[ Pobierz całość w formacie PDF ]

MARK ALPERT

TEORIA

OSTATECZNA

Final Theory

Tłumaczenie:

Maria Jaszczurowska

 

Wyzwolenie potęgi ukrytej w atomie zmieniło

wszystko z wyjątkiem naszego sposobu myślenia.

I dlatego zmierzamy nieuchronnie

ku katastrofie bez precedensu.

Albert Einstein

Rozdział pierwszy

Hans Walther Kleinman, jeden z najwybitniejszych fizyków teoretyków naszych czasów, tonął w wannie. Długie, żylaste ręce nieznajomego przyciskały jego barki do porcelanowego dna.

Chociaż woda miała zaledwie trzydzieści centymetrów głębokości, Hans nie mógł się wydostać ponad jej powierzchnię. Kurczowo szarpał ręce napastnika, próbując rozluźnić chwyt, ale nieznajomy był młodym, agresywnym osiłkiem, a Hans siedemdziesięciodziewięcioletnim schorowanym starcem o słabym sercu. Młócił rękami, wściekle kopał brzegi wanny, rozchlapując dookoła letnią już wodę. Nie zdążył nawet przyjrzeć się napastnikowi - jego twarz majaczyła teraz niewyraźnie nad powierzchnią wody. Osiłek musiał wśliznąć się do mieszkania przez otwarte okno przy schodach pożarowych, a potem, kiedy dotarło do niego, gdzie może być Hans, popędził prosto do łazienki.

Hans walczył, czując ciśnienie rosnące wewnątrz klatki piersiowej. Począwszy od środka, tuż pod mostkiem, szybko opanowało całą przestrzeń między żebrami. Zabójcze ciśnienie, rozrywające go od środka, ściskające płuca. W ciągu kilku sekund dławiący gorący uścisk dosięgnął szyi i Hans, dusząc się, otworzył usta. Letnia woda wdarła mu się prosto do gardła.

Hans zaczął się wić w ostatnich konwulsjach, niczym zwierzę ogarnięte paniką i pierwotnym lękiem. Nie, nie, nie, nie, nie! Po chwili zastygł w bezruchu. Ostatnią rzeczą, jaką widział, była powierzchnia wody falująca raptem kilka centymetrów nad jego twarzą. Szereg Fouriera, pomyślał. Jaki piękny...

Ale to wcale nie był koniec. Kiedy odzyskał przytomność, leżał twarzą do dołu na zimnej posadzce, krztusząc się i plując wodą. Oczy go bolały, w żołądku czuł szarpiący ból, a każdy oddech rozrywał go od środka. Powrót do życia był większym cierpieniem niż umieranie. Po chwili poczuł ostre uderzenie w plecy, między łopatki, i usłyszał czyjś energiczny głos:

- Pobudka!

Nieznajomy chwycił go za łokcie i przewrócił na plecy. Hans uderzył potylicą w mokre kafelki. Ciężko oddychając, spojrzał na napastnika, klęczącego na dywaniku obok wanny. Olbrzymi facet, musiał ważyć co najmniej sto kilo. Pod czarnym podkoszulkiem widać było napięte bicepsy. Spodnie bojówki z nogawkami wciśniętymi w czarne skórzane buty, ogolona głowa, nieproporcjonalnie mała w stosunku do reszty ciała, twarz z czarnym zarostem i szarą blizną na szczęce. Pewnie jakiś ćpun, pomyślał Hans. Jak mnie zabije, wywróci cały dom do góry nogami w poszukiwaniu kosztowności. I dopiero wtedy prostak zorientuje się, że nie mam ani centa.

Osiłek rozciągnął wąskie usta w uśmiechu.

- A teraz sobie pogadamy, dobra? Możesz mi mówić Simon.

W jego głosie pobrzmiewał dziwny akcent, którego Hans nie potrafił zidentyfikować. Facet miał małe oczka, krzywy nos, a jego skóra miała odcień zwietrzałej cegły. Był brzydki, ale mało charakterystyczny - równie dobrze mógł być Hiszpanem, Rosjaninem, Turkiem albo kimkolwiek innym.

Hans chciał spytać „Czego chcesz?", ale kiedy otworzył usta, zemdliło go.

Simon wyglądał na rozbawionego.

- Wiem, wiem, przepraszam. Ale musiałem ci jakoś pokazać, że to poważna sprawa. Lepiej na samym początku, nie?

Co ciekawe, Hans już się nie bał. Pogodził się z tym, że nieznajomy go zabije. Denerwowała go tylko bezczelność gościa, któremu uśmiech nie schodził z twarzy, podczas gdy on leżał nagi na podłodze. Dalszy ciąg wydawał się oczywisty: Simon zażąda numeru jego karty. To samo przydarzyło się sąsiadce Hansa, osiemdziesięciodwuletniej kobiecie, którą napadli w jej mieszkaniu i bili, dopóki nie wyjawiła owego numeru. Nie, Hans już się nie bał - był wściekły! Kaszlnął, wypluwając ostatnie kropelki wody, po czym podniósł się na łokciu.

- Tym razem się pomyliłeś, szmondaku. Nie mam pieniędzy. Nie mam nawet karty do bankomatu.

- Nie chcę twoich pieniędzy, doktorze Kleinman. Interesuje mnie fizyka, nie pieniądze. Zakładam, że na tym się znasz?

Na początku Hans poczuł tylko rosnący gniew. Ten przygłup robi sobie kpiny? Za kogo on się ma? Po chwili jednak zadał sobie znacznie bardziej kłopotliwe pytanie: Skąd on wie, jak się nazywam? I skąd wie, że jestem fizykiem?

Wydawało się, że Simon czyta w jego myślach.

- Nie dziw się tak, profesorze. Nie jestem taki głupi, na jakiego wyglądam. Być może nie mam tytułów naukowych, ale szybko się uczę.

Hans domyślił się już, że nie ma do czynienia z ćpunem.

- Kim jesteś? Co tutaj robisz?

- Powiedzmy, że to dość skomplikowany i tajny projekt naukowy. - Simon uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Przyznaję, - niektóre równania z trudem rozgryzłem. Ale mam paru przyjaciół, którzy doskonale mi je wyjaśnili.

- Przyjaciół? Jakich przyjaciół?

- No, może źle się wyraziłem. To raczej klienci. Mam bardzo mądrych i zamożnych klientów, którzy zatrudnili mnie, żebym wydobył od ciebie pewne informacje.

- O czym ty mówisz? Jesteś jakimś szpiegiem?

Simon zachichotał.

- Nie, skąd, aż tak dobrze to nie jest. Jestem niezależnym zleceniobiorcą. Tyle wystarczy.

Umysł Hansa pracował teraz na pełnych obrotach. Osiłek był szpiegiem, a być może terrorystą. Nie wiadomo dokładnie, dla kogo pracował - dla Iranu? Korei Północnej? Dla Al Kaidy? Ale to i tak nie miało znaczenia. Wszystkim chodziło o jedno. Hans nie rozumiał tylko, dlaczego te szumowiny zajęły się właśnie nim. Jak większość fizyków jądrowych jego pokolenia, Hans w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych zajmował się tajnymi badaniami dla Departamentu Obrony, ale specjalizował się w radioaktywności. Nigdy nie pracował nad projektowaniem ani budową bomb; większość życia spędził na czysto teoretycznych badaniach, które nie miały nic wspólnego z działaniami militarnymi.

- Mam złe wiadomości dla twoich klientów, kimkolwiek są - powiedział. - Wybrali złego fizyka.

Simon potrząsnął głową.

- Nie wydaje mi się.

- A niby jakie informacje mógłbym ci przekazać? Metody wzbogacania uranu? Nic na ten temat nie wiem! O projektowaniu głowic atomowych też nie. Zajmuję się fizyką cząstek elementarnych, a nie inżynierią nuklearną. Wszystkie moje prace można znaleźć w internecie, nie ma w tym nic tajnego!

Nieznajomy nie wydawał się tym poruszony.

- Obawiam się, że doszedłeś do błędnych wniosków. Nie obchodzą mnie głowice atomowe ani twoje prace naukowe. Interesuje mnie praca kogoś innego, nie twoja.

- To dlaczego jesteś w moim mieszkaniu? Podali ci zły adres?

Twarz Simona stężała. Pchnął Hansa na plecy, położył mu dłoń na klatce piersiowej i pochylił się, jakby chciał się na nim oprzeć.

- Tak się składa, że znałeś tę osobę. Pamiętasz swojego profesora z Princeton pięćdziesiąt pięć lat temu? Żyda Wiecznego Tułacza z Bawarii? Człowieka, który napisał Zur Elektrodynamik bewegter Korper? Nie sądzę, żebyś go zapomniał.

Hans z trudem łapał oddech. Dłoń osiłka wydawała się nieprawdopodobnie ciężka. Mein Gott, pomyślał. To się nie dzieje naprawdę!

Simon pochylił się jeszcze niżej, zbliżając twarz tak, że Hans mógł dostrzec czarną szczecinę w jego nosie.

- Bardzo cię podziwiał, doktorze Kleinman. Uważał cię za jednego ze swoich najzdolniejszych asystentów. Pracowaliście razem przez parę lat tuż przed jego śmiercią, prawda?

Hans nie odpowiedziałby, nawet gdyby chciał. Simon przygniatał go tak mocno, że nieomal czuł, jak kręgosłup zgrzyta na zimnych, twardych płytkach posadzki.

- Tak, podziwiał cię. A co więcej, ufał ci. Zwierzał ci się ze wszystkiego, nad czym pracował przez te kilka lat. W tym również ze swojej Einheitliche Feldtheorie.

W tym momencie pękło jedno z żeber Hansa. Po lewej stronie, od zewnątrz, tam gdzie spoczywał największy ciężar. Ból przeszył klatkę piersiową; Hans otworzył usta, ale nie dał rady nawet nabrać powietrza, żeby krzyknąć. Oh Gott, Gott im Himmel! W jednej chwili jego racjonalny umysł poszybował w niebyt i pozostało tylko przerażenie. Bo teraz już wiedział, czego nieznajomy od niego chce. I wiedział, że w końcu nie da rady stawić mu oporu.

Simon cofnął dłoń z piersi Hansa. Profesor odetchnął głęboko, a kiedy powietrze wdarło się do płuc, znów poczuł ostry ból po lewej stronie. Żebro przebiło opłucną, a to oznaczało, że lewe płuco wkrótce przestanie funkcjonować. Szlochał z bólu i dygotał przy każdym oddechu. Simon stał nad nim, oparłszy ręce na biodrach. Uśmiechał się, najwyraźniej zadowolony z wykonanej roboty.

- To jak, rozumiemy się? Już wiesz, czego szukam?

Hans kiwnął głową, po czym zamknął oczy. Przepraszam, Herr Doktor, pomyślał. Za chwilę pana zdradzę. Oczyma duszy znów ujrzał profesora. Widział go tak wyraźnie, jak gdyby wielki naukowiec stał tuż obok niego w łazience. Ale w niczym nie przypominał znanego wszystkim zdjęcia niedbałego geniusza z rozwianą czupryną białych włosów. Hans zapamiętał profesora w ostatnich miesiącach życia. Zapadnięte policzki, podkrążone oczy i twarz wykrzywiona grymasem porażki. Człowiek, który dostrzegł prawdę, ale ze względu na losy świata nie mógł mówić o niej na głos.

Poczuł kopnięcie w bok, tuż pod złamanym żebrem. Przeszywający ból sprawił, że Hans otworzył oczy. Skórzany but Simona spoczął na jego nagim biodrze.

- Nie spać - warknął. - Mamy sporo do zrobienia. Przyniosę ci z biurka papier, to mi wszystko napiszesz. - Odwrócił się i wyszedł z łazienki. - Jak nie będę czegoś rozumiał, to mi wyjaśnisz. Jak na seminarium, jasne? Kto wie, może ci się to nawet spodoba?

Simon skierował się korytarzem do sypialni. Chwilę później Hans usłyszał, jak intruz przetrząsa szuflady. Kiedy Simon zniknął mu z oczu, poczuł się trochę lepiej. Wreszcie mógł się zastanowić, przynajmniej dopóki ten sukinsyn nie wróci. Myślał przede wszystkim o błyszczących czarnych wojskowych butach osiłka. Poczuł obrzydzenie. Facet próbował wyglądać jak nazista. W zasadzie tym właśnie był - nie różnił się niczym od bandziorów w brązowych mundurach, których Hans widywał na ulicach Frankfurtu, kiedy miał siedem lat. A ci ludzie, dla których pracował Simon, ci bezimienni „klienci"? Kim mogą być, jeśli nie nazistami?

Simon wrócił, trzymając długopis i notatnik.

- Dobra, zacznijmy od początku - powiedział. - Chcę, żebyś mi napisał poprawione równanie pola.

Nachylił się, podając notatnik, ale Hans nie wyciągnął po niego ręki. Lewe płuco zapadło się, każdy oddech sprawiał potworny ból, ale tak czy owak profesor nie miał zamiaru pomagać temu przeklętemu naziście.

- Idź do diabła - wychrypiał.

Simon popatrzył na niego z delikatnym wyrzutem, zupełnie jakby patrzył na niegrzecznego pięciolatka.

- Wiesz co, doktorze Kleinman? Wydaje mi się, że przydałaby ci się jeszcze jedna kąpiel.

Zwinnym ruchem uniósł Hansa i ponownie zanurzył go w wodzie. Po raz kolejny starzec próbował wydostać się na powierzchnię, szamocząc się w wannie i zaciskając palce na ramionach osiłka. Tym razem był jeszcze bardziej przerażony niż poprzednio, bo doskonale wiedział, co zaraz nastąpi - bolesny skurcz, szaleńczy ścisk i nieświadome pogrążanie się w ciemnościach. Teraz ugrzązł jeszcze głębiej w otchłani nieprzytomności. Wrócił do świata żywych nadludzkim wysiłkiem, ale po otwarciu oczu nadal nie czuł się w pełni świadomy. Oddychał płytko, a przed oczami majaczył mu niewyraźny obraz.

- Jak tam, doktorze Kleinman? Słyszysz mnie?

Głos, który go dochodził, był przytłumiony. Spoglądając w górę, dostrzegł sylwetkę osiłka, miał jednak wrażenie, że ciało napastnika otacza półcień drgających cząsteczek.

- Naprawdę powinieneś być rozsądniejszy, doktorze Kleinman. Jeśli spojrzysz na tę sprawę logicznie, sam dojdziesz do wniosku, że tego typu wybiegi są po prostu śmieszne. Nie możesz w nieskończoność ukrywać czegoś takiego.

Hans przyjrzał się dokładniej aurze otaczającej Simona i stwierdził, że cząsteczki nie wibrują - po prostu pojawiają się i znikają. Pary cząsteczek i antycząsteczek wyłaniały się z kwantowej próżni, by równie szybko w niej zniknąć. To niesamowite, pomyślał. Szkoda, że nie mam aparatu.

- Nawet jeśli nam nie pomożesz, moi klienci i tak zdobędą to, czego chcą. Być może o tym nie wiesz, ale twój profesor miał również innych powierników. Uznał, że będzie rozsądniej podzielić informacje między kilka osób. Skontaktowaliśmy się już z kilkoma starszymi panami i muszę powiedzieć, że byli bardzo pomocni. Tak czy owak, zdobędziemy to, czego nam potrzeba, więc po co utrudniasz sobie życie?

Efemeryczne cząsteczki rosły, w miarę jak Hans się im przyglądał. Po dokładniejszej analizie doszedł do wniosku, że to wcale nie cząsteczki, tylko cieniuteńkie struny biegnące od jednej przestrzeni do drugiej. Drżały pomiędzy falującymi kurtynami przestrzeni, które zwijały się w walce, stożki i n-wymiarowe membrany. Cały ten skomplikowany taniec odbywał się dokładnie tak, jak przewidziano - tak, jak opisał to Herr Doktor!

- Przykro mi, doktorze Kleinman, ale moja cierpliwość się kończy. Wcale nie sprawia mi to przyjemności, ale nie zostawiasz mi wyboru.

Osiłek kopnął profesora trzy razy w lewy bok na wysokości klatki piersiowej, ale Hans nawet tego nie poczuł. Ze wszystkich stron otaczały go przezroczyste kurtyny przestrzeni. Widział je wyraźnie, wyglądały zupełnie jak wyginające się płaty dmuchanego szkła, błyszczące, nie do przeniknięcia, a jednak delikatne w dotyku. Ten drugi najwyraźniej ich nie dostrzegał. Zresztą kimże był? Wyglądał jak błazen w tych swoich czarnych skórzanych butach.

- Nie widzisz ich? - wyszeptał Hans. - Masz je przed oczami.

Osiłek westchnął.

- Obawiam się, że potrzebna będzie nieco silniejsza metoda perswazji. Udał się do przedpokoju i otworzył drzwi do szafki z bielizną.

- Co my tu mamy...

Po chwili wrócił, niosąc butelkę denaturatu i żelazko.

- Doktorze Kleinman, gdzie znajdę jakieś gniazdko?

Hans zapomniał o napastniku. Widział tylko koronkowe fałdy wszechświata, otulające go niczym niesamowicie miękki kocyk.

Rozdział drugi

David Swift był w niezwykle dobrym nastroju. Razem z synem, siedmioletnim Jonahem, spędzili właśnie wspaniałe popołudnie w Central Parku. Na zakończenie miłego dnia David kupił lody w rożkach w budce przy Siedemdziesiątej Drugiej ulicy i teraz ojciec z synem maszerowali w parny czerwcowy wieczór do mieszkania byłej żony Davida. Jonah był w równie dobrym humorze, ponieważ w prawej ręce - w lewej trzymał loda - dzierżył nowiutki pistolet na wodę. Idąc chodnikiem, Jonah powoli mierzył z pistoletu w dowolnie wybrane cele - okna, skrzynki pocztowe, stada gołębi - ale David się tym nie przejmował. Opróżnił pojemnik na wodę zanim wyszli z parku.

Jakimś cudem chłopiec zdołał jednocześnie lizać loda i patrzeć na celownik pistoletu.

- To jeszcze raz, jak to działa? Dlaczego woda wylatuje z niego tak szybko?

David już dwukrotnie tłumaczył mu ten proces, ale nie miał nic przeciwko jeszcze jednej próbie. Uwielbiał takie rozmowy z synem.

- Kiedy ruszasz tym czerwonym uchwytem od pompki, woda jest wypychana z dużego zbiornika do mniejszego.

- Czekaj, a gdzie jest ten mniejszy?

David wskazał zbiorniczek z tyłu pistoletu.

- Jest tutaj. W małym zbiorniku jest powietrze i kiedy wpompujesz do środka wodę, brakuje mu miejsca. Cząsteczki powietrza ściskają się i zaczynają wypychać wodę.

- Nie rozumiem. Dlaczego wypychają wodę?

- Bo cząsteczki powietrza cały czas drgają, wiesz? A jak je ściśniesz, to tym silniej odbijają się od wody.

- Mogę zabrać pistolet na prezentację w szkole?

- No, nie wiem...

- Dlaczego nie? W końcu to nauka, nie?

- Nie sądzę, żeby pistolet na wodę był mile widziany w szkole. Ale masz rację, to zdecydowanie nauka. Facet, który wymyślił ten pistolet, był naukowcem. Inżynierem jądrowym pracującym dla NASA.

Wzdłuż Columbus Avenue przejechał autobus i Jonah wymierzył w niego swoją nową broń. Wydawało się, że stracił zainteresowanie zasadami działania pistoletu.

- Dlaczego TY nie zostałeś naukowcem, tato?

David zastanowił się przez chwilę.

- Wiesz, nie każdy może zostać naukowcem. Ale piszę książki o historii nauki, a to też niezła zabawa. Dowiaduję się sporo o sławnych ludziach, jak na przykład Izaak Newton albo Albert Einstein, a potem prowadzę wykłady na ich temat.

- To nie dla mnie. Ja będę prawdziwym naukowcem. Wymyślę statek kosmiczny, który doleci do Plutona w pięć sekund.

Rozmowa o statku kosmicznym i Plutonie zapowiadała się całkiem przyjemnie, ale David nagle poczuł się nieswojo. Zapragnął bardzo zaimponować synowi.

- Dawno temu, kiedy byłem na studiach, zajmowałem się prawdziwą nauką. Wszystkim, co dotyczy kosmosu.

Jonah odwrócił się i zapatrzył na ojca szeroko otwartymi oczami.

- Zajmowałeś się statkami kosmicznymi? - spytał głosem pełnym nadziei. - Takimi, które lecą z prędkością miliardów kilometrów na sekundę?

- Nie, tylko kształtem przestrzeni. Jak wyglądałaby przestrzeń, gdyby były dwa wymiary zamiast trzech.

- Nie rozumiem. Co to jest wymiar?

- Wszechświat z dwoma wymiarami ma długość i szerokość, ale nie ma głębokości. Jak wielkie prześcieradło. - David rozpostarł dłonie, jak gdyby wygładzał nieskończenie wielkie prześcieradło. - Miałem nauczyciela, profesora Kleinmana. Jest jednym z najmądrzejszych naukowców na świecie. Razem napisaliśmy pracę o dwuwymiarowych wszechświatach.

- Pracę? - podniecenie odpłynęło z twarzy Jonaha.

- Tak, tym zajmują się naukowcy: piszą prace o swoich odkryciach, żeby pokazać kolegom własne dokonania.

Jonah odwrócił się z powrotem w kierunku ulicy. Był tak znudzony, że nawet nie chciało mu się pytać, kim są ci koledzy.

- Zapytam mamę, czy mogę zabrać pistolet do szkoły.

Minutę później weszli do apartamentowca, w którym mieszkał Jonah z mamą. David też tam mieszkał, dopóki nie rozeszli się z Karen dwa lata temu. Teraz miał swoje małe mieszkanko trochę dalej od centrum, ale za to bliżej Uniwersytetu Columbia, gdzie pracował. Codziennie o trzeciej odbierał Jonaha ze szkoły i cztery godziny później odprowadzał go do matki. Dzięki takiemu układowi oszczędzali sporo pieniędzy, które musieliby w innym wypadku zapłacić opiekunce. Ale i tak serce mu krwawiło, kiedy szedł korytarzem swojego starego domu i wchodził do wolno jadącej windy. Czuł się jak wygnaniec.

Kiedy w końcu dotarli na czternaste piętro, David ujrzał stojącą w drzwiach Karen. Jeszcze nie zdążyła się przebrać po pracy - miała na sobie czarne spodnie i szarą marynarkę, czyli standardowy strój firmowego prawnika. Skrzyżowała ręce na piersi i bacznie przyglądała się byłemu mężowi. Z wyraźną dezaprobatą spojrzała na kilkudniowy zarost na twarzy Davida, na ubłocone dżinsy i podkoszulek z nazwą jego drużyny softballu - Hiciarscy Historycy. Potem utkwiła wzrok w pistolecie na wodę. Jonah wręczył broń ojcu, przeczuwając kłopoty, po czym prześliznął się za matką do mieszkania.

- Muszę siku! - krzyknął, biegnąc do łazienki.

Karen potrząsnęła głową, patrząc na pistolet. Zabłąkany jasny kosmyk kołysał się przy jej policzku. Nadal jest piękna, pomyślał David, ale to chłodne piękno, chłodne i nieprzystępne. Podniosła dłoń i odgarnęła kosmyk:

- Co ty sobie, do cholery, wyobrażasz?

David był na to przygotowany.

- Wyjaśniłem już Jonahowi, jakie są zasady. Nie ma strzelania do ludzi. Poszliśmy do parku i strzelał do kamieni i drzew. Świetnie się bawił.

- Sądzisz, że pistolet to odpowiednia zabawka dla siedmiolatka?

- Przecież to nie automatyczny pistolet. A na pudełku było napisane „Powyżej siedmiu lat".

Karen zmrużyła oczy i zacisnęła usta. Często robiła taką minę, kiedy o coś się zażarcie kłócili. David nienawidził tego.

- Wiesz, co dzieci robią z takimi pistoletami? - spytała. - Wczoraj mówili w wiadomościach. Banda dzieciaków w Staten Island nalała do środka benzyny zamiast wody, żeby zrobić miotacz ognia. O mało nie spalili całego osiedla.

David westchnął głęboko. Nie miał zamiaru znowu się kłócić z Karen. To był zresztą powód ich rozstania - ciągłe sprzeczki przy Jonahu. Ciągnięcie tej rozmowy nie miało sensu.

- W porządku, nie denerwuj się. To co mam zrobić?

- Zabierz pistolet ze sobą. Możesz pozwalać Jonahowi bawić się nim, kiedy go pilnujesz, ale nie życzę sobie w domu takich zabawek.

Zanim David miał szansę coś odpowiedzieć, usłyszał dobiegający z mieszkania dzwonek telefonu. Po chwili Jonah krzyknął:

- Ja odbiorę!

Karen zerknęła w bok - przez moment zdawało się, że ma ochotę puścić się pędem do telefonu, ale tylko nastawiła ucha. David zastanawiał się, czy to jej nowy chłopak. Zaczęła się umawiać z kolejnym prawnikiem, poczciwym siwym gościem po dwóch rozwodach i z mnóstwem forsy. David nie był zazdrosny w potocznym rozumieniu tego słowa - już dawno przeszła mu namiętność do Karen. Nie mógł jedynie znieść myśli, że ten picuś-glancuś będzie próbował się zaprzyjaźnić z Jonahem.

Chłopiec podszedł do drzwi ze słuchawką w ręce. Zatrzymał się, zbity z tropu zniecierpliwionymi spojrzeniami rodziców, po czym wręczył telefon Davidowi:

- To do ciebie, tato.

Karen wyglądała na rozczarowaną.

- To dziwne. Dlaczego ktokolwiek miałby cię tutaj szukać?

Nie mają twojego nowego numeru?

Jonah wzruszył ramionami.

- Ten pan powiedział, że jest z policji.

*

David siedział na tylnym siedzeniu taksówki jadącej na północ, do Szpitala Świętego Łukasza. Ściemniało się już. Na Amsterdam Avenue widać było zakochane pary, które zamierzały spędzić czwartkowy wieczór przy romantycznej kolacji. Gdy taksówka przeciskała się przez sznur samochodów, zwinnie wymijając powoli sunące autobusy i samochody dostawcze, David patrzył na neony nad restauracjami. Pomarańczowe litery błyskały w oknach taksówki.

Zaatakowano go, tak powiedział policjant. Profesora Kleinmana zaatakowano w jego własnym mieszkaniu przy Sto Dwudziestej Siódmej ulicy. Teraz w stanie krytycznym leżał na oiomie w Szpitalu Świętego Łukasza. I chciał się widzieć z Davidem Swiftem. Wyszeptał jego numer telefonu sanitariuszom. Detektyw prosił, żeby się pospieszyć.

- Dlaczego? - zapytał David. - Co się dzieje?

- Po prostu proszę jak najszybciej przyjechać - odpowiedział tamten.

Trapiło go poczucie winy. Nie widział profesora Kleinmana od trzech lat. Starszy pan wiódł życie pustelnika, odkąd przeszedł na emeryturę i odszedł z wydziału fizyki Uniwersytetu Columbia. Mieszkał w małym mieszkanku na obrzeżach zachodniego Harlemu, wszystkie pieniądze wysyłał do Izraela. Nie miał żony ani dzieci. Fizyka była całym jego życiem.

Dwadzieścia lat temu, kiedy David kończył studia, Kleinman był jego promotorem. David od razu go polubił. Profesor nie był wyniosły ani zbyt surowy. W trakcie wykładów z mechaniki kwantowej miał zwyczaj wtrącać zwroty w jidysz. Raz w tygodniu David odwiedzał Kleinmana w jego gabinecie, gdzie profesor wyjaśniał mu tajniki funkcji falowych i cząstek wirtualnych. Niestety, cierpliwe wyjaśnienia nie wystarczyły: po dwóch latach frustracji David musiał przyznać, że nie jest w stanie sprostać temu wyzwaniu. Po prostu nie był wystarczająco zdolny, żeby zostać fizykiem. Zrezygnował z tego kierunku i przeniósł się na inne studia, gdzie zrobił doktorat z historii nauki.

Kleinman był zawiedziony, ale wykazał zrozumienie. Mimo, że David okazał się daleki od jego ideału studenta, polubił go. Przez następne dziesięć lat byli w kontakcie, a kiedy David rozpoczął pracę nad książką na temat współpracy Alberta Einsteina z jego asystentami, Kleinman zaproponował, że podzieli się z nim swoimi wspomnieniami na temat człowieka, którego nazywał Herr Doktor. Książka zatytułowana Na ramionach gigantów odniosła ogromny sukces i dzięki niej nazwisko Davida stało się sławne. Był teraz profesorem zwyczajnym na wydziale historii nauki Uniwersytetu Columbia. Ale sam zdawał sobie sprawę, że to niewiele znaczy. W porównaniu z geniuszem, jakim był Kleinman, jego własne osiągnięcia wydawały się mierne.

Taksówka z piskiem opon zatrzymała się przed izbą przyjęć Szpitala Świętego Łukasza. Zapłaciwszy kierowcy, David popędził przez automatycznie rozsuwane szklane drzwi i natychmiast zauważył trzech policjantów stojących tuż obok recepcji. Dwóch było w mundurach: sierżant w średnim wieku, ze sporym brzuchem i wysoki, chudy żółtodziób, który wyglądał, jakby dopiero co skończył szkołę. Trzeci oficer był detektywem w cywilnym ubraniu - przystojny Latynos w starannie wyprasowanym garniturze. To ten do mnie dzwonił, pomyślał David.

Zapamiętał nazwisko detektywa: Rodriguez.

Z bijącym sercem David podszedł do policjantów.

- Przepraszam bardzo, nazywam się David Swift. Czy mam przyjemność z detektywem Rodriguezem?

Detektyw rzeczowo pokiwał głową. Dwaj pozostali wyglądali jednak na rozbawionych. Brzuchaty sierżant uśmiechnął się do Davida:

- Ma pan pozwolenie na tę giwerę?

Wskazał pistolet na wodę. David z przejęcia zapomniał, że cały czas trzyma go w ręku.

Rodriguez rzucił sierżantowi ponure spojrzenie. Od razu przeszedł do rzeczy:

- Dziękuję, że pan przyjechał. Czy jest pan krewnym pana Kleinmana?

- Nie, nie, jestem tylko przyjacielem. Właściwie to byłem jego studentem.

Detektyw wyglądał na zaskoczonego.

- Był pana wykładowcą?

- Tak, na Uniwersytecie Columbia. Jak on się czuje? Czy jest ciężko ranny?

Rodriguez położył dłoń na ramieniu Davida.

- Proszę z nami. Jest przytomny, ale nie odpowiada na pytania. Nalegał, by z panem porozmawiać.

Detektyw poprowadził Davida korytarzem, a dwaj policjanci podążyli za nimi. Minęli dwie pielęgniarki, które przyjrzały się im z powagą. To nie był dobry znak.

- Co się stało? - zapytał David. - Mówił pan, że go zaatakowano?

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angamoss.xlx.pl