[ Pobierz całość w formacie PDF ]

CENTKIEWICZOWIE

OKRUTNY BIEGUN

 

 

Ostatnia podróż światłego kapitana

Skrzyp gęsiego pióra po pergaminie ustał. Brodaty męż­czyzna nacisnął na czoło wytartą lisią czapę i zatulił szczelniej poły futrzanego kubraka. Od podłogi, od ścian ściętych siwym szkliwem szronu ciągnął mróz. Pośrodku izby tlące leniwie na wielkim palenisku grube kłody niewiele dawały ciepła. Roztarł energicznie zniekształcone reumatyzmem w stawach palce i przez chwilę nasłuchiwał. Spod ścian, od drewnianych prycz, spod stosów skór do­chodziło jednostajne pochrapywanie. Czasem ktoś zajęczał, ktoś ciężko westchnął, coś zagadał przez sen. W zawieszo­nej pod sczerniałym od kopcia sufitem lampie oliwnej skwierczał tłuszcz morsa, napełniając mroczną izbę du­szącą wonią. Ciszę przerwało nagle tękliwe zawodzenie, biegło zza ścian, przechodziło w ostry skowyt.

— Głodne, pod dom podchodzą, złapał się widać któryś w sidła, będzie przynajmniej co jeść — mruknął z ulgą brodacz. — Nowa czapa także mi się przyda. A i rękawice Barentsa już zdarte. O innych dba, o sobie nigdy nie po­myśli — westchnął paitrząc na poplamione tłustymi pła­tami sadzy pergaminowe karty rozłożonej przed nim księgi. Karty dziennika pokładowego Discovery, statku, który był tylko wspomnieniem...

O ściany gniewnie załomotała zamieć, jakby się ktoś niecierpliwie dobijał, sypnęła gwałtownie lodowymi gru­dami, przez otwór komina wtłoczyła do izby kłąb czarnego, gryzącego dymu. Rytmicznymi podmuchami targała zbite z grubych kłód ściany, jakby zakopaną po dach w śniegu.

I chatę miała wnieść z powierzchni ziemi. I ustała nagle, tak nagle, jaik przyszła. Mężczyzna wzdrygnął się, wtulił głowę w ramiona, z obrzydzeniem starł z twarzy sadzę. Niechętnym okiem rzucił znów na dziennik pokładowy, nie miał już sił dłużej notować.

Wciągnięty na listę załogi Discovery jako lekanz-bal- wierz Gerrit de Veer pełnił podczas wyprawy obowiązki kronikarza.

Pisać tak, ale o czym, dla kogo, po co? Czy ktoś kiedyś przeczyta te zapiski? Willem Barents był jednak -nieubła­gany. Żądał, by dzień po dniu notować wszystko, co się wydarzyło, wszystko, co przeżywali, o niczym nie zapom­nieć. A któż by śmiał temu najdobrotliwszemu z dowód­ców odmówić?

Szelest .przewracanych powoli kart zmącił ciszę izby. Zawtórowała mu znów jękliwa skarga zza ściany.

...Anno Domini 1596 żaglowiec Di$covery opuścił port Texel... — odczytał na głos Gerrit de Veer pierwsze słowa dziennika pokładowego.

To 'było przecież tak niedawno, zaledwie przed kilku miesiącami, ale owe miesiące wydawały się (kronikarzowi wiekiem. I nie tylko jemu. Tego pamiętnego lata opuściły Holandię w drodze na Daleki Wschód dwa wieŁkie, pękate żaglowce, po brzegi wyładowane najprzedniejszymi towa­rami przeznaczonymi na wymianę w nieznanych dalekich krainach owianych mgłą tajemnicy.

...Dotrzeć do Chin i Indii... drogą najkrótszą, przez po­larne wody... choćby przez biegun... — brzmiał rozkaz możnych kupców i armatorów Amsterdamu.

Okrążanie Afryki wydawało się Holendrom zbyt długie, zbyt kosztowne, a zarazem niebezpieczne. Drogę wokół Czarnego Lądu zamknęły im w owym czasie statki Hisz­panii i Portugalii. Potęga morska tych państw po odkryciu przez Kolumba Nowego Świata osiągnęła szczyt, a bulla papieska z roku 1493: Ltnea di mercatione oddawała wspa­niałomyślnie we władanie obu chrześcijańskim władcom: „...wszystkie nowo odkryte lądy i morza".

Silnie uzbrojone floty Hiszpanii i Portugaiii odcinały Anglikom i Holendrom dostęp do legendarnych bogactw Dalekiego Wschodu, chwytały załogi żaglowców przemy­kających się oceanami Atlantyckim i Indyjskim, stawiały je przed Trybunałem Świętej Inkwizycji, co równało się wyrokowi śmierci lub w najlepszym przypadku dożywociu w kajdanach.

Pozostawał więc tylko jeden jedyny szlak do kuszącego obietnicami olbrzymich zysków Dalekiego Wschodu, szlak wiodący wzdłuż ipółnoonych wybrzeży Ameryki czy Azji poprzez morza polarne, szlak nieprzetarty. Nikt dotąd jeszcze nie przedarł się nim do celu. Próbowali nadarem­nie Anglicy, próbowali Holendrzy. Jedni zawracali z ni­czym, przywożąc na -pokładzie niedobitki zdziesiątkowanej mrozem i chorobami załogi. Inni nie powracali nigdy. Wiele żaglowców szło na dno, wiele uwięził na zawsze lód.

Holendrzy nie po raz pierwszy w roku 1596 płynęli na polarne morza. Skuszona mirażem bajecznych bogactw Indii i Chin, zachęcona nadzieją wiełkich zysków dostojna brać kupiecka Amsterdamu już przed dwoma laty wysłała cztery statki pod wodzą Willema Barentsa, najlepszego z najlepszych żeglarzy, jakimi szczycił się kraj.

Barents powierzonego mu zadania nie wykonał. Pełen nadziei na odnalezienie upragnionego przejścia na Wschód dopłynął do wrót Morza Karskiego i tam stanął bezradny wobec lodowego chaosu. Niechętnie przyjęli w Amsterda­mie jego tłumaczenia armatorzy, gorzko wymawiali mu ogromne koszty, jakie musieli ponieść, nie mogli wybaczyć strat, na jakie ich naraził. Bogactwa Wschodu zbyt silną były jednak pokusą, by z nich zrezygnować.

W rok później, po wielu wahaniach, po żmudnych obli­czeniach powierzyli znów Barentsowi dowództwo ogrom­nej armady szesnastu żaglowców załadowanych towarami, pilnie przykazując mu, co przywieźć ma w zamian, i ra­dząc, by próbował przedrzeć się przez lód bieguna północ­nego. Ten szlak bowiem wydawał się im najkrótszy, a więc i najtańszy.

Trudno opisać oburzenie, jakie zapanowało wśród kup­ców, gdy po kilku miesiącach żeglugi wśród lodu Willem Barents zawrócił do Holandii z pustymi rękami. Daremnie tłumaczył, że nie sposób było przedrzeć się przez zastygłe mrozem morza najeżone spiętrzeniem brył lodowych, że zdrewniałe od chłodu żagle zwisały bezładnie pod cięża­rem szronu, a załoga dokonywała cudów odwagi mocując się ze stwardniałym olinowaniem, że ciskana gniewną falą kra raz po raz zagrażała burtom. Na głowę Barentsa posypały się gromy.

—              Nie należało dbać zbytnio o własną skórę — wyma­wiali jadowicie jedni.

—              Kto nie ryzykuje, niczego nie osiągnie — podtrzymy­wali ich inni, nie dowierzając temu, co opowiadał Barents.

—              Podszyci strachem są ci nasi marynarze — wzru­szali wzgardliwie ramionami.

Na domiar złego dobiegały wciąż nowe wieści o wypra­wach, jakie Anglicy wytrwale, roik po roiku, nie żałując pieniędzy, słali na Daleki Wschód, przez te same groźne, północne wody. Nie zniechęcali się niepowodzeniami, liczyli widocznie ma ogromne zyski. Czyż wolno było do­puścić, by ci odwieczni rywale na morzach świata ubiegli Holandię?

Rada w radę, po długich debatach, co możniejsi armato­rzy postanowili zaryzykować raz jeszcze i wysłać żaglowce do Indii i Chin. Tym razem skromniej, tylko dwa.

—              Jeżeli przywiozą z powrotem do kraju pełne ładownie choćby pieprzu czy innych korzennych przypraw, wrócą się wszystkie koszty. Warto spróbować — powtarzali wy- supłując pieniądze na wyprawę.

Postanowili zarazem ukarać Willema Barentsa za niepo­wodzenia poprzednich lat i powierzyć dowództwo wypra­wy komu innemu, ale żaden marynarz nie zgodził się wypłynąć na polarne morze bez doświadczonego żeglarza. Targ w targ, zgodzili się wreszcie kupcy mianować Ba­rentsa nawigatorem.

—              Poprowadzić statku i tak lepiej od niego nikt nie po­trafi, a będzie niieć przynajmniej nauczkę, tym razem

postara się, pokaże, co umie — podśmiewali się, niepewni, czy znany z dumy Barents przyjmie ich warunki. Nie po­mogły spazmy i płacz żony ani błagania oddanych przyja­ciół. Żeglarz pragnąc zmyć hańbę, jaka zaciążyła na jego imieniu, zgodził się. Nic nie było w stanie zmienić jego decyzji.

Latem roku 1596 dwa żaglowce wypłynęły z Holandii w nieznane. Na morzu, nazwanym przez potomność Mo­rzem Barentsa, gwałtowna sprzeczka rozdzieliła kapita­nów. Każdy pragnął wybrać inną drogę do Indii i Chin. Jan Cornelius Rijp wziął kurs na wody Spitsbergenu, a Jakub Heemskerk, dowódca Discovery, na którym płynął Willem Barents, postanowił przedrzeć się do północnych wybrzeży lądu, który rosyjscy rybacy i myśliwi zwali Nowaja Ziemia, i stamtąd próbować szczęścia „choćby i przez biegun". Każdy z nich wierzył, że jemu właśnie przypadnie w udziale odnalezienie owego nieosiągalnego szlaku.

Dni mijały za dniami, pełne radosnej nadziei. Po ©pły­nięciu północnego cypla Nowej Ziemi otwarte przestrzenie wód zaczęły raptem ścinać się niczym krzepnące sadło i zastygać w lodowe tafle. Zwały kry coraz gęściej groma­dziły się wokół iburt otaczając Discovery złowrogim białym wieńcem, przed dziobem statku, wysokie ponad maszty, wyrastały koszmarne białe zjawy lodowych gór. Barents spoglądał na morze zatroskanym okiem. Czyżby i tym razem przyszło mu ulec?

Odpowiedź przyszła szybciej, niż się spodziewał. Przy­szła w łoskocie sztormu, w gwałtownym natarciu lodowych brył. Jakub Heemskerk, przerażony rozszalałym morzem, z ulgą złożył dowództwo w doświadczone dłonie swego nawigatora. Willem Barents zdawał sobie jasno sprawę z tego, że jedynymi ocaleniem i statku, i ludzi byłoby zawró­cić z drogi, raz jeszcze zawrócić, ale takiej decyzji nie odważył się podjąć. Zostałby pośmiewiskiem całej Ho­landii i on, i jego rodzina, musiałby raz na zawsze odejść od morza, pogardzany przez podwładnych, zapomnianyjj przez przyjaciół.

Lód napierał wciąż gwałtowniej, białe odłamy coraz mocniej waliły w iburty. Barents dał rozlkaz wpłynięcia do niewielkiej, zacisznej zatolki, chciał przeczekać sztorm, ale i tam nie znalazł spokoju. Lód gromadził się wokół burt, spiętrzał w ogromne zwaliska, ja!k taranem bił statek, groził lada moment zmiażdżeniem.

Z melancholią patrzył Gerrit de Veer na poczerniałe od sadzy pergaminowe kartki księgi pokładowej. Dziś jeszcze ibiła z nich groza. I powracało, nadaremnie odpę­dzane, 'bolesne wspomnienie tamtych straszliwych chwil.

...30 sierpnia — wysokie barykady zaczęły piętrzyć się wokół burt, szalała zamieć. Napór lodu wyniósł nasz sta­tek wysoko w górę... Wszystko wokół trzeszczało groźnie, pękało. Wydawało się, że lada chwila burty ustąpią, roz­padną się na tysiące odłamków... Rzecz tak straszliwa do oglądania i słuchania, że włosy na głowie stawały dęba... W ogłuszającym łoskocie lód atakował wypychając id górę statek. Mróz był straszliwy, zamieć przesłaniała świat... Przejęci przerażeniem, zrozumieliśmy, że będziemy musieli pozostać tu w chłodzie, w biedzie i w smutku najwyższym. Jak długo? Czyżby na zawsze? Schroniliśmy się na skalisty brzeg ratując z „Discovery", co się tylko dało: obie smlupy, część żywności, żagle, amunicję i broń — -notował wtedy.

*

Dnia ubywało. Zapadający szybko głęboki imrok przej­mował grozą holenderskich żeglarzy. Nie byli przygoto­wani do tragicznej niespodzianki, jaką zgotował im los.

...Czy będzie czym oddychać? A jeśli mroźne (powietrze zgęstnieje jak ta woda, która zamienia się wokół nas w twardszą od granitu skałę, jak ta ciemność wokół, ikażdego dnia głębsza? Jaik wytrzymać i zamiecie śnieżne, i sztor­mowe wichry, i srogi chłód? Jalk się iprzed nimi zabezpie­czyć? — zapytywali się nawzajem, niepewni, co przyniesie im następny dzień. Ale na te pytania nie ibyło odpowiedzi.

Żaden człowiek Zachodu nie przeżył dotąd tego, co im przypadło w udziale. Wszystko było wielką niewiadomą. Lęk przed nieznanym odbierał resztkę sił. Barents jeden przeczuwał, do czego mogą doprowadzić rozpaczliwe roz­myślania. Wiedział, że tylko praca, ciężka praca ponad siły, pozwoli zapomnieć, uratuje ludzi przed zwątpieniem. I postanowił zrobić wszystko, co w jego. mocy, żeby im dopomóc.

Nim czerń polarnej nocy spowiła wybrzeże, z resztek uszkodzonego naporem lodu Discovery i z wielkich iklód przygnanych prądami z odległych syberyjskich lasów ka­zał klecić chatę w zatoce, którą nazwał Lodową. Poganiał ludzi, przynaglał, nie pozwalał na chwilę wytchnienia, sam często chwytając za siekierę i piłę.

Ukończony pośpiesznie w październiku budynek — bez okien, z jednym otworem drzwiowym — liczył dziewięć metrów długości i sześć szerokości. Pośrodku iżby wysta­wili Holendrzy wielkie palenisko, a nad nim wycięli w belkach dachu otwór na komin. Do ścian uszczelnionych pracowicie kępami mchu i porostów przybili drewniane prycze wymoszczone skórami białych niedźwiedzi. Odważ­nie walczyli z napastnikami, czym się tylko dało, włócznią, halabardą, rusznicą. Wiedzieli ,już, jak groźny potrafi być ten ogromny zwierz, stoczyli z nim pierwszą walkę na małej wysepce, którą potomność nazwała Wyapą Niedźwie­dzią.

Na rozkaz dowódcy gromadzili teraz zapasy mięsa na złe dni polarnej nocy, która stała u progu.

Póki słońce nie znikło pod horyzontem na długie mie­siące, zajęci gromadzeniem zapasów holenderscy żeglarze ledwie znajdywali czas na sen. O smutnych rozmyślaniach dawno zapomnieli. Uratowane z Discovery zapasy fasoli, słoniny i solonych śledzi urozmaicali codziennymi porcja­mi niedźwiedziny, a świadomość, że obie szalupy ratowni­cze są mocno przytwierdzone do ścian chaty, dodawała

im sił. Byleby tylko przetrzymać ten straszliwy mrok, byle nie doczekać chwili, kiedy wyłonią się z niego jakieś nie­znane potwory, byleby ujrzeć jeszcze kiedyś błogosławione światło dnia.

...Ciemność panuje wokół nas, nieprzenikniona ciemność. Znikąd nadziei na promień słońca. Czy powróci do nas, czy stopi na morzu lód, który nas więzi?... Trwogą przej­mują także te złowrogie pasma światła tryskające płomie­niami, pląsające po niebie, wiecznie w ruchu, jakby się goniły. Skąd się biorą, z ziemi czy ze stropu niebieskiego? Czy nam grożą? Co przepowiadają? Giną równie szybko, jak się pojawiają.

Geirit de Veer rozgrzewał cierpliwie kałamarz, w któ­rym do atramentu przymarzało gęsie pióro.

Wolno, niemiłosiernie wolno wlokły się dzień za dniem zimowe tygodnie i miesiące. Uratowany ze statku zegar ścienny odmierzał pracowicie godziny podobne jedna do drugiej. Z chaty, zasypanej po dach śniegiem, nie było już teraz wyjścia. Holendrzy przekopywali w nim głębokie tunele, żeby na wypadek jakiegoś nieszczęścia nie zginąć jak w pułapce.

Płonące dzień i -noc palenisko niewiele dawało ciepła. Nie chroniły przed mrozem kuibraki, buty, czapy i ręka­wice mozolnie pozszywane ze skór lisich i niedźwiedzich. Chłód ścinał oddech. Coraz grubsza powłoka szronu po­łyskiwała na ścianach, coraz dhiższe sople zwisały z su­fitu, ale nikt nie widział, jak pięknie grały tęczowymi barwami w skąpym świetle zawieszonej wysoko pod sufi­tem lampy. Drżąc z zimna cisnęli się wszyscy wokół pale­niska grzejąc skostniałe dłonie.

Przywalony śniegiem komin dymił wciąż i wypełniał izbę gryzącym swądem. Którejś nocy jednego z żeglarzy obudził czad. Gdyby nie zdążył doczołgać się do drzwi, rozewrzeć ich na oścież i wpuścić mroźnego powietrza, za­snęliby Holendrzy snem wiecznym. Pragnąc za wszelką cenę podtrzymać na duchu ludzi, po­

zwolić im zapomnieć o stu i jednej udręce każdego dnia i każdej nocy, Willem Barents całymi godzinami czytywał im ina głos spisaną w jedenastym wieku uratowaną ze statku kronikę Navigatio Sancti Brandani. Była to opo­wieść o dzielnych celtyckich mnichach, którzy przed wieloma stuleciami odważyli się opuścić ojczystą Irlandię, zbudować klasztor na wybrzeżach pustynnej podówczas Islandii, a stamtąd w kruchych, plecionych z wikliny ło­dziach, obciągniętych szczelnie przepojonymi "tłuszczem skórami, wypływali na północne morza w poszukiwaniu rajUy

...Ziemia jest płaska — stwierdzali w owym czasie ojco­wie Kościoła, kładąc kres światłym wywodom greckich filozofów i astronomów o kulistości naszej planety.

...Jest płaską, olbrzymią skrzynią, a na jej krańcu znaj­duje się zapłata za ziemskie trudy — raj.

Bracia celtyccy wierzyli mądrości swych przełożonych, a że w żyłach ich grała widać wartka krew odkrywców, postanowili porzucić doczesne dobra i spokój zacisznego klasztoru, który wznieśli własnymi siłami, wyszykowali łodzie i ruszyli przed siebie, by nieść słowo boże na da­lekie morza, wyspy i kontynenty.

...Krzyże mieli jak przetrącone, dłonie popuchnięte i starte do krwi, nie odchodzili od wioseł, żeby przezwy­ciężyć opór gęstniejącego morza ubielonego odłamkami kry, a także by się rozgrzać. I płakali ze zmęczenia nie mogąc już dłużej podołać, a łzy zamarzały im na policz­kach w lodowe sople, ale nie chcieli się poddać — czytał Barents patrząc na krąg zasłuchanych ludzi.

...A kiedy płynęli już wiele tygodni po mroźnych wo­dach, na spotkanie wyszła im najpiękniejsza katedra świata... Nie niosła jej ziemia — strzelista| wzniesiona z najczystszego kryształu, tak przezroczystego, że poprzez ściany przezierał ołtarz — wyrastała wprost z morza.

Opłynąwszy górę lodową dowódca garstki mnichów, po długim świątobliwym życiu zwany świętym Brandanem,

I              1

nie zawahał się przybić do błyszczącej w słońcu 'krawędzi, przedostać się do środka, aby w tyim niezwykłym domu bożym odprawić mszę dziękczynną.

Płynąc wciąż dalej i dalej na północ natrafili mnisi na jaikąś dziwną wysepkę. Nie przypominała wyglądem ska­listych wybrzeży, 'które dotąd mijali, wysokimi turniami pnących się w górę, płaska 'była, szara, uboga. Znużeni, u kresu sił uprosili jednak Brandana, żeby pozwolił do niej dobić.

...uklękli wszyscy i zaczęli modlić się, dziękując Stwórcy za ten nieoczekiwany wypoczynek, jaki im zesłał na peł­nym oceanie. A gdy tylko skończyli, nanieśli ze statku su­chych drewienek, rozpalili ognisko, zawiesili nad nim gar pełen foczego mięsiwa, a kiedy już zaczęli się posilać, wy­sepka zadrgała raptem gwałtownie raz, drugi i wolno, wol­niutko ruszyła z miejsca. Przerazili się braciszkowie i w popłochu, nie gasząc ogniska, uciekli do łodzi. Wysepka umykała coraz szybciej i szybciej w dziwnych podskokach, to ginąc w morzu, to znów wypływając na powierzchnię. Chwilami tylko wydawało się mnichom, że widzą jeszcze błyskający nad falą żar ogniska. A kiedy wreszcie znikła im z oczu... święty Brandan składając ręce zawołał:

„...Dziękujmy Stwórcy za ten cud! Nie na wyspie, dro­dzy bracia, pożywialiśmy się, lecz na grzbiecie zwierzęcia największego chyba, jakie żyje w morzu".

Pierwsze spotkanie z wielorybem nie odstraszyło mężnych mnichów. Tydzień biegł za tygodniem, miesiąc za miesią- oem, a oni wytrwale płynęli dalej, w strzępach mroźnej mgły unoszącej się nad szarymi falami, odkrywając dziwne skaliste wyspy od podstaw po wierzchołek pokryte chma­rami białego ptactwa, płosząc cielska fok wygrzewających się leniwie w słońcu na polach lodowych i raz po raz od­pychając wiosłami zbrojne w groźne 'kły wąsate pyski ciekawych morsów. Długa i ciężka była droga w poszukiwaniu raju.

...Gnani wiatrem północnym mocno dmącym w żagle, marznąc, głodując, wylewając cierpliwie wodę z kruchych

łodzi, ujrzeli wreszcie braciszkowie spowite we mgłę za­rysy jakiejś wielkiej, większej od innych wyspy. Biegł od niej dziwny przytłumiony łoskot, jakby w dali nieprzer­wanie huczał grzmot. Gdy się przybliżyli, z olbrzymiej pieczary, wyglądem przypominającej kuźnię, wyskoczył uzbrojony w widły potwór i zaczął ciskać w łódź mnichów naręczami rozpalonych żużli. Tam gdzie docierały gorejące pociski, woda bulgotała i dymiła jak islandzkie gejzery, nie imały się jednak łodzi, na której dziobie widniał krzyż.

„...O żołnierze Chrystusa, niech szczera wiara i krzepki duch wspomagają was, bo oto nie do wrót raju dotarliśmy, lecz do wrót piekieł. Miejcie się na baczności i nie upa­dajcie na duchu" — wołał święty Brandan.

I nakazał pośpieszny odwrót z wód wyspy, którą przez długie stulecia jeszcze marynarze polarni zwali Wyspą Diabelską.

Nie odnaleźli mnisi raju na zimnych morzach Północy, ale powrócili szczęśliwie do swego klasztoru i tam dzie­siątkami lat spisywali swe niezwykłe przeżycia.

Wzbogacona i Ubarwiona z wiekiem baśniowymi wątka­mi legenda o wędrówce w poszukiwaniu raju przekazy­wała następnym pokoleniom i sławiła te właśnie zalety charakteru, tę odporność i wytrzymałość, jaką Barents pragnął wskrzesić i podtrzymać w swoich ludziach. Rad patrzył, jak skuleni od chłodu, z obrzękłymi twarzami, za­pominali o własnym nieszczęściu i bezwiednie rozprosto­wywali zbolałe, powykręcane reumatyzmem ramiona, słu­chając opowieści o cierpieniach tyoh, co z piekła na ziemi wyszli cali i zdrowi.

Sięgał nieraz także światły holenderski dowódca po ura­towaną z Discovery inną ulubioną swą księgę: Opisanie świata, dzieło kupca weneckiego, Marco Polo, który za­miast prowadzić wygodne, beztroskie życie w swej pięknej ojczyźnie, gnany żądzą poznania wyruszył lądem w nie­znane krainy Dalekiego Wschodu.

...Nie było człowieka, ani chrześcijanina, ani Saracena, ani Tatara, ani poganina, który by tyle świata zwie­dził! — pisał później o sobie.

Długie lata wędrował i tak wiele po powrocie opowiadał o bogactwach poznanych ziem, że współcześni okrzyczeli go kłamcą. Podobnie jak przed wiekami astronoma Pithea- sa ze słonecznej Massilii, pierwszego Greka, który ośmie­lił się przedrzeć przez słupy Herkulesa i groźnym oceanem dopłynąć do północnych wysp.

Nie dowierzali kupcowi weneckiemu nawet jego naj­bliżsi. Kiedy leżał już na łożu śmierci, błagali go, by od­wołał wszystko, co w swej księdze napisał przesadnego, by nie kalał imienia zarzutem kłamstwa. Ale Marco Polo nie dał się przekonać.

„...Nie napisałem połowy tego, co widziałem" — odpo­wiadał z uporem.

Jak urzeczeni słuchali żeglarze holenderscy o bogact­wach tego odległego Wschodu, do którego nie dane było im dotrzeć.

W mroźnej, lśniącej szronem, zasnutej mdłym wyziewem czadu iżbie przewijało się przed ich oczyma sto tysięcy śnieżnobiałych rumaków, jakie wierni przesyłali w darze Wielkiemu Chanowi, swemu władcy, na święto obchodzone z nastaniem Nowego Roku. I wydawało się chwilami Ho...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angamoss.xlx.pl