[ Pobierz całość w formacie PDF ]
15
ALBERT SPEER
WSPOMNIENIA
Edycja komputerowa: www.zrodla.historyczne.prv.pl
Mail: historian@z.pl
16
Rozdział 1
POCHODZENIE l MŁODOŚĆ
Moi przodkowie byli Szwabami albo też wywodzili się z
biednych chłopów Westerwaldu, a niektórzy z nich przybyli ze Śląska i
Westfalii. Należeli do wielkiej masy ludzi prowadzących życie bez
rozgłosu. Jedynym wyjątkiem był graf Friedrich Ferdinand zu Pappen-
heim (1702-1793), dziedziczący tytuł marszałka Rzeszy (Reichserbmar-
schall)
l
.
W nieślubnym związku z moją praprababką nazwiskiem
Humelin spłodził ośmiu synów. Wydaje się,
że niezbyt troszczył się o
dalsze ich losy.
Trzy generacje później mój dziadek Hermann Hommel, syn
niezamożnego leśniczego ze Schwarzwaldu, był już pod koniec swego
życia wyłącznym właścicielem jednego z największych w Niemczech
domów handlowych, sprzedających obrabiarki, oraz fabryki narzędzi
precyzyjnych. Mimo swego bogactwa żył skromnie, dobrze traktował
podległych mu ludzi. Ten marzyciel ze Schwarzwaldu, mogący całymi
godzinami bez słowa przesiadywać w lesie na ławce, nie tylko sam był
pracowity, ale także potrafił skłonić innych do samodzielnej pracy dla
niego.
Mój drugi dziadek, Berthold Speer, stał się w tym czasie
zamożnym architektem w Dortmundzie; wznosił liczne budowle w
rozpowszechnionym wówczas stylu klasycystycznym. Umarł wprawdzie
wcześnie, ale środki, które pozostawił, wystarczyły na wykształcenie
jego czterech synów. Karierze moich dziadków sprzyjała industrializacja,
rozwijająca się w drugiej połowie XIX stulecia. Ale nie pomogła ona wielu
tym, którzy mogli startować w lepszych warunkach. Wcześnie posiwiała
matka mojego ojca wzbudzała we mnie w okresie dzieciństwa więcej
respektu niż miłości. Była poważną kobietą, trzymającą się
17
prostych poglądów na życie, obdarzoną wytrwałą energią. Dominowała
nad swym otoczeniem.
Mój ojciec, po usamodzielnieniu się w wieku dwudziestu
dziewięciu lat, w 1892 roku był jednym z najbardziej wziętych architektów
Mannheimu, rozkwitającego wówczas badeńskiego miasta
przemysłowego. Posiadał już pokaźny majątek, gdy w 1900 roku żenił
się z córką zamożnego handlowca z Moguncji.
Wielkomieszczański styl naszego mieszkania w jednej z mann-
heimskich kamienic ojca odpowiadał zamożności i pozycji społecznej
moich rodziców. Przy wjeździe otwierały się wielkie żelazne bramy
ozdobione kutymi arabeskami: był to imponujący dom, na którego
dziedzińcu mogły parkować samochody. Zatrzymywały się przed
wejściem na schody, harmonizującym z bogactwem całego domu. Moi
dwaj bracia i ja musieliśmy co prawda korzystać z kuchennych schodów.
Były one ciemne, strome i wąskie; kończyły się bardzo prozaicznie w
tylnej sieni. Elegancka, wyłożona dywanami klatka schodowa nie była
przecież dla dzieci.
Nasze dziecięce królestwo rozciągało się w tylnej części domu, od
naszych sypialni do dużej jak sala kuchni. Obok przechodziło się do
reprezentacyjnej części czternastopokojowego mieszkania. Z
przedpokoju, w którym stały meble holenderskie i znajdowała się atrapa
kominka, wykonana z drogich kafli z Delft, wprowadzało się gości do
dużego pokoju, wyposażonego we francuskie meble i empirowe tkaniny.
Do dziś stoją mi przed oczyma błyszczące wieloramienne kryształowe
lichtarze i oranżeria, której urządzenie zakupił mój ojciec na Paryskiej
Wystawie Światowej w 1900 roku: bogato rzeźbione meble indyjskie,
ręcznie haftowane zasłony, otomana nakryta kobiercem, palmy i
egzotyczne rośliny - wszystko sprawiało wrażenie tajemniczego, obcego
świata. Tu moi rodzice spożywali śniadanie i tutaj mój ojciec
przygotowywał dzieciom kanapki z szynką ze swej rodzinnej Westfalii.
Wspomnienie sąsiedniego salonu wprawdzie wyblakło, jednak
ozdobiona boazerią, neogotycka jadalnia zachowała swój czar. Przy
stole mogło zasiąść ponad dwadzieścia osób. W niej to urządzono moje
chrzciny i do dziś jeszcze odbywają się nasze uroczystości rodzinne.
Przyszedłem na świat w niedzielę, 19 marca 1905 roku, o
dwunastej w południe, w Mannheimie. Grzmot wiosennej burzy
zagłuszał, jak mi często opowiadała matka, bicie dzwonów w pobliskim
kościele.
18
Moja matka z wielkim zapałem i mieszczańską dumą dbała o
to, abyśmy należeli w Mannheimie do rodzin najbardziej atrakcyjnych w
życiu towarzyskim. Z pewnością było w tym mieście dwadzieścia do
trzydziestu domów, które mogły sobie na to pozwolić. By sprostać
wymogom reprezentacji, utrzymywaliśmy liczną służbę. Moi rodzice,
oprócz kucharki, lubianej ze zrozumiałych powodów przez dzieci,
zatrudniali pomocnicę kuchenną, pokojówkę, często także
kamerdynera, zawsze szofera, oraz nadzorującą nas bonę. Służba
żeńska nosiła białe czepki, czarne suknie i białe fartuchy, kamerdyner -
fioletową liberię z pozłacanymi guzikami; najwspanialej prezentował
się kierowca.
Rodzice robili wszystko, by zapewnić swym dzieciom piękną i
beztroską młodość. Ale spełnieniu tego życzenia przeszkadzało
bogactwo, względy reprezentacji, zobowiązania towarzyskie, wielkie
gospodarstwo domowe, bona i służba. W dodatku ja często miałem
zawroty głowy, czasami traciłem przytomność. Zaproszony na konsultację
profesor z Heidelbergu stwierdził niedoczynność naczyń krwionośnych. Ta
dolegliwość oznaczała dość poważne obciążenie psychiczne i za młodu
narażała mnie na przykrą konfrontację z otoczeniem. Cierpiałem tym
bardziej, że moi towarzysze zabaw i moi dwaj bracia byli fizycznie silniejsi,
wskutek czego czułem ich wyższość nad sobą. Okazywali mi to
nierzadko w sposób złośliwy.
Dolegliwość często wyzwala nowe zdolności. W moim przypadku
doprowadziła do tego, że już jako młody chłopiec nauczyłem się
zręcznie dostosowywać do otoczenia. To, że później w nie sprzyjających
okolicznościach i wobec nieprzychylnych mi ludzi wykazywałem
wytrwałość i zręczność, było chyba wynikiem przede wszystkim mojej
wcześniejszej słabości fizycznej.
Gdy wychodziliśmy na spacer z naszą francuską
wychowawczynią, musieliśmy być, odpowiednio do naszej pozycji
społecznej, starannie ubrani. Naturalnie zabraniano nam bawić się w
miejskich parkach czy na ulicy. Miejscem naszych zabaw było więc
podwórze niewiele większe niż kilka pokoi razem wziętych, otoczone i
ścieśnione tylnymi ścianami wielopiętrowych domów czynszowych.
Marniały tam dwa lub trzy złaknione powietrza platany, widniała ściana
porośnięta bluszczem, a bryły żużla w jednym z rogów pozorowały
jaskinię. Gruba warstwa sadzy już wiosną pokrywała drzewa, liście i
wszystko inne, tak więc dotykając tu czegokolwiek mogliśmy upodobnić
się po prostu do nieeleganckich, brudnych, wielkomiejskich dzieci. Moją
ulubioną towarzyszką zabaw, zanim poszedłem do szkoły, była córka
naszego dozorcy
19
Allmendingera, Frieda. Chętnie przebywałem u niej, w skromnym
ciemnym mieszkaniu na parterze. Atmosfera bezpretensjonalności i
solidarność tej rodziny szczególnie mnie pociągały.
Pierwsze nauki pobierałem w ekskluzywnej szkole prywatnej, w
której uczono czytać i pisać dzieci najznakomitszych rodzin naszego
przemysłowego miasta. Ponieważ dotychczas rozpieszczano mnie,
szczególnie ciężko znosiłem pierwsze miesiące w średniej szkole realnej,
pośród rozhukanych kolegów. Wkrótce jednak mój przyjaciel Quenzer
zaznajomił mnie z różnego rodzaju kawałami, a także namówił, bym ze
swego kieszonkowego kupił piłkę futbolową. Plebejski kaprys, który
wywołał w domu wielkie zgorszenie, zwłaszcza że Quenzer pochodził z
biednej rodziny. W tym czasie zbudziła się we mnie, chyba po raz
pierwszy, skłonność do statystycznego ujmowania zdarzeń: wpisywałem
wszystkie krytyczne uwagi z dziennika klasowego do swojego ,,Phonix-
kalender fur Schuler" i każdego miesiąca liczyłem, kto był najczęściej
odnotowywany. Z pewnością dałbym temu spokój, gdyby nie widoki, że
od czasu do czasu sam znajdę się na czele tej tabeli.
Biuro architektoniczne mojego ojca łączyło się z naszym
mieszkaniem. Tutaj kreślono wielkie plany dla inwestorów
budowlanych; powstawały rysunki wszelkich rodzajów na niebieskawej
kalce olejnej, której zapach dziś jeszcze kojarzy mi się ze wspomnieniem
tego biura. Projekty budowlane mego ojca ujawniały wpływy
neorenesansu, wychodząc poza jugendstil. Później wzorem był dla
niego Ludwig Hoffmann, wpływowy architekt berliński, ze swym
spokojniejszym klasycyzmem.
W tym biurze powstało, gdy miałem około dwunastu lat, moje
pierwsze „dzieło sztuki" - rysunek przedstawiający rodzaj zegara życia w
obudowie ozdobionej wieloma esami-floresami, podtrzymywanej
korynckimi kolumnami i patetycznymi wolutami. Użyłem przy tym
tuszów we wszystkich kolorach, jakie miałem pod ręką. Przy
współudziale pracowników biura powstał twór wyraźnie ujawniający
skłonność do stylu z epoki późnego empiru.
Oprócz odkrytego samochodu letniego rodzice moi mieli przed
1914 rokiem wóz zamknięty, używany zimą i do jazdy po mieście. Auta te
były głównym przedmiotem moich marzeń technicznych. Na początku
wojny musiano je umieścić na podporach, by oszczędzać opony; jeśli
jednak byliśmy w dobrej komitywie z kierowcą, mogliśmy w garażu
zasiąść za kierownicą. Były to moje pierwsze upojenia techniką w mini-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angamoss.xlx.pl