pchnął butelkę w jego kierunku.

Laidlaw przysunął sobie krzesło i usiadł.

– Nieźle wyglądasz, przyjacielu – powiedział po chwili.

– A ty nie – padła szczera odpowiedź. – Russ, co u diabła się z tobą stało?

Były komandos nalał sobie piwa.

– Długo by mówić, Mike – powiedział z westchnieniem. – Kiedyś wszystko ci wyjaśnię. – Wypił, odstawił szklankę. – Jak tam lot z Nowego Jorku?

– Nieźle. – Graham nawet nie silił się na uprzejmość. Wyprostował się na krześle i oparł łokcie o stół. – Wiesz coś więcej o Bernardzie?

Laidlaw tylko potrząsnął głową.

– Próbowałem dowiedzieć się jeszcze czegoś dziś rano, ale nic z tego nie wyszło. Ja go widziałem, Mike. Zmienił się, oczywiście. Nie ma brody ani tych długich włosów. Przyglądałem mu się przez dłuższą chwilę, nim nabrałem pewności, że to rzeczywiście on. Nie mylę się. Postawiłbym na to własne życie.

– Nie byłoby mnie tu, gdybym ci nie wierzył – upewnił go cichym głosem dawny towarzysz broni. – To co robimy teraz?

– Barak – rzucił Laidlaw.

Graham zmarszczył brwi.

– Nazar Barak? Odpowiedziało mu skinienie głowy.

– Najlepszy informator, jakiego Delta kiedykolwiek miała w Bejrucie. Nadal go widuję. Jeśli ktokolwiek wie, gdzie jest Bernard, to tylko on.

– To dlaczego nie pogadałeś z nim dziś rano?

Laidlaw znów napił się piwa.

– Może tobie udałoby się umówić z nim z dnia na dzień. Ja tylko wiem z pewnego źródła, że będzie w domu dziś wieczorem, około dziewiątej.

– Zdumiewające, że jeszcze tu się kręci. Dałbym głowę, że już dawno ktoś załatwił go strzałem w plecy.

– Zbyt wiele wie. Zapisał sobie wszystko i schował notatki w sejfie w którymś z miejscowych banków.

– Chyba kpisz – mruknął Graham.

– To on rozpuścił tę historyjkę. Wątpię, czy jest prawdziwa, ale za to z pewnością skuteczna. Na razie nikt nie ośmielił się jej sprawdzić.

– Na razie.

Laidlaw uśmiechną się drwiąco, dopił resztę piwa, wytarł usta grzbietem dłoni i wstał. Jeśli się nie spóźnimy – oznajmił – dorwiemy go pod domem. Tylko tak uda nam się zmusić go do gadania.

Graham pomachał Jenkinsowi na pożegnanie, po czym wraz swym towarzyszem wyszedł na ulicę.

 

Niewielki parterowy dom Nazara Baraka znajdował się w zachodnim Bejrucie, niespełna kilometr od Mar Elias Camp. Prowadzący samochód Laidlaw minął go i zatrzymał się dopiero przy końcu gruntowej drogi. Sięgnął po paczkę papierosów i zapalił kolejnego – trzeciego od chwili, gdy wyszli z Windorah. Graham wysiadł i nagle, instynktownie, uchylił się na dźwięk wybuchu pocisku z moździerza. Prostując się dostrzegł, jak ponad dachem samochodu kolega przygląda mu się z lekkim uśmiechem.

– W końcu się przyzwyczaisz – powiedział tylko i zamknął drzwi.

– Nie wiem, jak możecie tu mieszkać – Mike skrzywił się, dysząc kolejny wybuch.

– Bejrut zdążył wejść mi w krew. Nie potrafiłbym wyjechać. Tam, w domu, dowiadujecie się tylko o tym, co tu najgorsze. A przecież... – Laidlaw przerwał. W kiepsko oświetlonej uliczce ukazał się samochód.

Graham spojrzał na dawnego przyjaciela chcąc się upewnić, że to rzeczywiście Barak. Russell osłonił oczy dłonią, starając się w jaskrawym świetle reflektorów rozróżnić markę i kolor. Zielony peugeot. Upuścił papierosa i rozgniótł niedopałek butem.

Barak zaparkował przed domem i wysiadł. Był to niski, tęgi mężczyzna około pięćdziesiątki o tłustych czarnych włosach, oczy przysłaniały mu bardzo grube szkła. Drzwi od strony pasażera także się otworzyły – z samochodu wysiadła prostytutka.

– Co to, będzie zabawa?

Słysząc te słowa Barak obrócił się, a kiedy dostrzegł Laidlawa wynurzającego się z cienia wielkiego dębu, stojącego po przeciwnej stronie ulicy, westchnął z ulgą.

– Ależ mnie pan przestraszył – powiedział po angielsku i przyłożył dłoń do serca, jakby chciał pokazać jak bardzo. – Co pan tu robi?

– Musimy porozmawiać.

– Możemy porozmawiać jutro – odparł i spojrzał pożądliwie na prostytutkę. – Dziś jestem zajęty.

– Dziś byłeś zajęty – poprawił go Laidlaw. – Pozbądź się jej. Na twarzy informatora odmalowało się niezadowolenie.

– Zapłaciłem jej za całą noc z góry.

– Nie skrzywdzimy cię.

Nie rozumiejąca po angielsku prostytutka zapragnęła dowiedzieć się, o co tu właściwie chodzi. Barak zdołał ją jakoś uspokoić, po czym zwrócił się do Laidlawa:

– Powinna dostać pieniądze na taksówkę. Musi jakoś wrócić do miasta.

– Więc jej zapłać.

– Ja? – zapytał zdziwiony Barak. – A czemu to ja miałbym jej płacić?

– Powiedziałem, że cię nie skrzywdzimy – odparł Laidlaw ze zniecierpliwieniem. – Zapłać jej i niech się wynosi.

W dłoni informatora pojawił się plik banknotów. Oddzielił kilka z...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angamoss.xlx.pl