[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Andreas Altman
Zasrane życie mojego ojca, zasrane życie mojej matki i moja zasrana młodość
Przełożył Paweł Masłowski
„To moje serce ta spustoszona kraina”.
Giuseppe Ungaretti
Mojemu bratu, temu jednemu, mężnemu
Część pierwsza
Wojna
1
Gdy po raz pierwszy zamieszkałem w Paryżu, moje mieszkanie w Niemczech wynająłem. Nie byłem do końca pewny, czy przeprowadzka do Francji będzie na dobre. Któregoś poranka wsiadłem w panice do pociągu, który zawiózł mnie z powrotem do M. Lokatorka, co podpowiadał koszmarny sen poprzedniej nocy, była w trakcie rujnowania całego mojego dobytku.
Z wyjątkiem kilku szczegółów wszystko okazało się prawdą. Zadzwoniłem do drzwi i oto stanęła przede mną młoda kobieta. Piękna jak zawsze i, zapewne przypadkowo, naga. Zobaczyłem tę nagą kobietę i spustoszenie. Pomazane ściany, naczynia w czarnej wodzie wypełniającej wannę, powypalane dziury w wykładzinie, muchy na zapuszczonej kuchence, nadpleśniałe jedzenie, toaletę, do której nie dało się wejść, zgniłe ziemniaki w umywalce, plamy wina na prześcieradle, góry zaśmiardłej bielizny ‒ już na pierwszy rzut oka było jasne, że moje pięćdziesiąt metrów kwadratowych skończyło jako melina heroinistki.
Zachowałem zadziwiający spokój, kazałem dwudziestotrzyletniej Lindzie się ubrać, wypowiedziałem jej w trybie natychmiastowym umowę najmu i wyniosłem jej rzeczy na ulicę. Po dwóch godzinach byłem znowu jedynym lokatorem. Zacząłem sprzątać, wyniosłem dwa plastikowe worki pełne śmieci. Potem sprawdziłem regał z książkami. Od razu rzuciła mi się w oczy podejrzana luka. Brakowało Mein Kampf Adolfa Hitlera. Z roku 1939, z podpisem autora. Linda nie była oczywiście miłośniczką nazistów, ale jak każdy ćpun potrzebowała pieniędzy i pewnym okiem kogoś, kto nieustannie poluje na cokolwiek dającego się spieniężyć, wynalazła jedyną książkę, za jaką na targu staroci mogła dostać więcej niż pięćdziesiąt fenigów. Ówczesna cena czarnorynkowa wynosiła około czterech tysięcy marek. Wystarczyłoby na co najmniej czterdzieści działek.
O dziwo, od razu do mnie dotarło, że ta książka była ostatnim fizycznym wspomnieniem po moich rodzicach. Dostali ją, jak każda para w tamtych czasach, w prezencie ślubnym. Ta strata wprawiła mnie w doskonały nastrój. Oto pozbyłem się już wszystkiego, co mogłoby mi o nich przypominać. Żal mi było jedynie pieniędzy, nie tego tomiszcza. Każde spojrzenie na nie wzbudzało we mnie tylko nienawiść. Nie do masowego mordercy, autora, lecz do tych dwojga, których wówczas obciążałem odpowiedzialnością za wszelkie nieszczęścia mojego życia. Nie bez powodów.
2
Przyszedłem na świat z krzykiem rozpaczy. Pochodził od mojej matki. Zobaczyła moją płeć i wydała z siebie ten histeryczny szloch. Wyraz okrutnego rozczarowania. Wszystko, co męskie – a co mogło być bardziej męskiego niż kutas – było dla niej symbolem podłości i opresji, trwającego całe życie rozczarowania. Seks nigdy nie był w stanie wzbudzić w niej entuzjazmu, wprawić jej w stan błogiego oszołomienia. Dziewięć miesięcy wcześniej też nie, gdy jej męża, mojego ojca, znowu wzięła chcica. I gdy przypadkiem znalazł tuż obok swoją żonę. Poddała się, w szalonej nadziei, że urodzi córkę: po trzech synach (pierworodny zmarł krótko po porodzie) wreszcie istotę, która nie nosiłaby ze sobą wszędzie insygniów przemocy. Ale doszedłem ja, piąty w sumie kutas w rodzinie. I miarka się przebrała. Teraz – miałem się o tym dowiedzieć dużo później – puściły jej nerwy. Ledwie została ze mną sama, przydusiła mnie poduszką. Lepiej zabić, niż znosić jeszcze jednego z tych, którzy przyczyniali się do wszelkiego zła tego świata. Uratowała mnie położna, wchodząc na czas do pokoju. I tak udało mi się ujść cało. Choć z przeczuciem w posiniałej głowie, że nie jestem mile widziany.
3
Kolejne cztery lata można zrelacjonować bardzo krótko. Nie mam z tego czasu najmniejszych nawet wspomnień. Tylko tyle, że nazywano mnie „Puppa”, jak laleczka, lalka. To pokazują zdjęcia i tak opowiadała potem matka: stroiła mnie w ubranka dla dziewczynek, by nie pamiętać, że stanę się mężczyzną, że będę świnią. Puppa brzmiało dziewczęco, wyglądałem jak dziewczynka, a moje złote loki pasowały doskonale do obrazka. Co absurdalne, nazywała mnie teraz swoim „ulubionym synem”. Była katoliczką i świadomość, że próbowała zabić własne dziecko, dawała jej się we znaki. Dlatego wprost zalewała mnie miłością. Jako swego rodzaju zadośćuczynienie, by uniknąć piekła. Tak myślała i tak mi sama pewnego dnia powie.
4
Potem nieszczęście do mnie wróciło. Urodziła się moja siostra. Tym samym miejsce najukochańszego człowieka zostało na nowo obsadzone. Radość mojej matki musiała być ogromna. Przybyła do niej istota bez kutasa, przyjmowana jak anioł stróż, tym razem bez duszenia, za to ze łzami i z zadziwieniem. I została ochrzczona trzema świętymi imionami: Maria Perdita Désirée ‒ ukochana, utracona, upragniona.
I to teraz zaczynają się moje pierwsze wspomnienia. Zamówiono fotografa i całej naszej czwórce robiono zdjęcia. Zawsze w tym samym ustawieniu: córka w kołysce i my, trzej bracia patrzący na nią, adorujący ją, radujący się. Ale zawsze bez męża, bez ojca. Z całą pewnością matka świadomie zaaranżowała te zdjęcia. Żeby ten człowiek, ten dorosły z dorosłym kutasem, nie zniszczył czaru chwili.
5
Trochę trwało, nim stało się dla mnie jasne, że uprzywilejowana pozycja, jaką zajmowałem u boku matki przez cztery lata, należy do przeszłości. Do tej pory byłem przytulany, obściskiwany, rozpieszczany, całowany, podawany do potrzymania, prezentowany z dumą, wystawiany na pokaz, chwalony bez umiaru. Byłem ulubieńcem, ukochanym synem, ukochanym dzieckiem. Moi bracia, wszyscy starsi, ginęli w moim cieniu. Tak bardzo, że w ogóle nie zauważyłem ich obecności. Byłem tylko ja. Ojciec też gdzieś zniknął. Ja i mama, poza tym nikogo. Symbiotycznie, neurotycznie, z brawurą ku katastrofie. Bo wszystko we mnie było fałszywe: byłem fałszywym ulubieńcem, fałszywym ukochanym synem, fałszywym ukochanym dzieckiem. Matka i ja tylko udawaliśmy. Pokarmem dla jej euforii nie była miłość, lecz dojmujące wyrzuty sumienia. Gdy pojawiła się ta naprawdę ukochana, mój gościnny występ dobiegł końca. Byłem znowu nosicielem kutasa, znowu byłem Andreasem (z greckiego mężny! mężczyzna!), znowu uciążliwym potomkiem zrobionym przez pijanego męża.
6
W ramach przyzwyczajania mnie do nowych warunków lądowałem w domu dziecka. Na tygodnie, miesiące, zawsze wtedy, kiedy u matki było „gorzej z nerwami”. A często było gorzej. Potem się dowiedziałem, że za plecami nazywano ją kukułczą matką, wyrodną matką, która podrzuca swoje dzieci do cudzych gniazd, by się ich pozbyć. Ale ona nie była wyrodną matką, taką z prawdziwego zdarzenia ‒ chciała się pozbyć tylko tych egzemplarzy, do których nie miała już nerwów. To byłem przede wszystkim ja, były ulubieniec. Matka należała do tego gatunku ludzi, którym rzeczywiście wystarczy włożyć głowę w piasek, by zapomnieli. Była mistrzynią świata w wypieraniu. Nie zawsze, ale często. Odstawiała mnie przy bramie i znikała. Żeby kiedyś znowu się pojawić i mnie odebrać. Do dzisiaj nie wiem, jaką rolę w tej zabawie w podrzucanie dzieci odgrywał mój ojciec. Ciągle jeszcze go nie było, we wspomnieniach z tego czasu ciągle jeszcze się nie pojawia.
7
Z setek dni spędzonych w domu dziecka zachowałem w pamięci kilka obrazów. Jeden z nich, za każdym razem taki sam: wypełzywałem z łóżka w skąpo oświetlonej zbiorowej sali, skradałem się do drzwi, otwierałem je i wyglądałem na korytarz, nieskończenie długi korytarz. Lodowata kamienna posadzka, lodowate powietrze, ciemny, opuszczony, przerażająco cichy korytarz (najczęściej trafiałem tam zimą, gdy na życiu matki kładła się cieniem depresja). I widziałem siebie, mężnego, jak walczę ze sobą i jak tę walkę przegrywam. Bo nie dawałem rady dojść do ubikacji, bo ogarniał mnie strach przed ciemnością, bo wracałem do łóżka i znowu stawałem się tym, z czego byłem już znany: dzieckiem moczącym się w łóżko.
Niezapomniane: ta mieszanina ulgi, tego ciepłego strumienia – ciepło! – i tego strasznego wstydu, którego bezsporna przyczyna widoczna była dla wszystkich jeszcze wiele godzin później. Podwójny wstyd: wstyd tchórza i ten drugi, starego niemowlęcia, które ciągle jeszcze nie umiało zachować czystości. Ten konflikt wydawał się nierozwiązywalny ‒ lęk przed ciemnością sięgał głębiej niż lęk przed codzienną kompromitacją.
A jednak w pewnym momencie pojawiło się wybawienie. Mój starszy brat Manfred również został tu podrzucony (Stefan, najstarszy, był tymczasem już w internacie, tylko Perdita została przy matce). I Manfred był starszym bratem, obrońcą, tym niezastąpionym. Dreptał razem ze mną przez przerażający korytarz do ubikacji. I stał na straży. Nigdy nie dał mi odczuć, że on był dzielny, a ja nie.
8
Poszedłem do szkoły. Byłem znowu w domu (i tylko na ferie musiałem wrócić do zbiorowej sali). Panna Rambold, cała szara, „bardzo stara dziewczynka”, sprawowała nad nami pieczę (w drugiej klasie też). Nie nosiła ubrań, lecz bele materiału wokół swoich samotnych bioder, a w jej oczach widać było przekonanie, że życie potoczyło się inaczej, niż to sobie wyobrażała. Już od wczesnych lat miałem wyczucie do smutnych kobiecych twarzy.
Byłem całkiem znośnym uczniem ‒ prawie same czwórki, piątka z gimnastyki. Jeszcze dzisiaj patrzę z podziwem na nauczycielki. W tajemniczy sposób są one współodpowiedzialne za to, czy ktoś podchodzi do świata z ciekawością, czy nie. Rambold nie była złą kobietą, dającą innym odczuć, że jej życie to porażka. Nam, dzieciom, też nie. Dawała, co miała. Na moim świadectwie pojawiły się trzy uwagi, raczej krytyczne: „Inteligentny, ale bardzo flegmatyczny” i „Odwagi przejawia Andreas jeszcze niewiele. Jest tchórzliwy”. Jeden plus i dwa minusy. Moje imię nie było najwyraźniej omenem.
9
Matka też nie była zła, ale nie umiała ukryć swojego nieszczęścia. Jej bliskość mi nie służyła. Teraz czułem na własnym ciele, że jej nie interesowałem. Należałem do jej programu obowiązkowego, program dowolny – miłość – dostawała siostra. Ta bez tego czegoś w kroku.
Moje ciało się na to nie godziło. Zaczęło się niewinnie: obgryzaniem paznokci. Gdy jedna trzecia była już obgryziona, gryzłem mięso z prawej i z lewej strony paznokcia. Gdy i tam nie było już nic do obgryzienia, zdejmowałem buty i brałem się za paznokcie u nóg, pomagając sobie krwawiącymi tymczasem palcami rąk. I wszystko to zjadałem. Zjadałem siebie. Zwracano mi uwagę, krzyczano na mnie, wskazywano na obrzydliwe skutki. Jakże osobliwe próby skłonienia mnie do opamiętania. W każdym razie matka wyciągała rolkę leukoplastu i przyklejała na każdą ranę pięciocentymetrowy kawałek. Były dni, że przychodziłem do niej z tuzinem plastrów, boso, wyciągając ręce do góry: „Patrz, jak krwawię”, co miało znaczyć: „Patrz, chcę twojej miłości”.
Nie przychodziła. Zacząłem maltretować swój nos. Idąc za dziecięcym przeświadczeniem, że cierpienia syna skłonią matkę do nawrócenia. Do powrotu do mnie. Wwiercałem się głęboko do nosa. Niełatwo tak tępym palcem wskazującym, dwoma tępymi palcami, gdy ich końce bolą przy każdym dotknięciu. Ale w końcu z mojej twarzy płynęła krew i mieszała się z krwią z mojej ręki. Wszystko wylizywałem, także kozy z nosa. Teraz kładłem się na podłodze, z poranionymi palcami u rąk i nóg, z umazanymi na czerwono dziurkami w nosie. Teraz krwawiłem od stóp do głów, krwawiłem po prawej i po lewej. Ta dramatyczna scena nie odnosiła jednak skutku. Matka nigdy nie była w stanie jej odczytać, ani razu. Patrzyła na mnie, wzdrygała się przestraszona i udzielała pierwszej pomocy. Chusteczka, waciki, kilka wypowiadanych w roztargnieniu uspokajających formułek. Raczej nerwowo niż troskliwie.
10
Nie byłem w stanie znieść tego, że była daleko. Odkryłem moje włosy i wyrywałem je, stawałem przed lustrem i szarpałem za czuprynę. Z dzikiej wściekłości na to, że istniałem. Nie miałem prawa egzystować. To dlatego kawałkowałem to ciało ‒ żeby przestało istnieć. A może było dokładnie odwrotnie: robiłem to wszystko, żeby je czuć. Żeby było. Mimo iż ta jedna, która znaczyła wszystko, nigdy nie chciała, by to ciało żyło. Tak czy inaczej, w końcu czaszka zaczynała krwawić. Dorwałem jakiś kosmyk, mniej odporny, i teraz trzymałem go jak skalp z krwawym strzępem skóry w mojej prawej ręce. Przy całym bólu, sprawiało mi to satysfakcję. A i reakcja matki była nagle energiczna. Z histerią w głosie pobiegła do telefonu i wezwała lekarza rodzinnego. Przez godzinę byłem w centrum uwagi. Ranę trzeba było szyć, opatrunek nosiłem jak trofeum. Na kilka dni zaprzestałem samookaleczeń. Ogarnęło mnie złudne poczucie, że jestem uratowany. Przez cały tydzień myślałem, że miłość można kupić. Choćby za cenę krwi. Jak można było nie kochać kogoś, kto oddaje się tak całkowicie, do krwi, do kości.
11
Matki nic nie wzruszało. Nawet przesiąknięte krwią bandaże. Ledwie rana na czaszce pokryła się strupem, ona już zwracała się na powrót ku swojemu ulubionemu obiektowi. Znowu byłem na ławce rezerwowych. Jak gracz, którego trener nie chce już wystawiać do gry, ale którego z jakichś powodów nie może zwolnić. Matka nie mogła mnie się pozbyć, tego nie, ale mogła trzymać mnie na stendbaju. Odsunięty od gry piłkarz dostaje minimalne wynagrodzenie, a ja dostawałem teraz minimalne racje ciepła, jakich można oczekiwać od cywilizowanego człowieka.
Moje ciało jeszcze raz zmobilizowało się do ciosu. Zagrało ostatnią kartą. Dosyć niebezpieczne przedsięwzięcie, które w swoim radykalizmie dowiodło tylko, jak bardzo łaknąłem jej i jej miłości: zaprzestałem wypróżniania się. Gdy czułem parcie, zamierałem i ściskałem pośladki. Aż do kolejnej fali. A ta była silniejsza i wymagała silniejszego oporu. Nawet w środku lekcji, nawet podczas gimnastyki. „Andreas musi przytrzymać gówno” ‒ brzmiało wymyślone wkrótce określenie moich szkolnych kolegów, gdy widzieli mnie podczas zajęć zastygającego nagle jak słup soli.
Nie obchodziło mnie to. To, co się liczyło, to zainteresowanie mojej matki. Ona miała zobaczyć, jak sztywnieję i cierpię. I dostrzegła mnie ‒ to było nieuniknione. Ale dopiero wówczas, gdy leżałem w łóżku i nie mogłem się już ruszać. Wtedy miałem ją tam, gdzie chciałem ją mieć. Blisko, z ciepłem w głosie, z pytaniami, które dotyczyły tylko mnie. Opowiedziałem jej, że od siedmiu dni nie byłem na sedesie. I ta nieobecna kobieta nagle znowu wkroczyła w moje życie, położyła swoje kobiece ręce na moim twardym jak kamień brzuchu i przestraszyła się, naprawdę się przestraszyła. Poszukała nocnika, zapaliła gazowy bojler, wyciągnęła mnie z łóżka i posadziła na wypełniony teraz gorącą wodą kubeł. Ciepło miało zmiękczyć moje podbrzusze, skłonić je do wydania ciężaru.
Matka pozostawała u mojego boku. Całe godziny, jak przypuszczam. Siedziała obok mnie i czekała. I w pewnym momencie ‒ parłem i jęczałem ‒ nadeszła nagroda. Gdy wyczerpany przewróciłem się na bok, zobaczyłem, że nocnik też się wywraca, a na dywanik w łazience wypada kiełbaska, twarda jak stal, pokryta cieniutkimi nitkami krwi. I matka trzymała mnie mocno w ramionach, kołysała, i pozwoliła kiełbasce leżeć, aż się wypłakałem.
12
Nigdy więcej nie byłem z nią tak blisko. Chociaż nadal się okaleczałem, nadal wyskubywałem swoje ciało, nadal maltretowałem żołądek, ba, nawet w końcu trafiłem z zatruciem jelitowym do szpitala. Gdy tylko oddalałem się od przepaści, ona oddalała się także. Tylko będąc w niebezpieczeństwie, nie, tylko będąc w najwyższym niebezpieczeństwie, miałem do niej prawo.
13
Teraz na scenę wkroczył mój ojciec. Do dzisiaj nie umiem powiedzieć, dlaczego do dziewiątego roku życia nie przyjmowałem jego istnienia do wiadomości. Prawdopodobnie za bardzo byłem zajęty bieganiem za matką. A może dlatego, że teraz nie było już obu moich braci. Przy czym brakowało mi tylko Manfreda (z powodu trudności w szkole poszedł do internatu) ‒ brata, który się liczył, opiekuna. Przy pożegnaniu płakałem, współczując mu. O ja dureń, powinienem gratulować mu szczęścia, że mógł być z dala od domu.
14
Teraz fronty się przesunęły. Z niewidzialnego ojciec przemienił się w najeźdźcę, okrutnika, choleryka z tendencjami psychopatycznymi. Zapewne był nim już wcześniej, ukryty, wypierany, ale dopiero teraz go takiego dostrzegłem. Niektóre kobiety opowiadały mi później, że ich mężowie do dnia ślubu zachowywali się jak dżentelmeni, a po nocy poślubnej budzili się jako bestie. W przypadku Franza Xavera Altmanna różnica polegała na tym, że po ślubie musiał spakować żołnierski plecak i ruszyć na wojnę, na wojnę światową.
15
Jestem gotów poświadczyć o moim ojcu wszystko, co złe. Na kolejnych stu stronach, jeśli tyle wystarczy, szczegółowo opowiem o jego podłych czynach, i nie zatrzymam się przed żadną niegodziwością. Nie można zapomnieć przy tym zdania Georges’a Simenona: „Jestem tu jako pisarz nie po to, żeby ferować wyroki, lecz po to, żeby zrozumieć”. Całkiem inteligentnie powiedziane. Jest to w końcu prawda: za podłymi czynami leżą przyczyny podłości. The story behind the story. Ja wychodzę z założenia, że ‒ podobnie jak wszyscy piszący przede mną ‒ nie jestem w stanie wyjaśnić, dlaczego ktoś, tutaj Franz Xaver Altmann, stał się taki czy inny. To zawsze pozostanie po części zagadkowe, niepojęte. Można przedstawić statystyki, ogólne zarysy, decydującą tendencję. Jasne, będę też ferował wyroki, to oczywiste. W końcu byłem ulubionym chłopcem do bicia mojego ojca, mam więc prawo do mojej nienawiści.
16
Podczas wojny w Wietnamie znane stało się pojęcie posttraumatic stress disorder, zespołu stresu pourazowego. Określa się nim chorobę psychiczną, na którą cierpieli weterani straumatyzowani zdarzeniami, z którymi ich psychiczny system obrony nie dawał sobie rady. Impertynencje, nawet obelgi, można znieść, bez ryzyka utraty wewnętrznej równowagi. Ale każdego dnia zabijać i móc być zabitym ‒ to wpędza człowieka w chorobę. Dlatego mężczyźni ci wracali do domów, postradawszy wcześniej zmysły. Albo głos. Albo wszelką radość. Majaczyli na jawie w swoich łóżkach, widzieli siebie walczących i pocących się ze strachu, widzieli, jak zdychali ich przyjaciele, i widzieli swoje ocalenie (niezasłużone) ‒ leżeli bez chęci do życia, impotentni obok swoich żon, staczali się w przestępczość albo zawszoną bezdomność. Siedemset tysięcy spośród trzech milionów GIs poddało się terapii, diagnoza: PTSD.
17
Gdy mój ojciec wracał cało z wojny, był już wrakiem. Duchowym. Gdyby zaczął mówić o swoim stresie pourazowym, zostałby wyśmiany. W tamtych czasach nie dostawało się za darmo nawet opakowania aspiryny. Co ojciec przeżył w Polsce i w Rosji ‒ a było jedno zdjęcie z nim w mundurze SS, które potem zniknęło ‒ jako żołnierz, jako sprawca, jako barbarzyńca (barbaryzacja zdawała się nieunikniona), tego nikt z nas się nie dowiedział. Pominąwszy kilka folklorystycznych epizodów, które opowiedział Manfredowi i w których nie było nawet odrobiny grozy, trzymał język za zębami. Najwidoczniej odjęło mu mowę. Co w zasadzie można by interpretować jako oznakę przyzwoitości, sumienia. A być może był tylko ostrożny. Nie chciał być pociągnięty do odpowiedzialności. W każdym razie nie przechwalał się swoimi zbrodniczymi poczynaniami ‒ do których podżegał albo w których brał udział.
My dwaj nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Kiedy wkroczyłem w wiek, w którym przeszłość zaczęła mnie interesować, nie pertraktowaliśmy już ze sobą. I dzisiaj głęboko żałuję, że „o tym” nie rozmawialiśmy. Powinienem był zmusić go do zeznań. W wieku czterdziestu lat, dokładnie w połowie swojego życia, pojawił się jako wracające z wojny zombi i przez resztę swoich dni prowadził kolejną wojnę. Tym razem jako teren działań zbrojnych służył nie odległy Ural, lecz własna rodzina.
18
To niepojęte, gdy się pomyśli, jakie miał perspektywy. Zawsze kiedy patrzyłem na zdjęcia z jego wczesnych lat dorosłości, pragnąłem wyglądać tak dobrze jak on, z taką samą swobodą się poruszać. Do tego twarz aktora filmowego, układające się w fale włosy i ten nonszalancki uśmiech. Adonis, facet, przystojniak.
To był jeden dar od bogów. Inne dotyczyły jego życia. Rodzina miała pieniądze i jako trzydziestolatek posiadał konia, dom, motocykl, szybowiec i ‒ dzisiaj nie do pomyślenia ‒ sportowy samochód własnego projektu. Prototyp, unikatowy egzemplarz tylko dla niego.
Przypuszczam, że podobał się kobietom, przypuszczam, że sądził, iż one i świat należą do niego. Ten nazista Hitler w niczym nie przeszkadzał. W końcu było się nastawionym patriotycznie, absolutnie w niemieckonarodowym duchu. I wreszcie: ojciec był inteligentny, w młodości przynosił świadectwa, które wystarczyłyby na początek oszałamiającej kariery akademickiej.
Wystarczyłyby, gdyby… Tryb przypuszczający sugeruje, że był tu pewien szkopuł. Gdyby miał innego ojca, takiego, który nie pchałby go w nieszczęście. Albo gdyby choć miał siłę uciec przed tym ojcem i aplikowanym przez niego nieszczęściem. Ale jej nie miał. Może był przekupny i sprzedał się za dostatnie życie. Może był mięczakiem, dla którego samo wydawanie pieniędzy było bardziej ekscytujące niż powiedzenie „nie”. Nie ‒ dla tego zawodu, który, nie licząc sześciu lat żołnierki, będzie mu ubliżać do końca jego dni (i ubliżać każdemu, kto będzie miał z nim do czynienia). Nie ‒ dla zajęcia, które sprawiło, że zwietrzało wszystko, co było w nim miłe: jego wdzięk, jego bystrość, jego talent muzyczny. Był pierwszym człowiekiem, przy którym zrozumiałem, że bycie atrakcyjnym i mądrym nie wystarcza, by nie stoczyć się w niemiłosiernie banalny los. Musi do tego dojść jakaś siła, jakaś bezwzględna duma, która nie toleruje żadnych kompromisów, która jednym chłodnym ruchem ręki przekreśla ojcowskie plany.
Ale nie Franz Xaver, bo ten po paru latach gimnazjum, z samymi piątkami, dał się odkomenderować ze szkoły. Nie żeby jeździć po Europie. Nie żeby pójść do college’u w Cambridge i studiować potem literaturę angielską. I nie żeby przemierzyć w wiosłowej łodzi Amazonkę i wznosić hymn na cześć piękna ziemi. Nie, on położył uszy po sobie, usadowił się w gnieździe i stał się czymś najżałośniejszym, czym mógł się stać ze swoimi talentami ‒ jak jego ojciec, jak jego dziad, został HANDLARZEM RÓŻAŃCAMI. I żeby dosypać pieprzu do tej żałosnej historii, swoje niespełna osiemdziesiąt lat spędził w dziurze, której nazwy człowiek nie chce wymawiać głośno przy ludziach jako miejsca swojego urodzenia, którą to nazwę woli zataić jako wrodzony feler: ALTÖTTING.
Gdyby jego życie rozegrało się w Buenos Aires albo w San Francisco czy nad brzegami Lago Maggiore, byłoby bardziej znośne. Uroda tych miejsc złagodziłaby upokorzenia. Złagodziłaby też tę niezmierną krzywdę: musieć strawić swoją egzystencję jako handlarz dewocjonaliów. Ale AÖ, ta prowincjonalna dziura w samym środku Bawarii, od stuleci twardo w rzymskokatolickich rękach ‒ to bolało. To siedlisko rozplotkowanej bigoterii (podam jeszcze fakty), ten słynny na całym świecie cel pielgrzymek, w którym od niepamiętnych czasów wciskają stadom pielgrzymujących owiec kłamstwa o cudach, wodę święconą, „przenajświętszą Madonnę w zamieci śnieżnej” i handlowy szlagier nie do przebicia: „ukrzyżowanego” ‒ człowiek poddawany torturom pasuje doskonale jako marka „jedynego zbawiającego Kościoła”. Taki to był los, jego los. I awansować w tym mieście pełnym klechów i korzącego się przed klechami ludu do pozycji „różańcowego króla” ‒ czytaj, zaopatrywać każdego dnia pasterzy i ich owce w te modlitewne rupiecie, które nie służą żadnemu innemu celowi jak tylko temu, by te owce pozostały na zawsze owcami ‒ to nie był los nawet godny pożałowania, to była wołająca o pomstę do nieba nędza, to był mój ojciec. Który urżnięty robił swojej żonie dzieci. Eksplayboy. Oprawca dzieci. Członek SA. Cudzołożnik. Człowiek w mundurze SS1. Tenor w kościelnym chórze. Onanista. Wierny katolik. Pracodawca zatrudniający dzieci. Nienaganny płatnik podatków kościelnych. Człowiek, który bezcześcił Rosję. Człowiek, który bezcześcił Polskę. Człowiek, który nienawidził swojego brata. Człowiek, który nienawidził każdego swojego brata. Człowiek, który nienawidził sąsiadów. Wyborca CSU. Nienawidzący kobiet. Nienawidzący mężczyzn. Nienawidzący każdego. Poniżający dzieci. Poważany obywatel. Człowiek bez miłości. Bez przyjaciół. Bez radości. Pieniacz. Ten, który zamyka spiżarnię. Który wygłasza modlitwy przy stole. Pozbawia jedzenia. Daje na tacę. Wdeptuje w ziemię krzykiem rano. Wdeptuje w ziemię krzykiem w południe. Wdeptuje w ziemię krzykiem wieczorem. Kochanek o subtelności bydlęcia. Niezawodny uczestnik pogrzebów wszystkich znienawidzonych. Człowiek minus. Solidny podatnik. Niszczyciel wszelkiej wartości. Człowiek, korona stworzenia, świnia. Mój ojciec.
19
Moje życie zmieniło się. Nagle usłyszałem jego głos. To było absolutnie nieuniknione, bo był przeszywający i zimny. Kiedy nie krzyczał. Być może w ten właśnie sposób ‒ w końcu było to całkiem niedawno ‒ wydawał rozkazy stadu Polaczków. Ale w domu Altmannów, okazałym domu, w tej jego części, którą odziedziczył po ojcu, nie było Polaczków. Boże broń. Byliśmy tylko my, tylko pięcioletnia siostra i ja, niebawem dziewięciolatek. I była matka. Ona była tym Polaczkiem, tym Żydem, wiecznym kozłem ofiarnym odpowiedzialnym za nieudane pod każdym względem życie mojego ojca.
Wszystko dawno już należało do przeszłości: sportowy wóz, samolot, bmw, ogier, wolność, eleganckie życie, wielkie Niemcy. Zostało mu tylko Altötting, które od ’33 do końca kwietnia ’45 grzecznie podporządkowywało się władzy i nie wydało najmniejszego odgłosu protestu pod adresem powiatowej administracji nazistowskiej. Burmistrz Karl Lex był członkiem partii. Dopiero w ostatnich dniach ‒ gdy Amerykanie stali już nad Dunajem ‒ kilkunastu mężczyzn skrzyknęło się, żeby aresztować lokalnych nazistowskich bonzów. Sześciu z tych śmiałków przypłaciło tę próbę odwagi życiem. Wśród powstańców był nawet jeden przedstawiciel Kościoła. To, że w Altötting w kolejnych dziesięcioleciach sklecono z tego legendę o zdecydowanym sprzeciwie wobec narodowego socjalizmu, nie powinno dziwić. Wszędzie w powojennych Niemczech majstrowano nad podobnymi historiami. I że większość nazistowskiej wierchuszki z AÖ, jak wszędzie, mogła bez żadnych konsekwencji wrócić do tak przyzwoicie zakłamanej mieszczańskiej egzystencji, to też stara śpiewka. Nie można przecież wymagać od każdego sympatyka nazizmu, by ‒ tak jak burmistrz Altötting ‒ od swojej współwiny uwolnił się strzałem w głowę. Jednym z tych porządnych ‒ i ten uniknął natychmiastowej egzekucji, uciekając ‒ był jednakże wuj mojej matki, Gabriel Mayer, brat jej ojca Hansa, który wówczas nie przebywał w Altötting. Obaj figurowali na „liście śmierci” nazistów. Szkoda, że żadnego z nich nie poznałem. I szkoda, że matka nie odziedziczyła nic z ich odwagi. Przydałaby jej się teraz, przez te ostatnie dwa lata, kiedy była maltretowana przez swojego małżonka. Aż nie mógł jej więcej znieść i ją przegnał. A ona, umiejąca znosić cierpienia niczym zwierzę zaprzęgowe, naprawdę nie była już w stanie więcej ścierpieć i uciekła.
20
Naturalnie to znęcanie zaczęło się już wcześniej. Tylko go nie dostrzegałem, uwięziony we własnym świecie, we własnych stratach tej wojny. Ale teraz matka do mnie wróciła, byłem przecież jedynym, który mógł ją „chronić”. Mogłem nawet wsunąć się do niej do łóżka, wczesnym rankiem, kiedy ojciec jeszcze spał. Potrzebowała mojej niewinnej bliskości. Z mojego dziecięcego łóżka do podwójnego łóżka małżeńskiego. Matka była zawsze grubo okutana ‒ dwie koszule nocne plus zapinany sweterek, plus jedna para krótkich majtek i dwie pary długich. Swojego rodzaju zbroja, żeby zapobiec obowiązkom małżeńskim wszelkiego rodzaju ‒ wtedy obowiązywało jeszcze to prawo. Zawsze trafiałem na tę szparę w środku. I tak przede mną leżało ciepłe ciało mojej matki, a za mną, po drugiej stronie szpary, mój ojciec. Chrapiący, nie, gwiżdżący przez nos, nawet we śnie oddychający z agresją. Gdybym był starszy, pojąłbym ironię sytuacji: tępy mąż i sekretny kochanek.
W owym czasie tych dwoje pozostawiło już wszystko za sobą: wszystko, co seksualne, ponieważ w sejfie spoczywało już podpisane przez matkę oświadczenie, o którym miałem się dowiedzieć dopiero po kilku latach. Własnym podpisem potwierdzała, że będzie odmawiać „wszystkich dalszych czynności seksualnych”. Jej strój do łóżka, także w środku lata, był zatem tylko odruchem ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Pokrewne
- Home
- Altman Nathaniel - Ksiega duchow natury(1), ROZWÓJ DUCHOWY
- Alessandro Amenta - Podwójna inność (Rudolf M. Pankowskiego), Literaturoznawstwo, życie literackie po '89
- Altman John - Gry szpiegow, !!! 2. Do czytania, !!!. !.Kryminał i sensacja
- Altman. [Gry szpiegów], EBooki
- Allan Christian B - życie bez pieczywa(1), Dietetyka i odżywianie, Diety
- Allan Christian B. - Zycie bez pieczywa, E-BOOKI, medycyna
- Allan Christian B. - Życie bez pieczywa(1), E-books
- Albert Camus - Dzuma, Książki, prezentacje, materiały, lektury
- Altman John - Obserwatorzy, E Książki także, Altman, John
- Alex MacCaw javascript. aplikacje www pełna wersja, ebooki
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- dawidstawicki.keep.pl