[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Maciej Słomczyński
Lądujemy szóstego czerwca
Agencja Wydawniczo-Informacyjna IWAR
Adaptacja na podstawie
Na podstawie książki wydanej przez
Agencję Wydawniczo-
Informacyjną IWAR
Od autora
Mija właśnie pięćdziesiąta rocznica inwazji wojsk alianckich na kontynent
europejski. Dwa lata później powróciłem z Zachodu do kraju. W tydzień po
przyjeździe spotkałem na łódzkiej ulicy mego dalekiego kuzyna, grafika, i
poszedłem z nim na kawę. Po chwili przysiadł się do nas wydawca, dla
którego mój kuzyn projektował okładki książek. Obaj zaczęli mnie wypytywać
o to, co dzieje się na Zachodzie. Rozgadałem się i zacząłem im opowiadać o
moich przygodach wojennych. Kiedy wyszliśmy wydawca zapytał mnie: "A nie
mógłby pan tego opisać?" Do dziś nie rozumiem, dlaczego odpowiedziałem mu:
"Oczywiście, że bym mógł!" - Miałem dwadzieścia kilka lat, umiałem nieźle
strzelać, rzucać granatami, a nawet od biedy poprowadzić ciężki czołg...
Ale nie umiałem pisać książek. Wydawca zapytał mnie o adres i dokończył:
"Wpadnę do pana jutro i porozmawiamy." Pożegnaliśmy się.
Spałem jeszcze, kiedy rozległ się dzwonek. W drzwiach stał Henryk Igel,
bo tak nazywał się mój wczorajszy rozmówca. W pierwszej chwili nie poznałem
go. "Kupiłem panu maszynę do pisania - powiedział - bo pan pewnie nie ma. A
to jest zaliczka..." - Wyjął z kieszeni płaszcza spory plik banknotów i
położył na stole. Byłem
Nie śniłem nawet dotąd, że coś napiszę i uznałbym za wariata kogoś, kto
powiedziałby mi, że kiedyś przełożę "Ulissesa" i cały worek innych
anglosaskich arcydzieł, a jako Joe Alex wydam miliony egzemplarzy książek w
iluś tam językach. Przestraszyłem się. Chciałem od razu pobiec do pana
Igla, oddać maszynę i zaliczkę, i próbować obrócić wszystko w żart. Ale coś
nagle podkusiło mnie, żeby spróbować.Nie miałem przecież nic do stracenia.
Pisałem przez osiem dni i chyba osiem nocy. Kiedy oczy mi się zamykały,
drzemałem godzinę czy dwie i pisałem dalej. Dziewiątego dnia wieczorem
wymyśliłem tytuł "Lądujemy 6-go czerwca", napisałem u dołu ostatniej strony
Koniec, usnąłem i rano poszedłem do wydawcy. Nie poprawiałem książki, bo
nie wiedziałem jak się to robi. Oddałem maszynopis, powiedziałem, że
przyjdę jutro i prędko wyszedłem. Byłem przekonany, że po przeczytaniu Igl
wyrzuci mnie wraz z pierwszym owocem mojej wyobraźni, za drzwi. Ale nie
wyrzucił. Powiedział: "Drukujemy. To się dobrze czyta."
I wydrukował. Później dodał jeszcze trzy dodruki, bo książka miała
szalone powodzenie. Po paru tygodniach znajomi powiedzieli mi, że ktoś chce
mnie widzieć w Związku Literatów. Poszedłem. Komisja kwalifikacyjna w
składzie Mieczysław Jastrun i Adam Ważyk, przyjęła mnie do Związku. Ważyk
powiedział nawet: "Wie pan, to nie złe".
I tak zostałem legalnym, zawodowym pisarzem, chociaż nadal nie miałem
pojęcia, jak się pisze.
A po roku "Lądujemy..." wraz z paroma innymi moimi książeczkami o wojnie,
została wycofana z księgarni i bibliotek publicznych. Nadszedł czas Armii
Czerwonej, jedynej tryumfatorki w Ii Wojnie Światowej. I w ogóle nadeszły
nowe czasy.
Próbowałem przystosować się do nich jak umiałem, ale nie bardzo mi to
szło, więc zostałem tłumaczem. I jestem nim do dziś. Po roku 1956, gdy
Scotland Yard nie musiał być traktowany wyłącznie jako agentura
imperialistyczna, wymyśliłem Joe Alexa, który odtąd pracował na moje
utrzymanie. Ale od "Lądujemy..." wszystko się zaczęło. Kiedy teraz
Wydawnictwo "Iwar" zwróciło się do mnie z propozycją wydania tej książki w
pięćdziesiątą rocznicę inwazji, zgodziłem się bez wahania, chociaż nie
pamiętałem dokładnie treści. Jak mogłem pamiętać? Minęło już prawie pół
wieku od tamtych dni. Mój Boże...
ŃRozdział I:
Hauptmann Helmut Mertl
Poszarpane kontury zrujnowanego dworca w Aachen przesunęły się powoli za
oknem wagonu i zniknęły ustępując miejsca długim szeregom szarych domów,
patrzących pustymi oczodołami okien osłoniętych prostokątami grubej
brunatnej tektury. Okolice dworca przeżyły już kilka amerykańskich
bombardowań w tym roku.
Helmut położył na półce przedziału przeczytane od deski do deski "Die
Woche" i rozsiadłszy się wygodnie na wyściełanym siedzeniu, przymknął oczy.
Przez mózg przesuwać mu się poczęły fragmenty minionego urlopu.
Czternastodniowy pobyt w domu nie nastroił go różowo. Austria tonęła w fali
plotek i wzrastającego z dnia na dzień poczucia nadchodzącej klęski. W
rodzinnym Kapfenbergu niemal wszyscy spotkani ludzie witali go bez
uśmiechu. Niezwykle regularne przeloty amerykańskich bombowców, które
każdego ranka zjawiały się nad miastem ciągnąc setkami na południową wizytę
do Wiednia, bez żadnej widocznej kontrakcji niemieckiego lotnictwa, także
dawały wiele do myślenia. Powracając czuł wielką ulgę. Odwykł od życia w
kraju. Wojsko dawało mu świadomość przynależności do pewnego, określonego
miejsca w maszynerii wojującego świata. W domu wszystko było kruche,
tchórzliwe i pogmatwane.
Westchnął. Był jeszcze jeden powód, który odrywał jego myśli od
słonecznych wzgórz Steiermarku i gnał je ku wybrzeżom Kanału La Manche do
tonącego w wieczystym błocie Caen. Marianne Galeron. Nie mógł zapomnieć o
niej ani przez chwilę leżąc przy boku Hildy. Podczas nieskończenie długich
czternastu nocy marzył o jej wiotkim, ciemnym ciele. Wiedział, że zastanie
ją po powrocie wesołą, gorącą i inną niż wszystkie znane mu dotąd kobiety.
Pamięć o tym dała mu przetrzymać w spokoju huraganowe pieszczoty
wygłodniałej żony. Namiętność Hildy przestraszyła go początkowo. Zdaje się,
że była wierna. Inna na jej miejscu dawno by już... Nawet w myśli nie
chciał dokończyć rozpoczętego zdania. Była przecież matką jego synów. Kiedy
zobaczą się znowu? Myśl o rodzinie rozpłynęła się w zakamarkach
świadomości. W Caen czekała Marianne. Spojrzał na zegarek.
- Siódma - pomyślał prawie ze złością. Do Paryża było jeszcze około ośmiu
godzin jazdy. Pociąg w kierunku wybrzeża odchodził rano następnego dnia. W
perspektywie miał kilkugodzinny pobyt w Paryżu. Myśl ta ucieszyła go.
Kochał Paryż w ten sam sposób, w jaki kochał Marianne. "Na szczęście,
jestem Austriakiem, nie prusakiem" pomyślał. Mimo to, idąc ulicami
paryskimi, czuł podświadomie, że jest grubo ociosany i ciężki, cięższy od
otoczenia, jak gdyby prawo ciążenia powszechnego inaczej na niego działało.
Przez tysiąc lat nie mógłby sobie przyswoić dziwnej lekkości promieniującej
z ulic, domów i kobiet tego miasta. Pojęcie Marianne było ściśle zespolone
z pojęciem Paryża. Ani wykształcenie, ani przeświadczenie o wyższości rasy
nie mogło wyrównać tego handicapu. Myśl jego ześrodkowała się teraz na
Marianne, a właściwie na chwili, kiedy będzie mógł ją wreszcie zobaczyć.
Wśród tego nadszedł sen.
Kiedy obudził się, pociąg wjeżdżał już na Gare du Nord.
- Paris. Aussteigen bitte!
Drewniany głos konduktora przywrócił go do rzeczywistości.
- Paris - Jak to mówiła Marianne? - Ach, mon Paris! Czy Niemiec mógłby
powiedzieć w ten sposób - Ach, mein Berlin? Absurd!
- Co się ze mną dzieje? - przestraszył się własnych myśli. Był przecież
kapitanem armii niemieckiej, odpowiedzialnym za niewielki, ale jakże ważny
odcinek fortyfikacji, na którym skupiała się obecnie uwaga całego świata.
Wysiadł. Metro było jak zwykle zatłoczone. Jakiś usłużny Francuz zerwał
się z ławki, aby zrobić mu miejsce. Siadł nie zwracając na niego żadnej
uwagi. Wysiadł na Etoile. Łuk Tryumfalny stał górując spokojnym ogromem
ponad rozpiętą na krańce horyzontu gwiazdą ulic. Mertl strawersował plac i
począł schodzić wzdłuż Pól Elizejskich obserwując z roztargnieniem sunącą
chodnikami falę ludzi. Hotel dla przejezdnych oficerów mieścił się przy
ulicy George V Po kilku minutach kapitan leżał już w łóżku.
- Proszę mnie obudzić o piątej - powiedział do dyżurnego żołnierza.
Pociąg na północ odchodził o 6.30.
Caen przywitało go deszczem. Peron tonął w powodzi lepkiego błota. Pod
latarnią oświetlającą przejście dla pasażerów czekał Hans. Podbiegł
natychmiast zobaczywszy kapitana.
- Heil Hitler, Herr Hauptmann! Mam nadzieję, że urlop wypadł pomyślnie?
- Dziękuję, mój chłopcze - Mertl poczuł się raźniej. Ordynans był
pierwszą oznaką normalnego życia - doskonale.
- U was pogoda jak zwykle, co?
- Tak jest, panie kapitanie. Leje od dziesięciu dni bez przerwy.
- Co nowego na odcinku? Nie było żadnych nalotów?
- Był jeden. Zabiło kilku ludzi z sąsiedniego odcinka i jakiegoś
robotnika Francuza.
- A poza tym?
- Poza tym, wszystko po staremu, panie kapitanie.
Weszli do oczekującego samochodu. Mertl rozsiadł się na poduszkach i
pogrążył w rozmyślaniu. Samochód ruszył tnąc wąziutkimi smugami na pół
przygaszonych reflektorów nabrzmiałą deszczem ciemność. Szosa wiodła na
północny zachód. Minęli śpiące Meuraimes i po chwili zjechali na boczną
drogę. W pewnym momencie, we mgle zamajaczyły zamazane sylwetki żołnierzy.
Na środku szosy widniał sygnał oznaczający zamkniętą drogę. Hans nacisnął
hamulce i zatrzymał wóz o metr od czerwonego światełka.
- Halt! Dokumenty, proszę!
Drzwiczki wozu otworzyły się i do wewnątrz zajrzał żołnierz w ociekającym
wodą płaszczu.
- Pan Hauptmann pozwoli swoje papiery i pozwolenie na poruszanie się w
pasie fortyfikacji.
Helmut podał mu swoją książeczkę oficerską i kartę urlopową. Żołnierz
skierował na nie światło latarki i uważnie przyjrzał się fotografii, potem
oświetlił bezceremonialnie twarz kapitana.
- Dziękuję bardzo. Proszę jechać dalej. Na następnym skrzyżowaniu hasło:
"Bremen", odzew: "Brandenburg".
Drzwiczki zamknęły się. Ponownie ogarnęła ich ciemność. Na następnym
punkcie kontrolnym nie mieli najmniejszych trudności. Żołnierz, który
zajrzał do wewnątrz, należał do kompanii Mertla. Razem byli w Rosji, razem
też przybyli na wybrzeże. Po kilku minutach jazdy auto zwolniło i
zatrzymało się.
- Czy to już?
- Już, panie kapitanie.
Mertl wysiadł. Deszcz padał coraz gęściej. Niebieska lampka oświetlająca
wejście do bunkru będącego siedzibą dowódcy kompanii, rzucała długi,
świetlisty odblask na drgające odbiciem tysięcy kropel kałuże. Dalej, na
północy szumiało morze niewidoczne pod osłoną ciemności. Tam właśnie
mieszkała Marianne. Droga do wioski, w której stał jej domek, biegła
pomiędzy fortyfikacjami w głąb lądu. Była to jedyna linia, po której
mieszkańcy wybrzeża mogli kontaktować się z zapleczem Wału Atlantyckiego.
Wał nie był zresztą budowany na wzór potężnej i konkretnej linii Ziegfryda.
Nie starczyło na to ludzi, czasu ani pieniędzy. Pozycje obronne zostały tak
rozplanowane, aby mogły się wspierać wzajemnie i koncentrować ogień
wszystkich rodzajów broni na dowolnym punkcie. Plaże będące ich przedpolem
zostały gęsto zaminowane, jak również pas wody ciągnący się przed plażami.
Wyjścia w głąb lądu przecięto gęstą siecią rowów zaporowych i przeszkód ze
stali i betonu. Pozycje broni maszynowej i ciężkiej, punkty dowodzenia i
centrale łączności mieściły się w wykutych w skale bunkrach. Helmut
pochylił się i minął sklepione przejście do wnętrza bunkru. Wartownik
sprezentował broń. Kapitan oddał pozdrowienie i przeszedł do pokoju,
którego drzwi oznaczone były napisem: "Kommandant". Siedzący przy stole
młody oficer zerwał się z krzesła i ruszył na jego powitanie.
- Jak się masz Helmut? Co słychać w starym Steiermarku?
- Źle - porucznik Erick Sauer był najlepszym przyjacielem Mertla.
Pochodzili z tych samych stron Austrii i razem rozpoczęli służbę.
- Źle? Jak to źle? Dlaczego źle?
Kapitan rozsiadł się wygodnie i zapalił cygaro.
- Jest źle. W kraju prawie nikt już nie wierzy w zwycięstwo. Z żarciem
także nie jest za dobrze. Naloty dzień i noc. Ludzie mają już dosyć
tworzenia historii.
Erick roześmiał się.
- Nie przejmuj się. Nic na to nie poradzimy. Trzeba robić wszystko po
staremu i w najgorszym razie zdechnąć w odpowiedniej chwili. Ale, ale,
zapomniałbym o najważniejszym. Była tu ta twoja Francuzeczka i zostawiła
jakiś list. Prosiła, żeby ci go oddać, jak tylko powrócisz z urlopu.
Dobrze, że nie pęta tu się na razie nikt z SS, bo mógłby być kłopot, gdyby
ją tu znaleziono.
Roześmieli się obaj.
- Dawaj ten list.
Erick wyjął z portfelu małą kopertę i podał ją kapitanowi.
- Pozwolisz, że przeczytam go zaraz. - Mertl z pewnym zdenerwowaniem
wyjął z koperty arkusz papieru i zaczął czytać. Porucznik obserwował go z
drwiącym, lecz przyjaznym uśmiechem.
- No? Co tam pisze twoja królewna? Pewnie czeka i tęskni, a poza tym
przypomina, że od dziesiątej wieczór można ją zastać w wiadomym domku nad
wodą. Masz szczęście, że jesteś dowódcą odcinka. Innemu nie przeszłoby to
tak łatwo. Mam ochotę wybrać się dzisiaj z ludźmi na patrol i zaaresztować
cię podczas tego téte a téte.
Mertl złożył list i spojrzał na wesołą twarz swego podwładnego.
- Masz rację. Idę spotkać się z Marianne. Wrócę rano. Jeżeli zaszłoby coś
niespodziewanego, wyślij ordynansa.
Erick wstał z krzesła, obszedł stół i stanął za przyjacielem. Położył mu
dłoń na ramieniu. Helmut odwrócił głowę, ale napotkawszy wzrok porucznika
spuścił oczy.
- Czy to naprawdę coś poważnego, stary?
- Obawiam się, że tak. Myślałem o niej przez cały czas urlopu.
- To źle. To bardzo źle. Mam ochotę pójść tam razem z tobą i strzelić tej
babie w łeb. Myślę, że za dwa tygodnie stałbyś się na powrót sobą.
- Wątpię. Wydaje mi się, że ją kocham - słowa wychodziły niechętnie z ust
Mertla.
Wiedział, że pytaniami Ericka powodowała czysta przyjaźń. Ale nie
powinien pytać. Erick, jak gdyby odgadując tok myśli przyjaciela, zamilkł.
Przez chwilę trwała cisza. Wreszcie kapitan dźwignął się ciężko z krzesła i
stanął przy odbiorniku radiowym. Przez chwilę manipulował gałką, wreszcie
uchwycił stację. Speaker rozgłośni berlińskiej podawał właśnie streszczenie
ostatniej mowy Hitlera. Mertlowi wydało się, że nastrój szczerości i
ludzkiej, zwykłej rozmowy prysnął przy pierwszych słowach niewidocznego
prelegenta. Wyłączył odbiór.
- Zdaje mi się, że wojna zabiła w nas poczucie ludzkości do tego stopnia,
że nie potrafimy już nawet myśleć samodzielnie.
- Opanuj się, Helmut. Wiesz do czego prowadzą tego rodzaju rozmowy.
- Tak, wiem, ale zaczyna mnie to już wszystko dusić. Sam przecież
rozumiesz, że nie mogę o tym mówić z nikim, tylko z tobą. Nawet żonie
nie... W ogóle, to ten cały urlop tak jakoś dziwnie...Mertl zamilkł nie
mogąc sformułować męczącej go myśli.
- Uspokój się - posiedzisz tu kilka dni. Popracujesz trochę i wszystkie
te bzdury wylecą ci z głowy. Pamiętaj, że jakby nie było, jesteśmy przecież
oficerami najlepszej armii świata.
Helmut zaczerwienił się.
- Nie posądzasz mnie chyba o nielojalność w stosunku do munduru?
- Ależ nie. Oczywiście, że nie! Chciałbym tylko, żebyś nieco
oprzytomniał.
- Tak. Masz rację. Człowiek nie powinien jeździć do domu. Nie wiadomo
potem, co robić ze wspomnieniami.
- No, idź już do tej damy swojego serca. I pamiętaj, jak najmniej
filozofowania. Jutro ci to przejdzie.
Podali sobie ręce. Mertl nałożył płaszcz i kiwnąwszy porucznikowi głową
wyszedł z bunkru.
Deszcz ustał. Od strony morza zalatywał ciepły, wiosenny wiatr. Kapitan
przystanął na chwilę i wpatrzył się w drgającą milionem szmerów ciemność.
Cały zasób nagromadzonego podczas urlopu pesymizmu zsunął mu się z pleców
jak sztucznie przyprawiony garb. Znów poczuł się wolny. Ruszył nucąc cicho
starą piosenkę o Tyrolu. Wartownik przepuścił go bez słowa. Mertl poklepał
go po ramieniu.
- Skąd wiedziałeś, że to ja nadchodzę?
- Ja pana, Herr Hauptmann, poznam wszędzie po odgłosie kroków.
- To dobrze. Jak długo tu jesteś?
- Razem przyjechaliśmy, panie kapitanie. Rok i osiem miesięcy temu.
- Tak, tak pamiętam. Deszcz wtedy padał. Ciekaw jestem, czy będzie padał,
kiedy będziemy stąd odchodzić.
- Pewnie będzie, panie kapitanie. Dziwiłbym się gdyby kiedykolwiek
przestał padać.
- No, dobranoc mój stary. Uważaj, żeby jakiś angielski spadochroniarz nie
wylądował ci na lufie.
- Nie ma obawy, Herr Hauptmann. Zaraz bym go przyniósł do kwatery.
Żołnierz raz jeszcze sprezentował broń. Mertl ruszył w dalszą drogę.
Szedł po omacku, intuicyjnie odnajdując dobrze znaną drogę. Pierwsze domki
osady zamajaczyły w ciemności brylastymi konturami, Liczył:
- Raz... dwa... trzy...
Przy czwartym konturze zatrzymał się. Na lekkie pukanie do okna
odpowiedział mu przytłumiony kobiecy głos. Podszedł do drzwi. Po chwili
uchyliły się one. Wszedł w czarny prostokąt niewidocznej izby.
- Jesteś! Nareszcie...
Ciepłe ramiona owinęły mu się wokół szyi. Na ustach poczuł gorące miękkie
wargi.
- Marianne! - nie mógł powiedzieć więcej. Stali przez chwilę rozkoszując
się świadomością, że są nareszcie razem. Wreszcie kobieta zwolniła uścisk i
odsunęła się.
- Wejdź do środka. Jaka ja jestem nieuprzejma - mówiła po niemiecku
dobrze, lecz z cudzoziemskim akcentem. - No, wejdźże zaśmiała się z
zażenowaniem widząc, że nie chce jej puścić z objęć.
Zasłoniła okno i zapaliła lampę. Mertl zdjął ociekający wodą płaszcz i
powiesił go na poręczy krzesła. Młoda kobieta dorzuciła węgla do żelaznego
piecyka i nastawiła wodę.
- Zaraz dostaniesz gorącej herbaty. - Ruchem ręki ogarnęła poły
rozchylającego się szlafroczka. - Opowiadaj!
Wziął ją na kolana i kołysząc powoli zaczął całować skrawek pleców i
szyję wyłaniającą się spod burzy ciemnobrązowych włosów. Odsunęła go
łagodnie.
- Daj spokój... potem... teraz opowiadaj... tak bardzo chcę wiedzieć o
wszystkim, co cię tam spotkało. Przecież wiesz, że jest to jedyna sprawa na
tym świecie, która mnie obchodzi.
Mówiła bez najmniejszego patosu. Zdania, które w ustach innej kobiety
wydawać by się mogły tanią próbą wmówienia w mężczyznę, iż jest jedynym
tematem jej myśli, brzmiały u niej tak naturalnie, że Mertl poczuł ponowny
przypływ ojcowskiego prawie ciepła. Przytulił jej głowę do swojej piersi.
- Sam nie wiem, o czym ci opowiadać. Byłem w domu, którego w tej chwili
nie umiem już nazwać domem. Widziałem ponownie ludzi, którzy byli dla mnie
kiedyś wszystkim, a w chwili obecnej są mi tak prawie dalecy jak mieszkańcy
tej wioski.
- Biedny - pogłaskała go po twarzy. - Czyżby naprawdę życie wasze
zmieniło się do tego stopnia? A może to nie oni, a ty uległeś jakiejś
wielkiej wewnętrznej przemianie? - Może? Sam nie wiem. Nie mogę się
pogodzić z tym wszystkim, co się tam dzieje. Nikt nie myśli już o
zwycięstwie. Szczerze mówiąc, wojna przestaje ludzi interesować. Co innego
działo się jeszcze dwa lub trzy lata temu. Wszyscy, nawet moi Austriacy,
byli otumanieni perspektywą panowania nad światem.
- A ty? - patrzyła mu w oczy z natężeniem - co o tym myślałeś wówczas?
- Ja? Myślałem to samo co wszyscy, z tą małą różnicą, że i teraz pragnę
widzieć naszych wrogów pokonanych. Gdybyś wiedziała, jak straszne
spustoszenia sieją te barbarzyńskie naloty wewnątrz kraju!
- Tak, wiem. Nigdy nie lubiłam Anglików. My Francuzi wolimy pokój od
wojny. Nawet wtedy, gdyby miało nas to kosztować utratę imperium.
- Lecz my zwyciężymy - ożywił się odpowiadając własnym myślom -
zwyciężymy i rzucimy całą tę kupiecką koalicję na kolana. Ofiary są coraz
większe, ale wierzę, że Führer wie, co robi. Wie lepiej od tych wszystkich
półgłówków, którzy są jego przeciwnikami.
- Daj Boże! Może wtedy będę mogła pozostać z tobą na zawsze.
- Nie powinienem ci o tym wszystkim mówić, Marianne, ale wiesz, że nie
mam przed tobą żadnych tajemnic, poza służbowymi, które zresztą nie są
moimi tajemnicami. Nie wiem, jak ci odpowiedzieć na to pytanie. W kraju nie
jest za dobrze. Wiele nie widziałem, ale jeżeli chodzi o wycinek z życia
narodu, jakim jest życie mego własnego miasta, mogę ci o nim mówić bez
wewnętrznego przeświadczenia, że zdradzam słabostki swych bliskich przed
kimś obcym, bo mimo wszystko, jesteś tak daleko od ludzi w Kapfenbergu, jak
tylko jeden człowiek może być odległy od drugiego.
- Zacznijmy mówić o czym innym. Wiesz przecież, że wszystko to jest ważne
dla mnie tylko ze względu na ciebie.
- Tak, wiem. Wierz mi, że rozmowa z tobą, to wielka, jedyna ulga. Jak
wielka, sama tego nie rozumiesz. Jesteś przecież jedynym człowiekiem
jakiego znam, który nie widzi we mnie wyłącznie kapitana armii niemieckiej,
a tylko zwykłego, normalnego człowieka.
- Kochany! - Znów objęła go za szyję, Lecz po chwili zsunęła mu się
zręcznie z kolan.
- Woda już się zagotowała. Zdejmij ten mundur.
Złapał w locie rzuconą mu piżamę i wszedł do przyległego pokoju. Kiedy
powrócił, kolacja stała już na stole. Marianne przeglądała się w lustrze
poprawiając włosy.
- Muszę się nieco upiększyć. Zdobywcy mają swoje prawa. Roześmiała się,
kiedy niecierpliwie zawołał ją do stołu. Herbata i kilka kieliszków
"calvadosu" rozgrzały go i nadały myślom inną barwę. Łatwiej było
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Pokrewne
- Home
- Aleksandra Ruda - Odnaleść swą drogę, ebooki, Wersje , Aleksandra Ruda, Obca Krew 01 Odnależć swą drogę
- Album rodzinne Jana Lechonia, Ebooki, autorzy, K, Kosiński Józef Adam, Album rodzinne Jana Lechonia
- Allen Louise - Skandaliczni Ravenhurstowie 05 - Król sceny, ! EBOOKI, A, Allen Louise
- Allegrowy super sprzedawca - fragment, == Darmowe ebooki ==, Darmowe fragmenty
- Alicja w krainie czarow - CARROLL LEWIS, ebook txt, Ebooki w TXT
- Aleksandra Tomaszewska-Adamarek tworzenie stron www. ilustrowany przewodnik full scan, moje ebooki
- Alfred Hitchcock - Przygody trzech detektyw�w 09 - Tajemnica potwora z Sierra Nevada, EBOOKI 4
- Alfred Hitchcock - Nowe przygody trzech detektyw�w 14 - Noc ognistych demon�w, EBOOKI 4
- Aleksandra Tomaszewska-Adamarek windows vista pl. ilustrowany przewodnik full, ebooki
- Aldiss Lato Helikonii(1), e-books, e-książki, ksiązki, , .-y
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- kwblog.htw.pl