[ Pobierz całość w formacie PDF ]

TED ALLAN i SYDNEY GORDON

skalpel i miecz

OPOWIEŚĆ O DOKTORZE NORMANIE BETHUNE

 

Przez jedenaście lat zbieraliśmy mate­riały do tej biografii. Szliśmy szlakiem życia doktora Bethune, poczynając od Gravenhurst, Ontario, poprzez wię­kszość miast Kanady, ważniejsze miasta Stanów Zjednoczo­nych, do Anglii, Francji, Hiszpanii, Włoch, Austrii, Szwaj­carii, Związku Radzieckiego i wreszcie Chin. Musieliśmy poznać kanadyjską przeszłość Bethune’a, przyczyny wojny hiszpańskiej (1936—1939), proces kształtowania się Chin no­wożytnych, wydarzenia dziejowe, które oddziaływały na życie Bethune’a i na które on reagował we właściwy, charaktery­styczny dla siebie sposób. Bethune zdobył światową sławę jako chirurg płuc, lecz był również po trosze malarzem, poetą, żołnierzem, krytykiem, nauczycielem, wykładowcą, wynalazcą, pisarzem i teoretykiem medycyny. Żył na wielu płaszczyznach, oddawał się różnym zajęciom, związany był z wieloma ludźmi i jak ptak burzy towarzyszył burzom naszej epoki.

Jeden z nas, Ted Allan, znał go dobrze i dzielił z nim bolesne przeżycia wojny hiszpańskiej. Sydney Gordon spo­tykał się z nim czasem w Montrealu, lecz interesował się jego losem aż do śmierci. Tak więc przy pisaniu tej bio­grafii łączyliśmy subiektywne podejście bliskiego przyjacie­la z chłodnym obiektywizmem obserwatora. Od początku naszej pracy uważaliśmy, że znamy Bethune’a zarówno „od wewnątrz”, jak i „od zewnątrz”.

Pozostawił po sobie tak wiele zapisków w postaci wspo­mnień, dziennika, listów itp., że wywarł pośmiertnie ogrom­ny wpływ na styl tej książki i bardzo ułatwił nam nasze

zadanie. W zasadzie unikaliśmy wprowadzenia wyjaśniają­cych notek, bo gromadząc źródła do podanych w tej bio­grafii twierdzeń, rozmów i wydarzeń przekonaliśmy się, że nasze odnośniki tworzą niemal drugą książkę. Zapewniamy jednak czytelnika, że choć nie podajemy, skąd czerpaliśmy materiały, nie ma w tej książce rozmowy, której nie sły­szałby ktoś z nas, nie przytoczyłby ktoś z przyjaciół Be- thune’a, albo też on sam nie opisał jej w swych listach.

Często piszemy o myślach Bethune’a*i o jego najgłębszych uczuciach. W tych wypadkach albo parafrazujemy jego wła­sne słowa, albo cytujemy z jego listów czy pamiętników.

Wyrażając swe odautorskie podziękowanie wymieniliśmy wiele osób, których pomoc umożliwiła nam napisanie tej biografii. Uważamy jednak, że kilkoro spośród nich zasługuje w tym miejscu na specjalną wzmiankę. Mamy na myśli matkę Bethune’a, nie żyjącą już panią Elizabeth Ann Bethune, jego brata, nie żyjącego również Malcolma Bethune’a, oraz siostrę, panią Janet Stiles, którzy dostarczyli nam wszyst­kich potrzebnych danych rodzinnych. Frances Campbell Pen­ney, jego była żona, udzieliła nam wielu cennych informacji, których w inny sposób nie moglibyśmy zdobyć.

Czterem osobom zawdzięczamy, że materiały dotyczące życia Bethune’a w Chinach są pod wieloma względami naj­bardziej szczegółowe i najlepiej udokumentowane. Tung Jue-czian, jego „drugie ja”, tłumacz i przyjaciel, który był z nim niemal przez cały czas jego pobytu w Chinach, do­starczył nam bezcennych zapisków osobistych. Dzięki stara­niom Sun Czing-ling — pani Sun Jat-sen — której przed­mowa rozpoczyna naszą książkę, udostępniono nam wszyst­kie papiery i pamiętniki Bethune’a znajdujące się w Chinach. Izrael Epstein, autor najlepszej chyba pisanej w języku an­gielskim pracy na temat współczesnych Chin *, zasługuje na specjalne podziękowanie za niezmordowane wysiłki nad ze­braniem materiałów i dzienników Bethune’a. Bez jego pracy w Chinach, jak również zapisków i dokumentów, dostarczo­nych przez panią Sun, trudno byłoby przedstawić ostatnie, przełomowe lata życia Bethune’a.

| „Rewolucja w Chinach trwa”, PIW, 1949.

Wielką dla nas pomocą była kronika działalności Bethune’a w Chinach, napisana przez Czu En-fu. To bezpośrednie spra­wozdanie stanowiło dla nas ważny materiał potwierdzający i rozszerzający dzienniki Bethune’a, zwłaszcza gdy chodziło

0              wypadki nigdzie jeszcze nie opisane. Kronikę Czu, jak

1              inne materiały nawet nie publikowane w języku chińskim, przetłumaczył dla nas Gerald Czen (Czen Wei-szi).

Ponadto całym sercem współpracowali z nami koledzy Be­thune’a, z których wielu jest sławami na polu medycyny. Mamy tu na myśli zwłaszcza jego kolegów z Amerykańskiego Towarzystwa Przeciwgruźliczego, z Rady Amerykańskiego Towarzystwa Chirurgów Płuc, z Uniwersytetu w Toronto, z Uniwersytetu McGill, z Sanatorium Trudeau (Saranac Lake, N. Y.), ze szpitali: Royal Victoria (Montreal) i Sacre Coeur, z Federalnego Departamentu Zdrowia i Rent oraz z Towarzystwa Lekarzy i Chirurgów Montrealu. Książka nasza była sprawdzana przez siedmiu lekarzy, przyjmujemy zatem całkowitą odpowiedzialność za wszelkie terminy me­dyczne.

W krajach dalekich od swojej ojczyzny doktor Norman Bethune uważany jest za bohatera. Imię jego wymawia ze czcią 600 000 000 Chińczyków, ogromne rzesze ludzi w pozo­stałych częściach Azji, weterani, którzy ongiś odpierali pierwszy atak faszystów na demokratyczną Hiszpanię, leka­rze północnej i południowej Ameryki oraz Europy, ci, którzy już znają jego wspaniałe czyny. Życie jego jak most łączy światy. Talenty swoje oddał wszystkim ludziom. Umarł w walce o braterstwo międzynarodowe. My, jego rodacy, dumni jesteśmy, mogąc przedstawić światu historię jego życia.

Autorzy

PRZEDMOWA

W porównaniu ze społeczeństwem minionych epok świat nasz jest bardzo skomplikowany. Rozwój środków komunikacyjnych sprawił, że wypadki rozgrywające się w różnych częściach globu i w różnych warstwach społeczeństwa są ze sobą ściśle powiązane. Nie ma odosobnionych nieszczęść i nie ma postępu w żad­nej dziedzinie, który by nie przyczynił się do postępu całej ludzkości.

Zasięg i złożoność zainteresowań człowieka wzrosły również na skalę światową. Człowiek, który dąży do do­brobytu własnego narodu, nie może analizować sytuacji swego kraju jedynie w stosunku do najbliższych jego sąsiadów. Ruchy nurtujące świat dotyczą nas wszystkich i właśnie uczestnicząc w nich i wzbogacając je, kształtu­jemy naszą przyszłość. Dziś najważniejszym zadaniem jest walka z siłami wstecznictwa i śmierci, umacnianie i realizacja możliwości pełniejszego życia ludzi — możli­wości, które nasz świat ofiaruje tak hojnie, jak nigdy przedtem.

W każdej epoce za bohatera uważa się człowieka, któ­ry z najwyższym oddaniem, odwagą i determinacją re­alizuje główne zadania danego okresu historycznego. Dzisiaj zadania te są na miarę światową, a współcze­sny bohater — bez względu na to, czy działa u siebie w kraju, czy za granicą — staje gię bohaterem całego

świata, i to nie tylko w retrospekcji historycznej, ale od razu.

Norman Bethune był takim bohaterem. Żył, pracował i walczył w trzech krajach: w Kanadzie, która była jego ojczyzną; w Hiszpanii, dokąd przybyli ludzie umiejący patrzeć w przyszłość, przedstawiciele wszystkich krajów, aby wziąć udział w pierwszych na wielką skalę walkach z hitleryzmem i faszyzmem; w Chinach, gdzie pomagał naszym partyzanckim armiom zdobyć i rozbudować bazy wolności i demokracji na obszarach, które Japończycy uznali za podbite. Pomógł nam stworzyć na tych terenach potężną armię narodu, która ostatecznie wyzwoliła całe Chiny. W pewnym sensie należy on do tych trzech kra­jów. W szerszym pojęciu — do tych wszystkich, którzy walczą przeciw uciskowi narodowemu i społecznemu.

Norman Bethune był lekarzem i walczył jako lekarz bronią, którą władał najlepiej. Znał doskonale swój za­wód i był pionierem w warunkach swej pracy. Z całą świadomością związał się z czołówką walczących przeciw faszyzmowi i imperializmowi, oddając temu celowi swą wielką wiedzę. Uważał faszyzm za najbardziej niebez­pieczną chorobę ludzkości, za zarazę, która niszczy ciała i umysły milionów ludzi, a negując wartość człowieka, odmawia wartości naukom, które powstały, aby wspoma­gać jego zdrowie i siły.

O              wartości techniki lekarskiej, której pod kulami ja­pońskich armat uczył Bethune swych chińskich studen­tów, decydował cel, któremu ta technika miała służyć. Niemcy i Japonia stały na wysokim poziomie, ale kiero­wali nimi wrogowie postępu ludzkiego, toteż wiedza i technika tych krajów przynosiła ludzkości tylko nie­szczęście. Bojownicy o wolność narodów mają obowiązek osiągnięcia najwyższej sprawności technicznej, ponieważ jedynie w ich rękach technika może naprawdę służyć człowiekowi.

Doktor Bethune był pierwszym lekarzem, który wpro­

wadził banki krwi na pola bitew. Jego transfuzje ocaliły życie setkom bojowników o republikańską Hiszpanię. W Chinach głosił i realizował hasło: „Lekarze, idźcie do rannych. Nie czekajcie, aż ranni przyjdą do was”. W wa­runkach zupełnie odmiennych, jeszcze bardziej prymityw­nych niż hiszpańskie, zorganizował partyzancką służbę zdrowia, która uratowała dziesiątki tysięcy naszych najlepszych i najdzielniejszych ludzi. Jego działalność opierała się nie tylko na wiedzy i doświadczeniu lekarza, ale również na studiach wojskowych i politycznych oraz doświadczeniach zdobytych na polach bitew wojny na­rodowej. W Hiszpanii i w Chinach Bethune był pionie­rem medycyny przyfrontowej.

Znał gruntownie warunki, strategię, taktykę i tereny walki i wiedział, czego może oczekiwać po pracownikach służby lekarskiej — wolnych ludziach, którzy razem z innymi walczą o swoje domy i swoją przyszłość. Le­karze, pielęgniarze i sanitariusze, których szkolił, uwa­żali, że są nie tylko służbą pomocniczą, ale żołnierzami liniowymi, a ich zadania są równie odpowiedzialne i waż­ne, jak żołnierzy walczących z bronią w ręku.

Tego wszystkiego dokonał doktor Bethune w warun­kach, w jakich nie dałby sobie rady lekarz nie posiada­jący pełnego zrozumienia sytuacji i wynikłych z niej zadań. Pracował w chińskich wioskach górskich, w naj­bardziej prymitywnych okolicach kraju, dokąd przybył nie znając prawie zupełnie ani ludzi, ani ich języka. Bra­kło mu sił fizycznych, gdyż organizm jego wyniszczyła gruźlica, ale siłę jego stanowiły gorące przekonania i że­lazna wola.

Co było przyczyną śmierci doktora Bethune?

Doktor Bethune zginął w walce z faszyzmem i reakcją, w walce, której oddał swe serce, siły, umiejętności. Re­jon, w którym pracował, blokowany był nie tylko przez japońskiego wroga. Blokowany był również przez re­akcyjny rząd Czang Kai-szeka, który zawsze był skłon­

ny raczej narazić się na klęskę, niż brać udział w wojnie narodu. Rząd Czang Kai-szeka uznał, że ludzie, z którymi pracował Bethune, nie zasługują na to, by ich zaopatry­wano w broń i amunicję, a nawet w pomoce lekarskie, toteż wielu z nich umierało z ran, nie otrzymując odpo­wiednich nowoczesnych lekarstw.

Bethune zmarł z powodu septicemii, która była rezul­tatem dokonywania operacji bez rękawiczek gumowych oraz braku lekarstw sulfamidowych.

Szpital Pokoju Międzynarodowego, założony przez do­ktora Bethune’a, pracuje teraz w innych warunkach, gdyż Chiny są nareszcie wolne. Ale po śmierci doktora Bethune’a blokada czangkaiszekowska uniemożliwiła do­ktorowi Kischowi, który pracował razem z nim w Hisz­panii i został wyznaczony na jego zastępcę — objęcie tego stanowiska. Doktor Kotnis, z zespołu medycznego Indii, który ostatecznie objął kierownictwo jednego ze szpitali Bethune’a i dzielnie kontynuował jego pracę, także zmarł na posterunku — i także dlatego, że nie było potrzebnych lekarstw. Doktor Bethune i doktor Kotnis to dwie spo­śród wielu ofiar tej wojny, które, gdyby nie istniała blo­kada, mogłyby nadal żyć i walczyć za sprawę wolności narodów świata.

Jestem ogromnie szczęśliwa, że przypadł mi zaszczyt napisania przedmowy do biografii doktora Bethune’a. Do­tychczas niewiele osób znało życie bohatera naszych cza­sów, który tak szlachetnie symbolizuje los wszystkich ludzi walczących o wolność. Jego życie, śmierć i spuści­zna są mi szczególnie bliskie nie tylko z powodu wielkich zasług, jakie oddał w wojnie naszego ludu o narodowe wyzwolenie, ale również z powodu mojej pracy w Lidze Pomocy Chinom, której jestem przewodniczącą. Liga dą­żyła i dąży do tego, aby udzielać pomocy dla rozwoju szpitali pokoju imienia Bethune’a oraz sieci medycznych szkół Bethune’a, kontynuujących jego pracę i utrwalają­cych jego pamięć.

Nowe Chiny nie zapomną nigdy doktora Bethune’a. Był jednym z tych, którzy pomogli nam stać się wolnym narodem. Jego dzieło i pamięć o nim pozostaną na zawsze wśród nas.

Część pierwsza

ŚMIERĆ 1 URODZINY

Hopei, północne Chiny...

Przynieśli go z gór, z krętych gór­skich ścieżek, gdzie nie śmie stanąć stopa wroga, gdzie koń zamiast iść przodem, idzie za swym panem.

Przynieśli go na noszach. W pierwszej chwili, gdy zbli­żyli się do niego sanitariusze, dał im znak gniewnym ruchem głowy, że mają odejść, i dosiadł swej kasztanki, ale lewe ramię zwisało mu bezwładnie i po paru milach drogi popadł w śmiertelne omdlenie. Kiedy się ocknął na noszach, zawieszonych na dwu poprzeczkach i koły­szących się W rytm kroków sanitariuszy, podniósł powieki, by na nich popatrzeć, lecz nie protestował.

Dzień i noc wlokła się górzystym pustkowiem zacho­dniej Hopei milcząca i nieustępliwa karawana mężczyzn, koni i mułów. W dzień z postrzępionych zwałów chmur spoglądało na nich listopadowe słońce niby wielkie sa­motne oko zamglone łzami. W nocy gwiazdy zwisały nisko nad skałami, jak gdyby chciały swym zimnym bla­skiem ogrzać wędrowców i rozjaśnić im drogę. I w dzień, i w nocy wydawało się, że wystarczy wyciągnąć, rękę, by sięgnąć nieba. Biegły za nimi wciąż odgłosy strzałów armatnich, jak echa dalekich grzmotów. Szli do celu przez tumany kurzu, przez mgły rozpostarte w dolinach niby srebrzyste jeziora, przez przełęcze wykute w nagiej skale, przedzierali się przez dzikie zarośla, gdzie każdy krok był walką. Wydostali się wreszcie z niebotycznych ^sflETfo».

gór. Krępy Tung Jue-czian, który teraz przewodził im na kasztance, podniósł rękę. Zatrzymali się i spojrzeli na rozległą dolinę u swych stóp.

—              Oto Wioska Żółtego Kamienia — rzekł Fong, wska­zując ręką.

Zaczęli schodzić zygzakiem w dół zbocza. Po godzinie widzieli już wyraźnie brązowe domy Wioski Żółtego Ka­mienia | maleńkie figurki nadbiegające z pól. Gdy zna­leźli się w dolinie, u północnej bramy wioski zgromadził się już tłum, a gdy zbliżyli się, dolina rozbrzmiała triumfalnym okrzykiem:

—              Pai Czu En! Pai Czu En!

Na skraju wioski ludzie wyśpiewywali jego imię, wy­machując rękami i uśmiechając się szeroko. Ale gdy ka­rawana się zbliżyła i kasztanka wjechała w bramę, okrzy­ki powitania zamarły na ich ustach. Z pobladłymi twa­rzami patrzyli na Fonga, który jechał skulony, z pochy­loną głową, z bólem klęski w oczach. Rozstąpili się, aby go przepuścić, szepcząc między sobą. Gdzie jest Pai Czu En? Dlaczego tak cicho wchodzą do wioski? Dlaczego sanitariusze idą ze wzrokiem wbitym w ziemię? A potem zobaczyli nosze sunące powoli przez bramę i na twarzach ich odmalował się ból i niedowierzanie.

Tung zatrzymał kasztankę i cała karawana stanęła, sa­nitariusze uklękli, by ostrożnie postawić na ziemi nosze. Zwiesili głowy, jakby ich winą było, że niosą ten ciężar.

Mieszkańcy wioski powoli zgromadzili się wokół noszy. Tak, to był Pai Czu En, obcy przybysz. Zaledwie przed dwoma tygodniami przeleciał tędy jak huragan. Biała jego głowa była dumnie wzniesiona, gdy na czele kara­wany pędził przez wioskę. Zaledwie przed dwoma tygo­dniami wyruszył na front, a teraz leży przed nimi z opa­dającą w tył głową, z zamkniętymi oczami, z brodą wzniesioną ku górze.

Przyglądali się w głuchej ciszy. Tak, to jest Pai Czu En, ale czy to możliwe, że leży teraz przed nimi jak

martwy? Wszędzie na wyzwolonych terenach dokazywał cudów. Twarz jego rozsiewała blask na wioski prowincji Szansi. Rozjaśniał i rozświetlał całą swą drogą, poprzez Środkowe Równiny, przez prowincje Hopei i Szensi. Po­trafił okpić nieprzyjaciela nawet na okupowanych tere­nach. Dźwięk jego imienia dla wroga był jak cięcie miecza. A teraz?

Spojrzeli na Tunga, jak gdyby spodziewali si“ od niego jakiegoś znaku, że wszystko będzie dobrze, a potem zno­wu patrzyli na Pai Czu Ena. Dokazał tyle cudów, z pewno­ścią więc dokaże jeszcze jednego, by ocalić siebie. Z pew­nością za chwilę wstanie, prosty i wyniosły, potężny i budzący lęk, jak słup ognisty, z grzywą białych włosów powiewającą wysoko nad nimi, wyciągnie ramiona, aby ich uspokoić, a zielone jego oczy rozpromieni, jak zwy­kle, uśmiech. Gdy tak wpatrywali się w niego, skurczył się w nagłym bólu, zrzucając koce. Zobaczyli bandaże i pas okropnie obrzękłego sinego ciała, biegnący wzdłuż ręki ku ramieniu.

Pai Czu En otworzył oczy niby z głębokiego snu. Uniósł się na łokciu i szukał kogoś wzrokiem, a gdy dostrzegł Tunga, mówił coś do niego przez chwilę w obcym języku, który tylko Tung rozumiał. Potem zmę­czony opadł na nosze.

Tung zsiadł z konia i zwrócił się do mieszkańców wioski.

—              Musimy się tu zatrzymać — powiedział przygnę­biony. — Dzień i noc bez przerwy jechaliśmy z frontu. On nie może jechać dalej. Musi odpocząć, aby mógł zwal­czyć swą wielką chorobę.

Z tłumu wystąpił jeden ze starszych wioski. Zbliżył się do noszy i skłonił poważnie, według dawnych zwy­czajów Hopei.

—              Myśleliśmy najpierw, że to wróg nadchodzi z gór, i przejął nas lęk — rzekł. — Potem poznaliśmy kasztan­kę i sanitariuszy, więc radość napełniła nasze serca, a te-

U

raz przenika nas smutek... Lepiej byłoby, gdyby przy­szedł wróg, gdyby ziemia wyschła od żaru, a nasze domy zamieniły się w popiół, nasze rodziny rozproszyły po górach, niż żebyś ty wracał do nas tak cierpiąc.

Pai Czu En zwrócił ku niemu głowę i lekko wyciągnął rękę.

—              Musi zatrzymać się w jakimś wygodnym domu — rzekł Tung — nim wyruszymy dalej.

—              W domu pana Ju — rzekł starzec. — On ma naj­lepszy dom w wiosce.

Poszli za noszami na podwórze Ju i czekali przed domem; dzieci patrzyły na dorosłych. Umiejąc czytać z twarzy swych rodziców, wyczuwały nieraz niebezpie­czeństwo grożące wiosce, górom Hopei, całemu wielkie­mu światu, jakim były Chiny. A teraz zastanawiały się, co to za smutek, cięższy niż pojawienie się wroga, roz­postarł czarne skrzydła nad wioską.

Po południu wioska została ponownie zaalarmowana. Tym razem był to wysłannik ze Sztabu śpieszący przez góry. Został wysłany poprzedniego dnia bezpośrednio przez generała Nie Jung-czena, skoro tylko Kwatera Główna otrzymała depeszę z frontu. Wiadomość wywo­łała w Sztabie wielką konsternację i bezzwłocznie prze­kazano ją Mao Tse-tungowi do Jenanu. W odpowiedzi generał Nie otrzymał rozkaz informowania Czu Te i Mao Tse-tunga o dalszym przebiegu choroby.! Polecono mu też nie szczędzić kosztów ani wysiłków, aby bezpiecznie prze­wieźć Pai Czu Ena do Kwatery Głównej.

Chociaż wysłannik Sztabu był zmęczony i głodny po przebytej drodze, z niecierpliwością odrzucił ofiarowany mu posiłek.

—              Pai Czu En jest chory, a w Wutaiszanie i Jenanie czekają na wiadomości — rzekł. — Czemuż dajecie mi jedzenie! Przecież wiecie, co powiedzieliby nasi ludzie, gdyb...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angamoss.xlx.pl