[ Pobierz całość w formacie PDF ]

SZKLARSKI ALFRED

Tomek w Gran Chaco

Wydanie polskie: 1987



OJCIEC I SYN

Lima, dnia 18 marca 1910 r.

Kochany Ojcze!

Przed wyruszeniem z Manaos na poszukiwanie zaginionego pana Smugi wysłałem list, w którym informowałem Cię o zaistniałej niezwykle trudnej sytuacji. Wyprawa nasza, niestety, tylko połowicznie osiągnęła cel. Odnaleźliśmy pana Smugę, potem jednak już nam się nie poszczęściło. Wspaniały pan Smuga zapobiegł tragedii, lecz teraz nie tylko Jemu grozi śmiertelne niebezpieczeństwo, razem z nim jest bowiem Tadek Nowicki.

Obecnie przebywam z Sally, Natką i Zbyszkiem oraz z kilkoma indiańskimi przyjaciółmi w Limie w Peru i pospiesznie organizujemy następną wyprawę ratunkową. Niełatwe zadanie, boję się, że pochopnie mógłbym popełnić jakiś błąd. Tak nam tu Ciebie brakowało, kochany Ojcze! I nagle olbrzymia niespodzianka!

Właśnie napisałem do dyrektora banku w Iquitos w sprawie przekazu pieniędzy dla Tadka Nowickiego i w odpowiedzi powiadomiono mnie, że Ty, kochany Ojcze, znajdujesz się już w drodze z Manaos do Iquitos. Nawet nie potrafię wyrazić, jak olbrzymia radość ogarnęła nas na wieść, że wkrótce będziesz z nami w Limie. Byłem tak wzruszony, jak niegdyś w Treście, gdy po latach tragicznej rozłąki znów Cię ujrzałem. Nie będę ukrywał – popłakaliśmy się wszyscy. Radość nasza jest tym większa, że Twoja wiedza i życiowe doświadczenie mogą uchronić nas przed jakimś nierozważnym krokiem. Przecież chodzi o ratowanie życia naszych najbliższych przyjaciół – Tadka Nowickiego i pana Smugi!

Domyślam się, że Twój nieoczekiwany przyjazd do Ameryki Południowej mimo woli spowodował Tadek, który w tajemnicy przed nami wysłał Ci pełnomocnictwo na sprzedaż swego jachtu i prosił o jak najszybsze przekazanie pieniędzy do banku w Iquitos. Aż się dziwię, że właśnie Tadek, który zawsze najpierw uderza, a dopiero potem myśli, tym razem okazał się najbardziej z nas wszystkich przewidujący. Jeszcze w drodze do Brazylii, gdy markotno nam było, że nie mogłeś wyruszyć z nami, Kapitan pocieszał nas mówiąc: “Niezbyt to roztropnie wyrzucać za burtę od razu wszystkie koła ratunkowe.” Miało to oznaczać, że skoro taki doświadczony podróżnik, jak pan Smuga, przepadł bez wieści, to i nam również może przydarzyć się coś złego, a wtedy z kolei Ty, Tatusiu, będziesz mógł pospieszyć nam z pomocą. Przewidywania Tadka sprawdziły się.

Pan Nixon w Manaos zapewne już poinformował Cię o naszych dotychczasowych poczynaniach, ponieważ za pośrednictwem banku w Iquitos powiadomiłem Go listownie o przebiegu wyprawy i miejscu obecnego naszego pobytu. Mimo to, dla pewności, że już w drodze do nas będziesz się orientował w sytuacji, jeszcze raz piszę o zaistniałych wypadkach.

Otóż po wielu perypetiach odnaleźliśmy pana Smugę, który podczas pościgu za mordercami nieszczęsnego Johna Nixona, bratanka właściciela Kompanii Nixon-Rio Putumayo, został wzięty do niewoli przez Indian Kampa w Gran Pajonalu. Kampowie traktują Go jako swego białego wodza-maskotkę, co podnosi ich znaczenie u okolicznych plemion. Zanim odnaleźliśmy pana Smugę, nie obyło się bez starcia z Kampami, którzy kryją się przed białymi w głuszy Andów, w pobliżu ruin starożytnego miasta Inków, i zazdrośnie strzegą swojej tajemnicy. Tylko dzięki mirowi, jaki posiada pan Smuga u Kampów, doprowadzono nas do niego żywych. Zostaliśmy również uwięzieni.

Na nasze nieszczęście w tym właśnie czasie pobliski wulkan wznowił działalność. Przesądni i zabobonni Kampowie sądzili, że wybuch wulkanu jest karą bogów, rozgniewanych wtargnięciem białych intruzów do tajnej siedziby wolnych Kampów. Szaman orzekł, że dla przebłagania bogów należy złożyć krwawą ofiarę z dwóch białych kobiet – Sally i Natki. Miały być strącone w przepaść. Uratował je pan Smuga, który odkrył pomysłowe urządzenie, sporządzone jeszcze przez inkaskich kapłanów, umożliwiające ocalenie piękniejszych kobiet poświęcanych na ofiarę Słońcu. Podczas dopełniania obrzędu przebiegły szaman odgadł podstęp i wtedy pan Smuga musiał go zabić, żeby nie mógł nas zdradzić.

Pan Smuga polecił mi wymknąć się z resztą członków wyprawy tajemnym podziemnym korytarzem, sam zaś postanowił nadał pozostać u Kampów, aby ułagodzić ich gniew i opóźnić pościg. Nie chciałem na to przystać. Kampowie mogli przecież srodze zemścić się na panu Smudze. Tadek jednak stanowczo poparł pana Smugę. Twierdził, że tylko ja potrafię odnaleźć właściwy kierunek w górskich bezdrożach. Cóż mogłem począć?! Trzeba było ratować kobiety. W ostatniej chwili Tadek z własnej woli pozostał z panem Smugą. Nie miałem mu tego za złe, ponieważ sam zamierzałem tak postąpić.

Udało się nam szczęśliwie dotrzeć do Limy, ale drżymy z niepokoju o naszych przyjaciół. Przed rozstaniem uzgodniłem z panem Smugą, że mniej więcej za dwa miesiące będę czekał na nich z nową wyprawą w pobliżu północnej granicy Boliwii. Pan Smuga oświadczył, że wkrótce po naszej ucieczce również umknie z Tadkiem i obydwaj stawią się w umówionym miejscu. Nie mam pojęcia jednak, w jaki sposób dokonają tego bez broni i ekwipunku! Sytuacja jest nadzwyczaj groźna. Pan Smuga jest pewny, że Kampowie przygotowują powstanie przeciwko białym w Montanii. Jeśli spóźnimy się z pomocą, cóż wtedy stanie się z naszymi przyjaciółmi?! Nawet nie chcę o tym myśleć! Tylko Sally podtrzymuje nas na duchu, twierdząc, że takich dwóch wspaniałych mężczyzn nie da sobie dmuchać w kaszę! Oby miała rację!

Nie warto tracić czasu na domysły. Musimy jak najprędzej wyruszyć z bronią i ekwipunkiem. Próbuję organizować wyprawę. Nie mamy jednak zbyt wiele pieniędzy. Kampowie wprawdzie nie przetrząsali nam kieszeni, ale to, co posiadamy, nie wystarczy. Dlatego skontaktowałem się z dyrektorem banku w Iquitos. Poinformował mnie, że Ty lada dzień masz być u niego, aby się dowiedzieć, gdzie jesteśmy. Dlatego list ten wysyłam na adres banku.

Mieszkamy w Hotel Palace “Bolivar”, a nasi wierni towarzysze z plemienia Cubeo korzystają z gościnności krewnych zmarłego przed rokiem pana inżyniera Habicha. Indianie źle się czuli w warunkach hotelowych. Nasz Dingo, dla większej swobody, przebywa razem z nimi.

Kochany Tatusiu! Nie rozpisuję się teraz więcej. Opowiemy wszystko dokładniej osobiście. Z utęsknieniem czekamy na Ciebie. Zastaniesz nas w hotelu. Pokój dla Ciebie już zarezerwowany.

Całujemy Cię i mocno ściskamy...

Tomasz Wilmowski skończył czytanie na głos listu, który dopiero co napisał do ojca. Wyczekująco spojrzał na żonę i kuzynostwo.

– Nie umiałabym napisać tak rozsądnego listu – pochwaliła Sally. – Nic dziwnego, że wszystkie moje przyjaciółki na pensji w Australii zawsze prosiły, żebym czytała im listy od ciebie!

Tomek uśmiechnął się do żony, po czym zapytał:

– Zbyszku, a twoje i Natki zdanie?

– Jasno i zwięźle przedstawiłeś sytuację. Jak słusznie napisałeś, wszystko opowiemy szczegółowo po przybyciu twego ojca. Nareszcie ciężar spadł mi z serca! Jestem pewny, że wujek potrafi znaleźć najlepsze wyjście z tych tarapatów. Dowodem na to, że pan Hagenbeck nie wyraził zgody na jego wyjazd z nami, a teraz, proszę, wujek już jest w drodze do Iquitos! Zaraz się zajmę wysłaniem listu.

– Chwileczkę, Zbyszku! – zaoponowała Sally. – Najpierw wszyscy go podpiszemy!

– Moi kochani, teraz i ja zaczynam nabierać nadziei – odezwała się Natasza. – Czy wy jednak naprawdę sądzicie, że szlachetny pan Smuga i pan Nowicki zdołali się ocalić po naszej ucieczce?! Ani na chwilę nie mogę przestać o nich myśleć!

– Jeszcze zatańczymy na weselu Tadzia Nowickiego, zobaczysz! – zapewniła Sally.

Natasza smutno się uśmiechnęła i wyszeptała:

– Gdybym tak mogła zobaczyć, co się teraz z nimi dzieje...

OKO W OKO Z PUMĄ

Słońce chyliło się ku zachodowi, srebrząc czapy wiecznych śniegów i lodowców na szczytach bezkresnych gór. Na wyżej położonych stokach jeszcze jaśniał pełny dzień, ale w głębokim wąwozie już zaczynał słać się półmrok.

Wysoki, barczysty mężczyzna pewnie kroczył po urwistej górskiej ścieżynie. Na pierwszy rzut oka mógł uchodzić za Indianina. Bujne włosy nosił krótko, równo przycięte dookoła głowy, na twarzy nie miał zarostu, a miedziano-brązowy kolor skóry również upodabniał go do krajowców. Był to jednak biały człowiek, ponieważ w przeciwieństwie do Indian, chodzących w tych regionach prawie nago, miał na sobie koszulę, podniszczone spodnie i trzewiki z nieco dłuższymi cholewkami. Chód jego przypominał sposób chodzenia marynarzy. Bo też był to marynarz, kapitan Nowicki. Przyspieszał kroku; w oczach już mieniła mu się bujna zieleń porastająca płaskie dno wąwozu, która tak bardzo kontrastowała z nagimi, skalistymi i piarżystymi zboczami.

Nowicki nie lubił górskich wędrówek. Uważał, że jego herkulesowa budowa nie sprzyja naśladowaniu lam, które znajdowały przyjemność w karkołomnych wspinaczkach. Jednak przewrotny los często płatał mu złośliwe figle. Obecnie właśnie przebywał w dziczy peruwiańskiej na wschodniej stronie Andów, będących najdłuższą ciągłą barierą górską na Ziemi i wysokością ustępujących jedynie najwyższym górom świata, Himalajom.

Nowicki, już trochę zmęczony, przystanął przy głazie, a po chwili usiadł na nim. żeby wyrównać przyspieszony oddech. Spojrzał ku zachodowi. Zmrużył oczy. Promienie zachodzącego słońca, jak w olbrzymim lustrze, odbijały się od lśniących lodowców. Markotny odwrócił głowę w kierunku północnym. Tam piętrzyła się olbrzymia góra wulkaniczna. Nowicki westchnął i mruknął:

– A niech to wieloryb połknie! Tam oślepiający lodowiec, a tutaj dla odmiany wulkan! Gdzie spojrzysz, same górzyska, a co jedno to gorszy diabeł! Że też takiego morowego kumpla jak nasz Smuga zawsze musi nieść licho do jakichś zapadłych zakamarków świata! Sporo już mieliśmy z nim kłopotów... To w Afryce oberwał od Mulata zatrutym nożem, to przepadł na bezdrożach Tybetu, to zaciągnął nas do łowców głów, no, a teraz udaje, że rządzi czerwonoskórymi dzikusami, siedząc u nich w niewoli. Ba! Co gorsza, teraz i ja tkwię w tym cuchnącym bigosie razem z nim!

Nowicki utyskiwał na Smugę, ale w rzeczywistości zawsze był gotów wskoczyć dla niego nawet w ogień. Nie tylko szanował i podziwiał tego niezwykłego podróżnika, kochał go jak rodzonego brata. Toteż utyskując na niespokojnego ducha przyjaciela, wcale nie miał do niego żalu, że z jego powodu obaj wpadli w tarapaty. Nowicki wprost przepadał za niezwykłymi przygodami, przeżywając je czuł się jak ryba w wodzie. Wcale też nie kłopotał się o własne bezpieczeństwo. Poczciwy marynarz z warszawskiego Powiśla po prostu był zatroskany o swoich ulubieńców – Tomka Wilmowskiego i jego rezolutną, odważną żonę, Sally.

Od ucieczki Tomka z resztą uczestników wyprawy upłynęło parę dni. Smuga i Nowicki tymczasem nadal przebywali u Kampów, oczekując na sposobną okazję do wyrwania się z niewoli. Nic jednak nie wróżyło, że taka chwila może wkrótce nadejść.

Kampowie niby to uwierzyli Smudze, iż zniknięcie przyjaciół oraz pozostanie Nowickiego należy przypisać niezbadanym poczynaniom bogów, ale jednocześnie wzmogli czujność. Jeńcy zaś z obawą obserwowali zbrojne oddziałki Indian wyruszające w kierunku południowo-zachodnim i niecierpliwie oczekiwali ich powrotu. Dopiero po kilkunastu dniach, gdy Kampowie wrócili bez uciekinierów, odetchnęli z ulgą.

Minęły trzy tygodnie i czas zaczął naglić. Cóż bowiem uczyniłby Tomek nie mogąc się doczekać przyjaciół na granicy boliwijskiej? Na pewno by powrócił do zagubionej w Andach kryjówki Indian. Smuga i Nowicki nie mogli do tego dopuścić.

Nowicki, odpoczywając na górskim stoku, rozmyślał i ciężko wzdychał. Zdawał sobie sprawę, że nie chcąc narażać Tomka na ponowne dostanie się do niewoli, muszą ze Smugą jak najprędzej zaryzykować ucieczkę.

“A jeśli nam się nie powiedzie?” – pomyślał i jeszcze bardziej się zasępił. Po chwili mruknął: – Żeby wściekły rekin połknął tych szalonych dzikusów! Przez nich napytaliśmy sobie biedy!

Nazwał Kampów dzikusami, ale w rzeczywistości wcale o nich źle nie myślał ani źle im nie życzył. Podczas pobytu z Tomkiem w Arizonie, na pograniczu Stanów Zjednoczonych i Meksyku, zetknął się z Indianami północnoamerykańskimi, a obecnie przebywał wśród Indian Ameryki Południowej. Miał więc okazję przekonać się, że Indianie byli tacy sami jak pozostali ludzie na świecie. Także wśród Indian znajdowali się szlachetni i podli, przyjaźni i źli. Nienawiść rdzennych mieszkańców Ameryki do białych spowodowali okrutni, zachłanni biali najeźdźcy z Europy.

Nowicki współczuł niedoli nieszczęsnych Indian. Przecież jego ukochana ojczyzna również już od przeszło stu lat była okupowana przez trzech znienawidzonych zaborców. Nowicki świadom był, że on i jego przyjaciele nieproszeni wtargnęli do kraju Kampów, którzy mieli prawo traktować ich jak intruzów. Mimo to Kampowie odnosili się z szacunkiem do Smugi jako do swego wodza-maskotki. Nowickiemu również nie czynili krzywdy. Podziwiali jego niezwykłą siłę i odwagę, a nawet polubili za przyjazne odnoszenie się do wszystkich. Kampowie bacznie śledzili każdy krok Smugi, ale Nowickiemu nie bronili samotnych wycieczek poza osadę. Zwrócili mu nawet jego nóż myśliwski, aby nie był całkowicie bezbronny. Widocznie byli przekonani, nie bez słuszności, że nie umknie bez Smugi.

Nowicki skwapliwie wykorzystywał swoją względną swobodę. Gdy tylko nadarzała się okazja, myszkował po górach w przeświadczeniu, że poznanie okolicy ułatwi zamierzoną ucieczkę. Obecnie także powracał z dłuższego wypadu na południowy wschód. Odpoczął przysiadłszy na głazie. Pierś jego już unosiła się w równym oddechu. Spojrzał ku zachodowi. Słońce niemal dotykało lśniących bielą szczytów górskich.

– Coś długo dzisiaj zamarudziłem... – szepnął.

Raźno powstał z głazu. Szybko zaczął schodzić na dno wąwozu. Do ruin starożytnego miasta było już niedaleko, ale na tej szerokości geograficznej noc zapadała prawie nie poprzedzana zmierzchem. Nowicki wkrótce znalazł się na występie skalnym. Nieco niżej bujnie zieleniły się drzewa i zarośla, między którymi widniała szeroko wydeptana ścieżka. Nowicki przykucnął chcąc zeskoczyć na nią, lecz nieoczekiwany widok przykuł go do miejsca.

Otóż na ścieżce znajdowała się Agua, najmłodsza żona szamana. Stała jak wrośnięta w ziemię, tylko jej wyciągnięte do przodu ręce lekko drżały. W oczach Indianki malowało się przerażenie.

Nowicki jednym rzutem oka ocenił grozę sytuacji. Nie opodal porażonej strachem kobiety mały chłopczyk, pochylony ku ziemi, przytrzymywał wyrywające mu się z rąk szczenię pumy. O kilka kroków za plecami malca czaiła się szarorudawa matka szczenięcia. Gniewnie marszczyła pysk i szczerzyła kły. Ogon jej coraz szybciej uderzał o boki. Zapewne wyruszyła na wieczorne łowy, a szczenię samowolnie wyszło za nią z kryjówki i natknęło się na Indiankę z chłopczykiem. Nad nieświadomym grozy sytuacji dzieckiem zawisła nieuchronna zguba. Lwy amerykańskie, czyli pumy, rzadko napadają na ludzi, lecz w sytuacjach zagrażających życiu ich samych lub potomstwa zdobywają się na odwagę i zuchwale atakują. Obecnie szczenię znajdowało się w niebezpieczeństwie, a pumy są bardzo troskliwymi matkami...

“Zginą, kobieta i dziecko!” – przemknęło Nowickiemu przez myśl.

Nie wahał się ani przez chwilę. Pochylony do przodu, ostrożnie przekradał się w kierunku przeciwnego krańca występu skalnego. Niebawem znalazł się w połowie odległości pomiędzy dzieckiem i drapieżnikiem. Nie odrywając od niego wzroku, przesunął pochwę z nożem na prawy bok.

Puma jeszcze nie dostrzegła człowieka przyczajonego na zwisającym nad ziemią występie skalnym. Całą uwagę skupiła na popiskującym szczenięciu. Przymrużone skośne ślepia błyskały złowieszczo. Coraz bardziej obnażała kły. Naraz zaczęła jakby kulić swe cielsko... Rozbrzmiało głuche warczenie, po czym puma sprężystym długim skokiem rzuciła się do przodu. Zanim jednak dosięgła chłopczyka, Nowicki całym ciężarem ciała zwalił się na jej grzbiet, przytłoczył do ziemi. Szybkim jak mgnienie oka ruchem przesunął lewe ramię pod łbem i przycisnął go do swej piersi. Mocarny to musiał być uścisk. Z szeroko rozwartej paszczy zwierzęcia wyrwał się chrapliwy charkot. Lśniące cielsko błyskawicznie zwijało się i rozkurczało jak elastyczna sprężyna, ale Nowicki był zaprawiony do walki wręcz jak mało kto. Nogami, niby kleszczami, opasał szalejącą pumę, nie pozwalając zrzucić się z grzbietu. Wiedział, że gdyby udało jej się strząsnąć go z siebie, wtedy z łatwością dosięgłaby jego gardła.

Rozgorzała gwałtowna walka. Człowiek i zwierzę spleceni w jeden kłąb przetaczali się po ziemi tak szybko, że nawet nie można było dostrzec, które z nich znajdowało się na wierzchu. Na rękach Nowickiego nabrzmiały żyły, duże krople potu zrosiły czoło. Naraz ostre pazury drapieżnika dosięgły jego lewego uda. Dramatyczna walka przybierała zły obrót, więc jednym ramieniem jeszcze mocniej nacisnął krtań zwierzęcia, drugim zaś sięgnął po nóż tkwiący za pasem. Raz za razem stalowe ostrze zagłębiało się w prężącym się cielsku. Zdawało się, że rozszalała puma zrzuci go teraz z siebie, ale jedno z pchnięć noża zapewne trafiło we właściwe miejsce, gdyż jej gwałtowność zaczęła słabnąć, aż wreszcie zwierzę znieruchomiało.

Nowicki jeszcze dłuższy czas leżał na ziemi przyciskając łeb pumy do swej piersi. Wreszcie całkowity bezwład zwierzęcia upewnił go, że to już naprawdę koniec zmagań. Zepchnął z siebie cielsko drapieżnika, po czym siadł na ziemi. Ciężko oddychając rozejrzał się za kobietą i dzieckiem. Młoda Indianka klęczała nie opodal na ścieżce, tuląc wystraszonego malca. Nowicki uśmiechnął się do nich i zawołał żargonem będącym mieszaniną języków arawakańskiego i keczuańskiego przeplatanych słowami hiszpańskimi:

– Po strachu! Możecie wracać do domu!

Chciał się podnieść, lecz ostry ból w lewym udzie przypomniał mu o zranieniu. Spojrzał na nogę. Spod rozszarpanych spodni wyzierała podłużna, krwawiąca rana.

– Do stu zdechłych wielorybów! – mruknął. – A to mnie zwierzak urządził! Trzeba zatrzymać upływ krwi...

Ściągnął koszulę, nożem odciął rękawy, z których zrobił bandaże, zsunięcie spodni i przewiązanie rany nie trwało zbyt długo. Teraz podniósł się z ziemi. Utykając podszedł do niedoszłych ofiar pumy. Wziął chłopczyka na ręce. Malec ufnie objął go rączkami za szyję i przytulił się do niego.

– No, kochany brachu, nie bój się, już nic ci nie grozi – uspokajał go Nowicki. – Na szczęście nadszedłem w porę! Agua, zbieraj się, zaraz zapadnie noc!

Kobieta wszakże dalej klęczała na ziemi i spoglądała na Nowickiego pełnym podziwu wzrokiem. Wszyscy Indianie zawsze bardzo wysoko cenili męstwo i siłę mężczyzn, ale w tym wypadku nie tylko niezwykła odwaga Nowickiego wprawiła Indiankę w zdumienie. Oto prawie bezbronny biały jeniec zaryzykował własne życie dla uratowania wrogów od niechybnej śmierci.

Nowicki nie domyślał się nawet, co w tej chwili odczuwała młoda i ładna Indianka. Dla niego zawsze było rzeczą naturalną, że silniejszy powinien stawać w obronie słabszych, a szczególnie kobiet i dzieci. Spełnił więc swój obowiązek i nie widział w tym nic nadzwyczajnego. Zniecierpliwiony zachowaniem Indianki odezwał się gderliwie:

– Czemu tak oczy na mnie wytrzeszczasz?! Nigdy nić widziałaś chłopa w podartych portkach?! Ha, może i nie widziałaś! Sami paradujecie na golasa, to i portki mogą być dla ciebie rarytasem! Ale dość już tego dobrego! Chodźmy wreszcie, w brzuchu burczy mi z głodu.

Po tych słowach zdumienie Indianki jeszcze wzrosło. Zrozumiała, że ten biały mężczyzna nie uważał swego czynu za rzecz niezwykłą. Pełna sprzecznych uczuć zwinnie powstała z ziemi.

– Puma cię zraniła, czy będziesz mógł dojść do osady o własnych siłach? – zapytała.

– Mogę czy nie mogę, muszę to zrobić jak najprędzej – odparł Nowicki. – Pazury zwierzaka brudne, trzeba opatrzyć ranę, żeby się nie paskudziła.

– Onari zna dobre leki. Na pewno zajmie się tobą – powiedziała Agua.

– Wiem, że twój szanowny mężulek warzy w chałupie zielska i trucizny niczym czarownica na Łysej Górze albo pigularz w aptece – z humorem odpowiedział Nowicki. – Bierz chłopca, a ja poniosę szczeniaka pumy. Jeszcze za mały, żeby sam mógł dać sobie radę w puszczy. Zabiłem matkę, więc trzeba się nim zaopiekować.

– Daj, to moja puma, moja! – zawołał chłopczyk.

– Twoja będzie, brachu, twoja... – potaknął Nowicki. – Wiem przecież, że lubujecie się w trzymaniu różnych zwierzaków w swoich chałupach. Będziesz jednak musiał pilnować, żeby mała puma wkrótce nie urządziła sobie wyżerki z twoich małp i papug.

Mówiąc to odszukał popiskujące trwożliwie szczenię, schwytał je, po czym utykając ruszył w kierunku osady. Tymczasem ściemniało się coraz bardziej. Agua zaczęła przyspieszać kroku, ponieważ Indianie nie lubią nocnych wędrówek po puszczy. Nowicki, wiedząc o tym, z trudem za nią nadążał, gdyż zraniona noga dawała mu się coraz bardziej we znaki.

W miarę jak szli wąwozem, strome zbocza oddalały się od siebie, aż wreszcie ustąpiły miejsca rozległej, falistej dolinie okolonej pasmami gór. Z lewej strony na urwistym skalnym wzniesieniu bieliły się kamienne ruiny starożytnego miasta, za którymi pięła się ku niebu wulkaniczna góra o tępo ściętym wierzchołku. W dole, na prawo od niej leżały sadyby wojowniczych wolnych Kampów.

Osadę tworzyło około trzydziestu wielo- i jednorodzinnych chat, zwanych w języku Kampów pangotse. Były one typowe dla budownictwa Indian leśnych, które musiało się przeciwstawiać wilgoci ciągnącej od ziemi i podmywaniu przez powodzie podczas tropikalnych ulew oraz opierać się częstym na tych szerokościach geograficznych huraganom. Toteż podstawę każdego domu tworzyły grube słupy z twardego drewna głęboko wkopane w ziemię, obudowane na pewnej wysokości lżejszymi belkami i prętami powiązanymi elastycznymi lianami, bądź też były to po prostu otwarte z boków nadziemne “werandy”. Wielkie, owalne strzechy nakrywały domy wielorodzinne, chaty jednorodzinne natomiast posiadały spiczaste dachy kryte liśćmi palmowymi. Cienkie przegrody z prętów bambusowych dzieliły wnętrza większych chat na izby i werandy.

Duże domy wielorodzinne stały w pewnej odległości od siebie. Mieszkało w nich po kilka rodzin należących do tego samego rodu zarządzanego przez naczelnika. Nieco na uboczu mieściły się znacznie mniejsze chaty jednorodzinne. W nich to mieszkali ci, którym albo nie odpowiadały rządy naczelnika rodu, albo pragnęli się wyłączyć z gromadnego współżycia.

Szaman Onari zajmował oddzielną obszerną chatę, ponieważ nie chciał zdradzać ziomkom tajemnic swoich magicznych i lekarskich praktyk. Agua z dzieckiem na ręku pierwsza wkroczyła na werandę mężowskiej chaty. Powitał ją utyskujący, skrzekliwy głos starszej żony szamana, która gotowała strawę na płonącym na uboczu ognisku.

Agua odwróciła się do Nowickiego i rzekła:

– Poczekaj tutaj, niebawem wrócę po ciebie – po czym zniknęła w głębi chaty.

Nowicki ociężale przysiadł na wysokim progu werandy. Szczenię pumy, które wciąż trzymał pod pachą, zaczęło się wyrywać i tylnymi łapami dotknęło jego uda. Nowicki syknął z bólu, dłonią osłonił nogę. Prowizoryczny opatrunek przesiąknięty był ciepłą, lepką krwią. Piekący ból wzmagał się z każdą chwilą.

Tymczasem z wnętrza chaty dochodziły odgłosy początkowo głośnej rozmowy mężczyzny i kobiet. Nowicki ciekawie nadstawiał ucha, ale naraz głosy przycichły i nie mógł uchwycić nawet pojedynczych słów. Wkrótce najstarsza z żon szamana wyszła z chaty.

– Chodź, potężny Onari zajmie się tobą! – zawołała.

Nowicki z trudem wspiął się na werandę. Widząc to, Indianka podparła go silnym ramieniem i poprowadziła do izby oddzielonej przegrodą od reszty domu.

Nowicki po raz pierwszy przekraczał próg chaty szamana, który odnosił się nieufnie do obydwóch białych jeńców, a nieraz nawet podburzał swoich przeciwko nim. Onari był następcą szamana zabitego przez Smugę podczas strącania dwóch białych kobiet w przepaść. Większość Kampów uwierzyła Smudze, który oskarżył szamana o zamiar przerwania obrzędu, Onari jednak nie ufał białemu wodzowi. Podejrzewał, że ten podstępnie zgładził jego poprzednika dla sobie tylko wiadomych celów i oszukał przesądnych, łatwowiernych Kampów. Obydwaj biali jeńcy doskonale wyczuwali wrogość domyślnego szamana i mieli się przed nim na baczności. Toteż Nowicki z pewnym niepokojem wchodził teraz do jego tajemniczej chaty. Od razu spostrzegł szamana – stał w głębi izby pochylony nad naczyniami wiszącymi na kiju przy tlącym się ognisku. Jak większość Kampów Amatsenge, Onari był nagi. Tylko mały fartuszek na sznurku z łyka opasującym biodra osłaniał podbrzusze. Brudne ciało i twarz szamana pokrywały namalowane magiczne znaki, które jakoby chroniły przed złymi duchami, urokami i ukąszeniami jadowitych węży. Na głowie miał przybraną barwnymi piórami papug strojną koronę, uplecioną z włókien palmowych, ze zwisającym z tyłu oryginalnym ogonem zdobionym pękami spreparowanych kolibrów. Na przegubach rąk i kostkach u nóg nosił ręcznie plecione opaski.

Onari pochylony nad dymiącymi tyglami uniósł głowę i spojrzał na Nowickiego trzymającego szczenię pumy. Potem powoli się wyprostował, obrzucił jeńca przenikliwym spojrzeniem. Klasnął w dłonie. Zza przepierzenia wyszła Agua.

– Zabierz pumę! – rozkazał nawet nie spoglądając na ulubioną żonę.

Gdy zostali sami, Onari zbliżył się do Nowickiego. Przez chwilę obydwaj mierzyli się badawczym wzrokiem, po czym Onari rzekł:

– Zdejmij spodnie i połóż się tutaj, wirakucze – ręką wskazał wąską, płaską pryczę z trzcin powiązanych lianami.

Nowicki bez słowa wykonał polecenie. Onari, nie spiesząc się, podszedł do rusztowania z prętów, na którym stały większe i mniejsze kalebasy. Z jednej nalał jakiegoś gęstego płynu do drewnianego kubka, potem zbliżył się do Nowickiego.

– Wypij to, zanim obejrzę twoją ranę! – polecił.

– Ejże, czarowniku, chcesz mnie uśpić?! Cóż to za paskudztwo? – podejrzliwie zapytał Nowicki. – Obejdzie się bez tego, wytrzymam!

– Dobrze wiem, że potrafisz spoglądać śmierci w oczy – odparł Onari. – Każdy z nas jednak ma swoje tajemnice. Wypij więc!

Nowicki wahał się, spoglądał na szamana, którego twarz nie odzwierciedlała żadnych uczuć. Onari zapewne domyślił się obaw nurtujących jeńca, po chwili bowiem powiedział:

– Nienawidzę białych ludzi, wiesz o tym! Jednak uratowałeś od śmierci moją żonę i syna narażając własne życie. To nie trucizna, wypij!

– Dobra, niech będzie na twoim! – odparł Nowicki, uśmiechając się w odpowiedzi na domyślność czarownika. Wziął kubek z jego rąk i wypił miksturę.

Szaman znów podszedł do ogniska. Zaczął sporządzać leki, to szepcząc zaklęcia, to zawodząc monotonne pieśni.

Nowicki leżał bez ruchu, tylko jego wzrok leniwie błądził po szamańskiej chacie.

W kątach izby szwendało się kilka pstrokatych papug z podciętymi skrzydłami, aby nie mogły uciec. Niektórym brakowało w ogonach piór, powyrywanych na przystrajanie koron noszonych przez Kampów. Mała małpka uganiała się za ptakami. Popiskiwała z uciechy, gdy pociągane za ogony papugi skrzeczały umykając niezgrabnie i próbowały dosięgnąć ją swymi mocnymi, zakrzywionymi dziobami.

Wkrótce igraszki zwierząt przestały interes...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angamoss.xlx.pl