[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Brian W. Aldiss - Lato Helikonii
Brian W. Aldiss
Lato Helikonii
W człowieku jest symetria świetna, Proporcje wiążą jego członki, podobieństwem Kojarzą wszechświat z
pojedynczym życiem;
Najdalsze części ciała są rodzeństwem:
Głowa jest siostrą stopy i nić je sekretna Łączy z przypływem i księżycem.
Człowiek na każdej swojej drodze Spotkać może liczniejsze, niż spostrzega, sługi:
Depcze je, choć mu niosą pocieszenie, Kiedy choroba umęczy go srodze. O, potężna Miłości. Być światem i drugi
Świat mieć na każde swe skinienie'
George Herbert
Człowiek
I. WYBRZEŻE BORLIEN
Fale szły ukosem plaży, cofały się i podchodziły od nowa. Pochód fal rozbijał się o masyw zwieńczonej zielenią
skały przybrzeżnej. Niby głaz graniczny dzieliła płycizny od otchłani. Niegdyś była częścią góry w głębi lądu, nim
wulkaniczne spazmy cisnęły ją w wody zatoki. Teraz nosiła własne imię. Nazywano ją Skałą Linien. Od niej wziął nazwę
ten skrawek ziemi i zatoka Grawabagalinien. Za skałą po horyzont rozpostarło migotliwe lazury Morze Orłów. Fale, mętne
od zebranego po płyciznach piachu, biły z pluskiem o brzeg i rozpuszczały zagony białej piany, które zapędzały się na
plażę i lubieżnie tonęły w piasku.
Opłynąwszy bastion Skały Linien fale z różnych stron schodziły się przy plaży, zalewając ją ze zdwojonym
rozmachem i kipiąc wokół nóg złoconego tronu i nóg czterech fagorów stawiających tron w piasku. W kipieli nurzało się
dziesięć różanych palców stóp królowej Borlien.
Pozbawieni rogów ancipici zastygli w bezruchu. Mimo panicznej obawy przed wodą trwali w mlecznej powodzi, co
najwyżej strzepując uchem. I mimo że nieśli swój królewski ciężar przez pół mili od pałacu Grawabagalinien, nie było po
nich widać zmęczenia. Niczym nie okazywali, że dokucza im skwar. Nie okazali też zainteresowania, gdy królowa nago
zstąpiła z tronu w morze.
Na wydmie za plecami fagorów dwaj niewolnicy z rasy ludzkiej rozpięli namiot pod okiem pałacowego majordoma,
który własnoręcznie rozkładał barwne madiskie kobierce.
Drobne fale lizały kostki królowej Myrdeminggali. Ją to borlieński lud nazywał królową królowych. Myrdeminggali
towarzyszyła córka poczęta z królem, księżniczka Tatra, i kilka przybocznych dam dworu. Księżniczka skakała przez fale,
piszcząc z radości. W wieku dwóch lat i trzech tennerów uważa się morze za ogromne, nierozumne, przyjazne stworzenie.
- Och, jaka wielka fala, patrz, mamo! Największa ze wszystkich! I druga... idzie tutaj... oooch! Jaki potwór, wysoki
do nieba! Och, one są coraz większe! Coraz większe i coraz większe, mamo, mamo, zobacz! Zobacz tylko tę teraz, zobacz,
zaraz buchnie i... ooch, już idzie druga, jeszcze większa! Zobacz, zobacz, mamo!
Słysząc zachwyty córki nad drobnymi łagodnymi falami, królowa z powagą kiwała głową, lecz spojrzeniem tonęła
w dali. Na południowym widnokręgu zbierały się ołowiane chmury, zwiastuny bliskiej już pory monsunów. Morskie tonie
syciły barwę, dla której określenie "lazurowa" było zbyt ubogie. Obok lazurów widziała królowa akwamaryny, turkusy i
szmaragdy. Na palcu nosiła kupiony od domokrążcy w Oldorando pierścień z kamieniem - rzadkim i nieznanego
pochodzenia - harmonizującym z kolorami morza o poranku. Miała uczucie, że jej los, i los córki, jest wobec życia tym,
czym ten kamyk wobec oceanu. Z owej kolebki bytu przychodziły fale, budzące zachwyt Tatry. Dla dziecka każda fala
stanowiła osobne wydarzenie, niepowtarzalne przeżycie oderwane od tego, co minęło i musiało nadejść. Każda fala była
jedyną falą. Tatra żyła jeszcze w wiecznej teraźniejszości dzieciństwa.
Królowej fale mówiły o ciągłym przemijaniu, wspólnym zarówno dla oceanu, jak i dla losów świata. W tych losach
było i odtrącenie przez męża, i armie maszerujące za widnokręgiem, coraz większy skwar i żagiel codziennie z nadzieją
wypatrywany na horyzoncie. Nie było dla niej ucieczki od żadnej z tych spraw. Przeszłość i przyszłość, obie współistniały
w jej groźnej teraźniejszości.
Krzyknąwszy Tatrze na do widzenia, pobiegła przed siebie i zanurkowała w fale. Brała rozbrat z maleńkim
wylęknionym dziecięciem płycizn, aby poślubić ocean. Pierścień błysnął jej na palcu, gdy przecięła dłońmi toń. Woda
lubieżnie pieściła członki i chłodziła rozkosznie. Moc oceanu przenikała ciało. Na wprost bieliła się linia przyboju,
wytyczając granicę między wodami zatoki a pełnym morzem, gdzie wielki prąd wschodni, oddzieliwszy skwarny
kontynent Kam-panniat od mroźnego Hespagoratu, toczył wody dookoła świata. Poza tę granicę Myrdeminggala nigdy nie
wypływała bez wodnych przyjaciół u boku. Wodni wasale już przybywali, zwabieni intensywną aurą jej kobiecości.
Otoczyli królową zwartym kołem. Nurkując z nimi słuchała muzyki głosów przemawiających w tonalnym, wciąż jeszcze
niezbyt zrozumiałym języku. Ostrzegali królową, że zaraz się coś wydarzy - coś nieprzyjemnego wychynie z morskiej toni.
Królowa była w Grawabagalinien wygnanką, zesłaną w zapadły kąt na samym południu Borlien, do starożytnej
krainy, nawiedzanej przez upiory wojsk poległych tu dawno temu. Tyle jej się ostało z całego królestwa. Ale odkryła inne -
wśród fal. Dokonała odkrycia przypadkiem, wypłynąwszy kiedyś w morze podczas menstruacji. Swoim zapachem zwabiła
wodnych przyjaciół. Od tego spotkania zawsze towarzyszyli królowej, która w ich kompanii zapominała o wszystkim, co
utraciła i co jej zagrażało.
Pośród orszaku wodnych wasali Myrdeminggala obróciła się na wznak, wystawiając delikatności ciała na żar
wysoko stojącej Bataliksy. Szum wody wypełnił uszy królowej Miała drobne piersi o cynamonowych sutkach, szerokie
usta, cienką kibic Jej skora lśniła w promieniach słońca Opodal swawoliły damy z ludzkiej świty Niektóre wypłynęły aż
pod Skałę Lmien, inne hasały po plaży, wszystkie podświadomie przyjmując królową za punkt odniesienia Ich okrzyki
tłumił łoskot fal Za plażą w oddali, poza wodorostami wyrzuconymi przez fale na brzeg, ponad urwistym brzegiem wznosił
się białozłoty pałac Grawabagali-men, przytułek dla wygnanej królowej, oczekującej rozwodu - lub śmierci z ręki
mordercy Pływakom jawił się pałac jako malowane cacko
1 / 145
Brian W. Aldiss - Lato Helikonii
Fagory stały nieruchomo na plaży Hen na morzu tkwił nieruchomy żagiel Południowe chmury jak gdyby stanęły w
miejscu Wszystko stanęło Tylko czas płynął Mijał połdzien - nikt z wyższych sfer nie przebywałby pod gołym niebem po
wschodzie obu słone na tych szerokościach geograficznych U schyłku połdnia chmury spiętrzyły się groźniej, żagiel
odszedł pomyślnym halsem na wschód, dążąc do portu w Ottassolu
W wybranej przez siebie porze fale przyniosły ludzkie zwłoki To była owa nieprzyjemność, przed którą ostrzegali
królową wodni wasale Pisnęli ze wstrętem Kołysząc się jak żywy i jak gdyby z własnej woli, topielec opłynął ostrogę
Skały Limen i utknął w płytkim rozlewisku Leżał tam niedbale na brzuchu Mewa przysiadła mu na łopatce Myrdeminggala
dostrzegła błysk bieli i popłynęła to cos obejrzeć Jedna z dam dworu z odrazą w oczach JUŻ oglądała tę niezwykłą rybę
Gęste czarne włosy były Zjezone pod wpływem słonej wody Wywichnięte ramię obejmowało szyję Wzdęte ciało zdążyło
JUŻ podeschnąc w słońcu zanim na me padł cień królowej
Zwłoki spuchły od rozkładu Chmara maleńkich krewetek kłębiła się w rozlewisku, objadając złamaną w kolanie
nogę Dama dworu przewróciła trupa końcem stopy na plecy Wiiące się rybkosmoczki zwisały gęstwiną z twarzy, chciwie
wyżerając usta i oczodoły Nawet blask Batahksy nie przerwał im biesiady
Usłyszawszy dreptanie małych nóżek królowa obróciła się z gracją Schwyciła Tatrę, podrzuciła ponad głowę,
wycałowała, uspokoiła ciepłym uśmiechem i z dziewczynką w ramionach wybiegła na piasek Biegnąc wezwała majordoma
- SkufBar' Zabierz to z naszej plaży Zakop czym prędzej Za starymi wałami
Sługa powstał z cienia namiotu, otrzepał czarfral z piasku
- Tak jest o Pani - rzekł
W środku dnia targana niepokojami królowa wpadła na lepszy sposób pozbycia się trupa
- Zabierzesz zwłoki do pewnego człowieka w Ottassolu - poleciła swemu maleńkiemu maj ordomowi utkwiwszy w
nim baczne spojrzenie -Ten człowiek kupuje trupy. Weźmiesz też list, ale nie do anatoma. Anatomowi nie waż się zdradzić,
od kogo przychodzisz, rozumiesz?
- Co to za jeden, o Pani?
SkufBar wyglądał jak chodząca niemoc.
- Nazywa się KaraBansita. Tylko nie wymawiaj przy nim mego imienia. Podobno jest kuty na cztery nogi.
Starając się ukrywać swoje niewesołe myśli przed służbą nigdy nie przypuszczała, że nadejdzie dzień, w którym jej
dobre imię będzie zależało od dyskrecji KaraBansity.
Drewniane, skrzypiące ściany pałacu stały na labiryncie chłodnych podziemi. Kilka piwnic zapełniały sterty
lodowych bloków, wyrąbanych z lodowca w dalekim Hespagoracie. O zachodzie obojga słońc majordom SkufBar zszedł
do lodowni, trzymając tranową latarnię ponad głową. Za SkufBarem dreptał mały niewolnik, dla pewności uczepiwszy się
rąbka jego czarfrala. W swoistej samoobronie SkufBar wyrobił sobie zapadłą pierś, pękaty brzuch i przygarbione plecy, by
tym wyraźniej objawiać znikomość własnej osoby i unikać wszelkich możliwych obowiązków. Obrona okazała się
nieskuteczna. Królowa wyznaczyła mu robotę. Założył skórzane rękawice i skórzany fartuch. Ściągnął rogożę ze sterty
lodu, oddał latarnię chłopcu i chwycił czekan. Dwoma ciosami oddzielił jeden blok od sąsiednich. Taszcząc złom lodu i
postękiwaniem okazując, jakie to strasznie ciężkie, wdrapał się pomalutku na schody i dopilnował, by chłopiec zamknął
drzwi. Na powitanie wybiegły olbrzymie ogary, patrolujące mroczne korytarze. Nie szczekały poznawszy SkufBara. Z
blokiem lodu wyszedł tylnymi drzwiami na dziedziniec. Stał i nasłuchiwał, jak chłopiec niewolnik mocno rygluje drzwi od
wewnątrz. Dopiero wówczas ruszył przez dziedziniec. Świeciły gwiazdy i niekiedy zamigotała na niebie zorza, oświetlając
mu drogę pod drewnianym łukiem nad wrotami stajni. Owionął go zapach łajna mustangów. W mroku czekał rozdygotany
stajenny. W Grawabagalinien każdy był niespokojny po zmierzchu, wieść bowiem niosła, że wojownicy poległej armii
wyruszają wtedy na poszukiwanie przyjaznych oktaw śródziemnych. Ciemności kryły szereg prze-stępujących z nogi na
nogę mustangów.
- Czy gotowy mój wierzchowiec, chłopcze?
- Tak, panie.
Stajenny przysposobił mu jucznego musłanga do drogi. Na grzbiecie zwierzęcia umocował podłużny wiklinowy
kosz, używany do przewozu produktów wymagających lodu dla zachowania świeżości. Z ostatnim sieknięciem SkufBar
spuścił lodowy blok do kosza, na podściółkę z trocin.
- Teraz bierzmy razem topielca, chłopcze, tylko żebyś mi się nie zerzygał. Wyłowione w zatoce zwłoki leżały w
kałuży morskiej wody pod ścianą stajni.
Przywlekli je wspólnie, dźwignęli i ułożyli na lodzie. Z niejaką ulgą domknął wyścielane wieko kosza.
- Ależ toto wstrętnie zimne - rzekł stajenny, wycierając dłonie w czarfral.
- Mało kto lubi ludzkie zwłoki - powiedział SkufBar, ściągając rękawice i fartuch. - Na szczęście lubi je ten astrolog
z Ottassolu.
Wyprowadził mustanga ze stajni, mijając przy wale barak kordegardy, z której okien wyglądały zaniepokojone
twarze pałacowych gwardzistów. Król przydzielił swej odtrąconej królowej jedynie starych lub tchórzem podszytych ludzi
do obrony. SkufBar sam był niespokojny i wciąż strzygł oczyma na wszystkie strony. Niepokoił go nawet odległy huk
morza. Przystanął dopiero za obwałowaniem, odetchnął i spojrzał za siebie. Bryła pałacu rysowała się łamanymi konturami
na tle mrowia gwiazd. Tylko w jednym jej miejscu jaśniało światełko. Tam stała na balkonie kobieca postać, zwrócona
twarzą ku krainie w głębi lądu. SkufBar kiwnął głową, jakby przytakując własnym myślom, skręcił na nadmorską drogę i
skierował łeb mustanga ku wschodowi, w kierunku Ottassolu.
Królowa Myrdeminggala dość wcześnie wezwała majordoma. Mimo głębokiej wiary była po kobiecemu przesądna i
znaleziony w morzu topielec wzbudził w niej strach. Dopatrzyła się w nim zapowiedzi własnej śmierci. Ucałowawszy
księżniczkę TatramanAdalę na dobranoc, odeszła pomodlić się w swej sypialni. Dzisiejszego wieczoru Akhanaba nie
natchnął królowej nadzieją, chociaż obmyśliła maleńki plan wykorzystania trupa do zbożnych celów. Żyła w strachu,
przeczuwając, co król uczyni z nią - i z jej córką. Dobrze wiedziała, że dopóki żyje, zagraża królowi swoją popularnością, a
przed królewskim gniewem nic jej nie obroni. Istniał ktoś, kto może by ją obronił, pewien młody generał, ale akurat
walczył w Zachodnich Wojnach i nie odpowiadał na wysłany list. Za pośrednictwem SkufBara wysłała drugi list.
Niebawem do odległego o sto mil Ottassolu miał z jej małżonkiem zawitać poseł Świętego Cesarstwa Pannowalu.
Nazywał się Alam Esomberr i przywoził królowej do podpisu akt jednostronnego zerwania małżeństwa. Na myśl o tym
przechodził ją zimny dreszcz. Wyprawiła do Alama Esomberra list z prośbą o obronę przed małżonkiem. Umyślnego
posłańca zatrzymałby byle patrol królewski, natomiast niepozorny człowieczek z jucznym zwierzakiem przemknie się
2 / 145
Brian W. Aldiss - Lato Helikonii
niepostrzeżenie. Przy kim znajdą trupa, przy tym nie będą szukać listu. List nie był zaadresowany do posła Esomberra,
tylko do Jego Świątobliwości CSarra we własnej osobie. C'Sarr miał powody, aby darzyć niechęcią króla, więc chyba
przyjmie pobożną królową pod swoje skrzydła i ocali jej życie.
Stojąc boso na balkonie zapatrzyła się w mrok nocy. W duchu ubawiło ją to, że pokłada tyle wiary w jakimś liście,
kiedy cały świat może właśnie zmierza ku śmierci w płomieniach. Spojrzenie królowej powędrowało w stronę północnego
horyzontu. Płonęła tam kometa YarapRombra - symbol zagłady dla jednych, zbawienia dla drugich. Krzyknął nocny ptak.
Wsłuchiwała się w krzyk jeszcze długo potem, gdy ucichł, tak jak śledzimy nóż bezpowrotnie idący na dno w
przezroczystej toni. Naocznie stwierdziwszy, że jej majordom jest w drodze, wróciła do łóżka i zaciągnęła jedwabne
zasłony. Długo leżała z otwartymi oczyma.
Pył nadmorskiej drogi bielał w mroku. Krocząc przy swym ładunku SkufBar z obawą zerkał na wszystkie strony.
Mimo to aż podskoczył, gdy jakiś człowiek wyszedł z ciemności i kazał mu stanąć. Nieznajomy nosił broń i z postawy
wyglądał na żołnierza. Był jednym z ludzi opłacanych przez króla JandolAn-ganola, aby mieli oko na wszystkich, którzy
opuszczali pałac bądź przybywali do królowej. Powąchał kosz. SkufBar wyjaśnił, że wiezie zwłoki na sprzedaż.
- Czyżby królowa aż tak cienko przędła? - spytał strażnik, po czym SkufBar ruszył w swoją stronę.
Szedł równym krokiem, czujnie nasłuchując dźwięków innych niż skrzypienie kosza. Na wybrzeżu grasowali
przemytnicy i jeszcze gorsze typy. Borlien toczyło Zachodnie Wojny z Randonanem i Kace, toteż bandy żołnierzy, piratów
lub dezerterów często plądrowały okolicę. Po dwóch godzinach marszu SkufBar powiódł musłanga do drzewa, które
rozpościerało konary ponad drogą. Stąd droga prowadziła stromo pod górę, dalej łącząc się z południowym gościńcem
biegnącym z Ottassolu na zachód, do samej granicy z Randonanem. Podróż do Ottassolu zajęłaby całą dobę, bite
dwadzieścia pięć godzin, lecz istniały sposoby podróżowania wygodniejsze niż dreptanie u boku objuczonego bydlęcia.
Uwiązawszy je pod drzewem SkufBar wlazł po pniu i zasiadł w niskim rozgałęzieniu. Czekając trochę przysypiał.
Obudzony turkotem wozu zsunął się na ziemię i przycupnął na poboczu. W błyskach zorzy na niebie rozpoznał woźnicę.
Gwizdnął, usłyszał gwizdnięcie w odpowiedzi, i wóz przystanął pomalutku.
Powoził FloerKrak, jego ziomek z tych samych stron Borlien. Całe lato małego roku woził raz w tygodniu płody
okolicznych gospodarstw na targ. Nie był uczynny, ale nie miał nic przeciwko podwiezieniu SkufBara do Ottassolu, skoro
zyskiwał drugie zwierzę na zmianę między dyszle. Stał tylko tyle, by SkufBar uwiązał swą juczną chabetę z tyłu do
drabiny i wsiadł na wóz. FloerKrak strzelił z bata i pojechali. Ciągnął ich płowobrązowy, wytrzymały mustang. Mimo
ciepłej nocy FloerKrak wdział na drogę gruby płaszcz i kapelusz z szerokim rondem. Przy koźle sterczał miecz w żelaznym
uchwycie. Ładunek stanowiły cztery czarne prosiaki, daktyle, gwing-gwinki i sterta warzyw. Prosiaki huśtały się bezradnie
w siatkach za burtami wozu. SkufBar wcisnął plecy w deski oparcia i zasnął z czapką na oczach.
Obudziło go podskakiwanie kół na wyschniętych koleinach. Brzask bielił gwiazdy na powitanie Freyra. Łagodny
powiew przynosił zapachy ludzkich siedzib. Pomimo ciemności, które wciąż kryły ziemię, chłopi już byli na nogach, w
drodze na pola. Szli cicho jak duchy, czasami tylko pobrzękując niesionymi narzędziami. W swym niespiesznym kroku i
pochyleniu głów ku ziemi zachowali pamięć o zmęczeniu, z jakim wczoraj wieczorem wracali do domów. Mężczyźni i
kobiety, młodzi i starzy, wieśniacy sunęli na różnych poziomach, jedni powyżej gościńca, inni poniżej. Wyłaniający się z
wolna pejzaż powstawał z klinów, ukosów, ścian i spłowiałej brązowej barwy, jak maść mustanga. Wieśniacy też należeli
do pejzażu tej wielkiej lessowej niziny, zajmującej całą południową część tropikalnego kontynentu Kampanniat. Sięgała
prawie granic Oldorando na północy, a na wschodzie rzeki Takissy, nad którą leżał Ottassol. Niezliczone rzesze
wieśniaków ryły w tym ile przez niezliczone lata. Kolejne pokolenia wznosiły, rozgrzebywały i na nowo wznosiły te same
nasypy, ściany i groble. Nawet w porach takiej suszy, jak obecna, musieli uprawiać lessy ci, których przeznaczeniem było
zmuszanie ziemi do rodzenia plonów.
- Prrr... - zawołał FloerKrak, dojeżdżając do przydrożnej wioski.
Grube lessowe wały strzegły skupiska chat przed rozbójnikami. Wyłamane przez zeszłoroczny monsun wrota leżały
nie naprawione do tej pory. W ani jednym oknie nie paliło się światło, choć mrok wciąż był gęsty. Kury i gęsi żerowały pod
glinianymi ścianami lepianek, na których wymalowano apo-tropaiczne symbole religijne. Trochę wesela miał w sobie
jedynie ogień rozpalony w piecyku przed wrotami. Doglądający ognia stary kramarz nie musiał głośno zachwalać swych
wypieków - zapach rozchodził się wokoło. Staruch sprzedawał placki. Wychodzący nieprzerwanym sznurem wieśniacy
kupowali placki i jedli idąc do roboty.
FloerKrak szturchnął SkufBara pod żebra i wskazał batem sprzedawcę. Zrozumieli się bez słów. SkufBar zlazł z
wozu i na zesztywniałych nogach poszedł kupić śniadanie dla nich obu. Placki z rozżarzonych szczęk żelaznej formy
trafiały wprost do rąk nabywców. Łapczywie pochłonąwszy swój placek, FloerKrak przeszedł na tył wozu, gdzie legł do
snu. SkufBar zmienił musłangi w zaprzęgu, ujął lejce i strzelił z bata.
Dzień się dłużył. Przybyło wozów na gościńcu. Odmienił się krajobraz. W pewnych miejscach gościniec schodził
poniżej poziomu terenu, tak że nie było widać nic prócz brunatnych skarp uprawnych pól. W innych biegł szczytem grobli i
wtedy mogli podziwiać szeroką panoramę rolniczej krainy. We wszystkich kierunkach ciągnęła się płaska jak stół równina,
usiana przecinkami pochylonych sylwetek. Przeważały linie proste. Pola i dachy były kwadratowe. Drzewa rosły w
szpalerach. Rzeki rozprowadzono kanałami i nawet łodzie na kanałach miały prostokątne żagle. Pejzaż pejzażem, upał
upałem - tego dnia temperatura przekraczała pięćdziesiąt stopni - a chłopi harowali od świtu do nocy. Warzywa, owoce i
przetacznik, główne uprawy rynkowe, wymagały troskliwej pielęgnacji. Zgiętym grzbietom było obojętne, czy pali je jedno
słońce, czy oba. Freyr jaśniał okrutnie, w przeciwieństwie do matowoczerwonej tarczy Batahksy Nikt me miał wątpliwości,
które z nich panuje w niebiosach Podro/m wracający z położonego bliżej równika Oldorando opowiadali, jak lasy stają w
ogniu za sprawą Freyra Mimo powszechnej wiary zejuz wkrótce Freyr strawi cały świat w pożodze, trzeba było nadal
okopywać zagony, a delikatne sadzonki zraszać wodą
Woź zbliżał się do Ottassolu Wioski zmknęły z oczu Jedynie pola sięgały po widnokrąg, zwodniczo falujący w
upale Gościniec zszedł w wąwóz, pomiędzy dwie ziemne ściany wysokie na trzydzieści stop Wioska zwała się Mordki
Zlezli z wozu i wyprzęgli mustanga, który legł między dyszlami dopóki mu me przyniesiono wody Oba drobne, ciemnej
maści zwierzaki padały z nóg ze zmęczenia
Po obu stronach gościńca widniały wyloty wąskich tuneli Promienie słoneczne wpadały do nich równiutko
wyciętymi prostokątami światła Z tunelu wyszli na otwarty dziedziniec, głęboki niczym studnia Wydrążona w ziemi
karczma zajmowała jedną jego stronę Światło z dziedzińca rozjaśniało wnętrze karczmy Po przeciwnej stronie mieściły się
malutkie izby mieszkalne, podobnie wygrzebane w lessie Kwiaty w doniczkach ożywiały ich ochrowe fasady Wieś
3 / 145
Brian W. Aldiss - Lato Helikonii
tworzyła rozciągnięty labirynt podziemnych tuneli i dziedzińców jak odkryte studnie, z których wiele miało schody
wiodące na powierzchnię, gdzie teraz pracowała większość mieszkańców Mordek Dachami domostw były pola
Pojedli i popili wina
- On trochę podsmiarduje - zauważył FloerKrak
- Nie żyje JUŻ od jakiegoś czasu Morze go wyrzuciło, a królowa znalazła na plaży Moim zdaniem, został
zamordowany najprawdopodobniej w Ottassolu i wrzucony z mola do morza Prąd zniósł trupa do Grawabagahmen
Wracali z karczmy
- Ani chybi zły to znak dla królowej królowych - rzekł FloerKrak Długi kosz leżał z tyłu wozu, przy warzywach
Woda z topniejącego lodu ściekała na ziemię, gdzie leniwe spirale pyłu zdobiły marmurkowym wzorem powierzchnię
kałuży Muchy brzęczały wokół wozu Wyjechali z wioski, mając JUŻ tylko ostatnie parę mil do Ottassolu
- Kiedy kroi JandolAnganol zechce wyprawie kogoś na tamten świat, to wyprawi
SkufBar aż podskoczył
- Królowa zbyt jest kochana Wszędzie ma przyjaciół Pomacał list w wewnętrznej kieszeni na piersi, znajdując
poparcie dla swoich słów Królowa ma potężnych przyjaciół
- A ten woli się zemc z jedenastoletnią smarkulą
- Jedenaście lat i pięć tennerow
- Co za różnica Obrzydliwość
- Pewnie, że obrzydliwość - przytaknął SkufBar. - Jedenaście i pół, też coś!
Cmoknął wargami i gwizdnął. Popatrzyli na siebie, wyszczerzywszy zęby w uśmiechu. Wóz ciągnął w stronę
Ottassolu, a za wozem ciągnęły muchy.
Wielkie miasto Ottassol było niewidoczne. W chłodniejszych czasach leżało na równinie, dziś równina leżała na
nim. Ludzie i fagory mieszkali w podziemnym labiryncie. Na wypalonej słońcami powierzchni pozostały po Ottassolu
jedynie drogi i pola, podziurawione prostokątnymi szybami w. ziemi. Na dnie tych szybów kryły się miejskie place
otoczone fasadami domów, które z zewnętrznych kształtów ocaliły tylko te fasady. Miasto było z ziemi i z jej odwrotności,
podziemnej pustki, było negatywem i pozytywem gleby, jak gdyby przeżartej przez dżdżownice geometrii.
Ottassol liczył sześćset dziewięćdziesiąt pięć tysięcy mieszkańców. Obszaru portu nie dało się zmierzyć okiem i
nawet sami ottassolczycy nie zdawali sobie sprawy z jego ogromu. Łaskawa gleba, klimat i położenie geograficzne
sprawiły, że przerósł borlieńską stolicę Matrassyl. Stałą rozbudowę podziemi, często na wielu poziomach, zatrzymała
dopiero rzeka Takissa. Pod ziemią biegły brukowane ulice, niejedna dostatecznie szeroka, by pomieścić dwa mijające się
wozy.
Taką ulicą SkufBar prowadził objuczonego koszem mustanga. FloerKraka pożegnał na targowisku przy wjeździe do
miasta. Za sobą wlókł taki smród, że przechodnie oglądali się, zatykając nosy. Z lodowej bryły została ledwie odrobina
wody na dnie kosza.
- Anatom i astrolog - zagadnął przechodnia - Bardol KaraBansita?
- Zaułek Straży.
Przed licznymi tu kościołami nagabywali o jałmużnę wszelkiej maści żebracy, żołnierze ranni w niegdysiejszych
bitwach, kaleki, mężczyźni i kobiety o straszliwie spotworniałej skórze. Mijał ich obojętnie.
Pikubiki zanosiły się śpiewem w klatkach na każdym rogu i na każdym placu. Nie było dwóch pikubików o
podobnych trelach, toteż ptaki służyły jako swoiste drogowskazy nawet dla ślepca.
SkufBar przewędrował kawałek miejskiego labiryntu, pokonał kilka szerokich stopni w dół do Zaułka Straży, aż
dotarł pod drzwi z tabliczką, na której wypisano imię Bardola KaraBansity. Pociągnął za dzwonek. Szczęknął odsuwany
rygiel, drzwi stanęły otworem. Na progu stanął fagor w zgrzebnej konopnej szacie. Obojętne spojrzenie wiśniowych oczu
uzupełnił pytaniem:
- Czego chcesz?
- Anatoma.
Uwiązawszy musłanga do słupka SkufBar wszedł do małej sklepionej komory. Była tu lada, a za nią drugi fagor.
Pierwszy odmaszerował korytarzem, muskając szerokimi barami ściany. Przecisnął się przez kotarę do mieszkalnej izby,
której kąt zajmowało łoże. Na łożu anatom zażywał rozkoszy z małżonką. Znieruchomiał, słuchając tego, co miał do
przekazania nieczłowieczy sługa człowieka, po czym westchnął.
- Pies z wami tańcował, zaraz przyjdę. Dźwignął się na nogi i opierając plecy o ścianę podciągnął spodnie oraz
wolno i starannie obciągnął czarfral. Małżonka cisnęła w niego poduszką.
- Może choć raz byś zapomniał o innych rzeczach, ośle? I dokończył to, co zacząłeś? Wyrzuć tych głupków.
Pokręcił głową, aż mu się zatrzęsły pyzate policzki.
- Zegar świata ma swój własny chód, moje śliczności. Pochuchaj, żeby ci nie ostygła do mojego powrotu. Ja nie
kieruję krokami ludzi.
Minąwszy korytarz przystanął w progu swej pracowni, by rzucić okiem na przybysza. Z Bardola KaraBansity był
potężny chłop, nie tyle wysoki, co zwalisty, o władczym głosie i masywnej czaszce, może nie mniejszej niż fagorza. Na
czarfralu nosił szeroki skórzany pas, a przy nim nóż. Mimo że wyglądał jak zwykły rzeźnik, KaraBansita słusznie uchodził
za człowieka kutego na cztery nogi. SkufBar nie mógł zachwycać swym sterczącym brzuszyskiem i zapadłą piersią, i
KaraBansita nie krył, że nie jest zachwycony.
- Mam zwłoki do sprzedania, panie. Ludzkie zwłoki. KaraBansita bez słowa skinął na fagory. Poszły po zwłoki,
wspólnie je przyniosły i złożyły na ladzie. Trociny i okruchy lodu obklejały trupa. Anatom i astrolog zbliżył się o krok.
- Trochę skruszał. Skąd to wytrzasnąłeś, człowiecze?
- Z rzeki, panie. Łowiłem ryby.
Gazy tak rozdęły ciało od wewnątrz, że wylazło z odzieży. KaraBansita przewrócił trupa na plecy i zza koszuli
wyciągnął mu jakąś martwą rybkę. Cisnął ją SkufBarowi pod nogi.
- To jest tak zwany rybkosmoczek. Dla tych spośród nas, którzy kochają prawdę, to w ogóle nie jest ryba, tylko
morska larwa wiją wutry. Morska. Słonowodna, nie słodkowodna. Dlaczego łżesz? Czyżbyś zamordował biedaka?
Wyglądasz mi na mordercę. Znam się na frenologii.
- Zgoda, panie, jeśli chcesz koniecznie wiedzieć, znalazłem topielca w morzu, tak jak mówisz. Nie chciałem, żeby
to się rozniosło, ponieważ służę królowej. KaraBansita nie spuszczał z niego oczu.
4 / 145
Brian W. Aldiss - Lato Helikonii
- Więc powiadasz, że służysz Myrdeminggali, królowej królowych, tak, oszuście? Zasługuje na dobrych pachołków
i dobry los, taka piękna pani. Wskazał tanią reprodukcję portretu królowej w kącie pracowni.
- Służę jej chyba nie najgorzej. Ile dostanę za zwłoki?
- Ten szmat drogi przewędrowałeś za dziesięć roonów. ani roona więcej.
W dzisiejszych grzesznych czasach mogę mieć truposza do krajania na każdy dzień tygodnia. I to świeższego niż
twój.
- Powiedziano mi, że dostanę pięćdziesiąt, panie. Pięćdziesiąt roonów, panie.
Z chytrym spojrzeniem SkufBar zatarł dłonie.
- Jak to się stało, że zawitałeś tu ze swym cuchnącym przyjacielem w chwili, gdy sam król z posłem Świętego
CSarra przybywają do Ottassolu? Masz jakieś powiązania z królem?
SkufBar rozłożył ręce, kuląc się nieco.
- Mam powiązania jedynie z mustangiem przed domem. Zapłać mi, panie, dwadzieścia pięć, a natychmiast wracam
do królowej.
- Wy, psiekrwie, wszyscy jesteście chciwi. Nie dziwota, że świat schodzi na psy.
- Skoro tak, panie, to wezmę dwadzieścia. Dwadzieścia roonów. KaraBansita zwrócił się do bliższego z pary
fagorów, który stał w pogotowiu, omiatając białawym mleczem nozdrza.
- Zapłać człowiekowi i wyrzuć go za drzwi.
- Ile zzzapłać?
- Dziesięć roonów. SkufBar podniósł lament.
- No dobrze. Piętnaście. A ty, mój dobrodzieju, przekaż swej królowej wyrazy szacunku od KaraBansity.
Pogrzebawszy w konopnej siermiędze fagor dobył chudej sakiewki. SkufBar porwał trzy złote monety z
wyciągniętej ku niemu sękatej dłoni o trzech palcach. Z markotną miną pośpieszył do drzwi.
KaraBansita z miejsca polecił jednemu ze swych nieludzi zarzucić trupa na ramię - co zostało spełnione bez
widocznej odrazy - i podążył za nim przez mroczny korytarz, pełen osobliwych woni. Anatom równie dobrze znał się na
gwiazdach, jak i na jelitach, a jego domostwo, z kształtu podobne trochę do kiszki i wijące się daleko w głąb lessu, miało
osobne wejścia do pracowni tak licznych, jak liczne były zainteresowania gospodarza. Wkroczyli do prosektorium.
Promienie słońca wpadały ukośnie przez dwa kwadratowe okienka w ziemnych ścianach, grubych jak wał forteczny. Fagor
stawiał swe płaskie stopy wśród roziskrzonych drobin światła. Do złudzenia przypominały brylanty. Były to szklane
okruchy rozsiane przez astrologa w trakcie obróbki soczewek.
Panował tu naukowy bałagan. Na jednej ścianie wymalowano dziesięć domów zodiaku. NaJiBAY trzy ciała -
wielkiej ryby, mustanga i fagora, w różnych stadiach dysekcji. dyslanga otworzono niczym księgę, usunąwszy miękkie
części dlalo(r)iażenią^ebeŁ ^kręgosłupa. Na pobliskim stole leżały karty •aa ^ ag papieru, na których KaraBansita
wykonał szczegółowe rysunki anatomiczne martwego zwierzęcia, kolorowymi tuszami barwiąc różne części.
Fagor zrzucił grawabagalinieńskie zwłoki z barków i zaczepił je do góry nogami na drążku, wbijając dwa haki
pomiędzy ścięgna piętowe a kości. Wywichnięte ramiona zwisły, dłonie jak kraby spoczęły na posadzce. KaraBansita
odprawił kuksańcem pomocnika. Nie znosił ancipitów, którzy byli jednak tańsi niż służba, a nawet niż niewolni ludzie.
Krytycznie przyjrzawszy się zwłokom KaraBansita wyciągnął nóż i rozciął ubranie trupa. Nie zważał na smród
rozkładu. Nieboszczyk był młody, miał dwanaście lat, może dwanaście i pół, najwyżej dwanaście i dziewięć tennerów.
Ubrany był prosto i z cudzoziemska, ostrzyżony na marynarską modłę.
- Z Borlien to ty chyba nie jesteś, mój przystojniaku - powiedział KaraBansita do trupa. - Pewnikiem z Dimariamu -
ubranko modne w Hes-pagoracie.
Fałda wzdętego brzucha nakrywała pas zapięty na gołym ciele. KaraBansita odpiął pas. Brzuch nagle oklapł,
odsłaniając ranę. Anatom naciągnął rękawiczkę i wraził w ranę palce. Napotkał przeszkodę. Po kilku próbach wyszarpnął
zakrzywiony, szary róg ancipicki, który przebiwszy śledzionę utknął głęboko w trzewiach. Zaciekawiony obejrzał róg. Para
ostrych krawędzi czyniła z rogu poręczną broń. Brakowało rękojeści, w jakiej był kiedyś osadzony - zapewne zabrało ją
morze. Z nowym zainteresowaniem popatrzył na topielca. Zagadka zawsze sprawiała mu przyjemność. Odłożywszy róg
zajął się pasem. Przedniej roboty, ale pospolity, do nabycia wszędzie, na przykład w Osoilimie, gdzie pielgrzymi na pęczki
sprzedawali takie wyroby. Po wewnętrznej stronie była maleńka kieszonka zapinana na zatrzask. KaraBansita odpiął
zatrzask. Z kieszonki wyjął przedmiot niepojęty. Marszcząc czoło położył to coś na swej dużej, upapranej dłoni i podszedł
do światła. Nigdy nie widział czegoś podobnego. Nawet nie potrafił rozpoznać metalu, z jakiego zostało to wykonane.
Zabobonny lęk targnął trzeźwą duszą anatoma. Mył przedmiot pod pompą, usuwając resztki krwi i piasku, gdy do pracowni
zajrzała jego żona, Bindla.
- Bardol? Co ty tu jeszcze robisz? Myślałam, że wracasz do łóżka. Wiesz, czego pilnowałam dla ciebie, żeby nie
ostygło?
- Rozkosznej rzeczy, ale mam coś do roboty.
Posłał jej jeden ze swych poważnych uśmiechów. Była w średnim wieku - dwadzieścia osiem lat i jeden tenner,
prawie o dwa lata młodsza od małżonka - i trochę już siwiały jej bujne kasztanowe włosy, ale wciąż go zachwycała pozą
kobiety świadomej swych dojrzałych wdzięków. Właśnie uroczo marszczyła nos z przesadną odrazą do zapachów w
pracowni.
- Żebyś chociaż pisał swój traktat o religii, czym się zwykle wykręcasz.
- Wolę te smrody - mruknął.
- Zboczeniec. Religia jest wieczna, a smrody nie.
- Wręcz przeciwnie, moje ty długopięknonogie slicznosci religie zmienia się bez przerwy Tylko smrody są wiecznie
te same
I to cię raduje7 Nie odpowiedział, wycierając szmatką do sucha swe cudowne znalezisko
- Popatrz na to
Zbliżywszy się położyła mu dłoń na ramieniu
- Na Patrzycielkę' - wykrzyknął w nabożnym podziwie Bindli zaparło dech, gdy podsunął jej cudo przed oczy Pasek
misternej metalowej plecionki niby bransoleta, a w mej przezroczysta płytka, w której świeciły trzy grupy cyfr Wodząc
palcem odczytał cyfry na głos razem T Bmdlą
06 16 ^5 12 37 76 19 20 14
5 / 145
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angamoss.xlx.pl