[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Alistair MacLean Jedynym wyjściem jest śmierć
Â
Rozdział 1 Harlow siedział na poboczu toru wyścigowego. Długie włosy,
powiewające na lekkim wietrze ożywiającym ten upalny, bezchmurny dzień,
przesłaniały mu twarz, a jego dłonie, ściskające złoty kask, jak gdyby próbowały
go zmiażdżyć, drżały nieopanowanie. Całym ciałem kierowcy co chwila wstrząsały
gwałtowne dreszcze. Samochód, z którego Harlow cudem jakimś wyleciał bez
większych obrażeń tuż przed wywrotką, przedziwnym zrządzeniem losu wylądował na
dachu we własnym boksie Coronado. Koła wozu obracały się jeszcze leniwie, a z
silnika, spowitego w pianę z gaśnic, wydobywały się smugi dymu - widać było, że
niebezpieczeństwo wybuchu zbiorników paliwa zostało zażegnane. Alexis Dunnet,
który pierwszy dopadł Harlowa, stwierdził, że ten nie patrzy na swój bolid, lecz
niczym w transie wpatruje się w oddalony o jakieś dwieście metrów punkt na
torze, gdzie martwy już człowiek nazwiskiem Isaac Jethou dopalał się w białych
płomieniach stosu pogrzebowego, będącego niegdyś jego samochodem wyścigowym
Formuły I. Z płonącego wraka ulatywało dziwnie mało dymu, prawdopodobnie na
skutek olbrzymich ilości ciepła wydzielanego przez rozżarzone felgi ze stopu
magnezu. Od czasu do czasu, kiedy porywy wiatru rozsuwały niebotyczną zasłonę
płomieni, można było dostrzec Jethou, siedzącego sztywno w fotelu, który na
pierwszy rzut oka był jedyną ocalałą częścią pozostałą ze zmiażdżonej,
bezkształtnej masy pogiętej stali. A ściślej mówiąc, Dunnet zdawał sobie sprawę,
że to Jethou, chociaż widział jedynie sczerniałe, straszliwie zwęglone szczątki
czegoś, co kiedyś było człowiekiem. Tysiące widzów siedzących na trybunach i po
obu stronach toru zamarły, z niedowierzaniem i przerażeniem wpatrując się w
płonący samochód. Dziewięć pojazdów zatrzymało się już w pobliżu boksów -
niektórzy kierowcy wysiedli i stali obok swoich maszyn - a silniki pozostałych
zgasły, kiedy komisarze toru przerwali wyścig, rozpaczliwie wymachując flagami.
Zamilkły megafony, ucichł też zawodzący jęk syreny karetki pogotowia, która z
piskiem opon wyhamowała w bezpiecznej odległości od samochodu Jethou. Migające
światła karetki zapadły się w nicość na tle oślepiającego blasku. Ratownicy w
azbestowych kombinezonach ochronnych, obsługujący gigantyczne gaśnice na kółkach
lub uzbrojeni w łomy i siekiery, z powodów wymykających się wszelkiej logice
desperacko usiłowali przedostać się w pobliże samochodu, by wydobyć zwęglone
ciało, lecz niesłabnąca intensywność płomieni kpiła sobie z ich desperacji.
Wysiłki ratowników były równie bezowocne, co obecność karetki zbędna. Dla Jethou
nie było już na tym świecie pomocy ni nadziei. Dunnet odwrócił wzrok i spojrzał
w dół, na siedzącą obok niego postać w kombinezonie. Ręce ściskające złoty kask
nadal drżały, oczy zaś, nadal wpatrzone w słup płomieni całkowicie
zasłaniających już samochód Isaaka Jethou, przypominały oczy orła, który stracił
wzrok. Dunnet wyciągnął rękę i łagodnie potrząsnął Harlowa za ramię, lecz ten
nie zareagował. Dunnet spytał go, czy nie jest ranny, ponieważ twarz i
roztrzęsione ręce kierowcy były zalane krwią: katapultując w ostatniej chwili,
nim jego wóz stanął na dachu i zatrzymał się we własnym boksie Coronado,
przekoziołkował przynajmniej z sześć razy. Harlow drgnął i spojrzał na Dunneta,
mrugając niczym człowiek otrząsający się z sennych majaków, po czym potrząsnął
głową. Dwaj sanitariusze z noszami wyskoczyli z karetki i puścili się biegiem w
ich kierunku, lecz Harlow o własnych siłach, jeśli nie liczyć Dunneta, który
trzymał go pod ramię, wstał chwiejnie i odprawił ich ruchem ręki. Nie
protestował jednak przeciwko skromnej pomocy ze strony Dunneta i obaj ruszyli
powoli ku boksom Coronado - wciąż oszołomiony i otępiały Harlow oraz Dunnet:
wysoki i szczupły, z ciemnymi włosami z przedziałkiem, cienkim jak kreska
czarnym wąsem i w okularach bez oprawek; wyglądał jak uosobienie księgowego,
choć w paszporcie miał wpisany zawód - dziennikarz. U wejścia do boksów powitał
ich Mac$alpine. Ubrany w poplamiony garnitur z gabardyny, trzymał w ręku
gaśnicę. James Mac$alpine, właściciel i menadżer stajni wyścigowej Coronado, był
nieco po pięćdziesiątce. Potężnie zbudowany, o wydatnych szczękach, miał pooraną
głębokimi zmarszczkami twarz pod imponującą grzywą szpakowatych włosów. Za jego
plecami Jacobson - główny mechanik - wraz z dwoma pomocnikami - rudymi
bliźniakami Rafferty, których wszyscy nie wiadomo czemu nazywali zawsze
Tweedledum i Tweedledee - nadal krzątali się wokół dymiącego coronado, a jeszcze
dalej dwaj inni ludzie, odziani w białe fartuchy sanituriuszy, zajmowali się
ważniejszymi sprawami: na ziemi, wciąż ściskając notes i ołówek do zapisywania
międzyczasów, leżała Mary Mac$alpine - czarnowłosa, dwudziestodwuletnia córka
właściciela zespołu. Sanitariusze pochylali się nad jej lewą nogą i rozcinali
nogawkę czerwonych jak wino spodni, które jeszcze przed chwilą były białe.
Mac$alpine ujął Harlowa pod ramię, specjalnie zasłaniając mu swoją córkę, i
poprowadził go do niewielkiej budki w głębi boksów. Jak przystało na milionera,
Mac$alpine był nadzwyczaj zdolny, fachowy i twardy, a przy tym - co wychodziło
na jaw w takich właśnie sytuacjach - w głębi duszy wrażliwy i subtelny, choć
nikt by go o to nie podejrzewał. W głębi budki stała nieduża drewniana skrzynia,
służąca za przenośny barek. Większą jej część zajmowała lodówka, zawierająca
kilka butelek piwa i masę napojów orzeźwiających, przeznaczonych głównie dla
mechaników, wiecznie spragnionych przy pracy pod tym palącym słońcem. Mroziły
się w niej także dwie butelki szampana, gdyż - na zdrowy rozum - należało
oczekiwać, iż człowiek, który dokonał prawie niemożliwej sztuki, zdobywając pięć
kolejnych Grand Prix, wygra po raz szósty. Harlow uniósł wieko skrzyni,
zignorował lodówkę, wyciągnął butelkę brandy i nalał sobie pół szklanki. Szyjka
butelki uderzała gwałtownie o szkło - więcej trunku wylało się na ziemię, niż
trafiło do naczynia. Harlow potrzebował dwóch rąk, by podnieść szklankę do ust,
a jej brzeg, niczym kastaniety, wybijał o jego zęby jeszcze bardziej nierówny
rytm niż przedtem butelka o szkło. Udało mu się przełknąć nieco alkoholu, jednak
większa część zawartości szklanki wyciekła mu kącikami ust, spływając po
zakrwawionych policzkach i plamiąc jego biały kombinezon na dokładnie ten sam
kolor, co barwa spodni rannej dziewczyny na zewnątrz budki. Harlow spojrzał
zamroczonym wzrokiem na pustą szklankę, opadł na ławę i znów sięgnął po butelkę.
Mac$alpine zerknął na Dunneta z kamienną twarzą. W swojej karierze Harlow miał
trzy poważne wypadki, przy czym w ostatnim, przed dwoma laty, omal nie zginął. A
jednak, pomimo nieopisanego bólu, uśmiechał się, gdy ładowano go na noszach do
samolotu ratunkowego, którym miał wrócić do Londynu, podczas gdy jego lewa ręka
z zadartym w górę kciukiem - prawą miał złamaną w dwóch miejscach - była
nieruchoma niczym wyrzeźbiona z marmuru. Ale znacznie większy niepokój budził
fakt, że poza tradycyjnym łykiem szampana po zwycięstwie Harlow nie brał
alkoholu do ust. Oni wszyscy tak kończą, twierdził zawsze Mac$alpine, prędzej
czy później tak kończą wszyscy. Rozsądek, odwaga czy talent nie odgrywały tu
żadnej roli - tak kończyli wszyscy, a ich lodowaty spokój i opanowanie były tym
bardziej kruche, im bardziej stalowe. Mac$alpine nie stronił od pozornie
paradoksalnych stwierdzeń, mimo iż garstka - lecz tylko garstka - wybitnych
kierowców Grand Prix wycofała się u szczytu psychicznej i fizycznej formy, co w
tym wypadku całkowicie wystarczało do obalenia jego tezy. Z drugiej strony było
tajemnicą poliszynela, że niektórzy czołowi kierowcy na skutek wypadków lub
krańcowego wyczerpania nerwowego i psychicznego, są jak puste skorupy, że pośród
obecnych dwudziestu czterech kierowców Formuły I jest czterech czy pięciu,
którzy nigdy więcej nie wygrają żadnego wyścigu, ponieważ nie mają nawet zamiaru
próbować, którzy ścigają się wyłącznie po to, by podbudować fasadę swej pustej
już dumy. Pewnych rzeczy nie praktykuje się jednak w światku Formuły I, a
zwłaszcza nie skreśla się człowieka z listy kierowców tylko dlatego, że wysiadły
mu nerwy. Tak czy inaczej, widok roztrzęsionej, zgarbionej postaci na ławie był
smutnym świadectwem tego, że Mac$alpine zazwyczaj miał rację. Jeżeli
kiedykolwiek ktoś wspiął się na sam szczyt kariery, osiągnął i przekroczył
granice ludzkiej wytrzymałości, nim stoczył się w otchłań samozagłady i
przygnębiającej świadomości ostatecznej porażki, to właśnie Johnny Harlow, złoty
chłopak torów wyścigowych, jeszcze do tego popołudnia bez wątpienia
najwybitniejszy kierowca swoich czasów i - jak coraz częściej sugerowano -
wszechczasów. Wyglądało jednak na to, że po łatwym zdobyciu mistrzostwa w
zeszłym roku i mając, na dobrą sprawę, niemal zapewniony tytuł tegoroczny -
chociaż sezon wyścigowy był dopiero na półmetku - wola i nerwy Harlowa rozpadły
się na dobre. Mac$alpine i Dunnet nie mieli wątpliwości, że zwęglona postać,
która niegdyś była Isaakiem Jethou, będzie go prześladować po kres jego dni.
Choć z drugiej strony, już wcześniej zapowiadały ten kryzys pewne oznaki,
wyraźne dla tych, którzy mieli oczy wystarczająco otwarte - a więc dla
większości kierowców i mechaników Formuły I. Począwszy od drugiego w tym sezonie
wyścigu Grand Prix, który wygrał łatwo i przekonywająco, nieświadom faktu, że
jego utalentowany młodszy brat wyleciał z toru i skrócił swój samochód do jednej
trzeciej, uderzając w pień sosny z prędkością około dwustu pięćdziesięciu
kilometrów na godzinę, te oznaki były wyraźne. Harlow, zawsze niezbyt
towarzyski, teraz stał się jeszcze bardziej zamknięty, jeszcze bardziej
małomówny, a jeśli już się uśmiechał, co zdarzało się rzadko, był to pusty
uśmiech człowieka, który nie widzi w życiu powodów do radości. Dotychczas to on
wykazywał największą rozwagę, wręcz przesadną dbałość o bezpieczeństwo, lecz od
tej pory zniknął nieskazitelny styl jego jazdy, a właściwa mu obsesja na punkcie
bezpieczeństwa przerażająco zmalała, jednocześnie zaś, powodowany chyba
przekorą, konsekwentnie zaczął bić rekordy torów w całej Europie. Tyle tylko, że
kontynuował to bicie rekordów, zdobywając jedno Grand Prix za drugim, coraz
większym kosztem siebie i swoich rywali. Zaczął jeździć brawurowo, coraz
bardziej niebezpiecznie, aż wystraszył pozostałych kierowców, którzy - choć
również twardzi i zahartowani w bojach - zamiast walczyć z nim, jak dotąd o
każdy wiraż, nabrali zwyczaju zjeżdżania na bok, widząc we wstecznym lusterku,
że dogania ich jasnozielone coronado. Inna sprawa, że zdarzało się to raczej
rzadko, ponieważ Harlow miał nadzwyczaj prostą formułę na wygrywanie wyścigów:
wyjść na czoło i tak trzymać. Od pewnego czasu coraz częściej słychać było
głosy, że jego samobójcze zachowanie na torach to nie walka z rywalami, lecz ze
samym sobą. Coraz bardziej oczywisty, ostatnio wręcz tragicznie oczywisty,
stawał się fakt, że tej wojny Harlow nie wygra, że ta walka na śmierć i życie z
zawodzącymi nerwami może mieć tylko jeden koniec, że pewnego dnia szczęście go
opuści. I opuściło go, tak jak opuściło Isaaka Jethou, a Johnny Harlow, na
oczach całego świata, przegrał swą ostatnią bitwę na torach wyścigowych Europy i
Ameryki. Nie można było wykluczyć, że stanie jeszcze na torach, że zacznie
jeszcze walczyć. Z pewnością jednak on sam najlepiej zdawał sobie sprawę, że dni
jego walki już minęły. Po raz trzeci Harlow sięgnął po brandy, jeszcze bardziej
roztrzęsionymi rękami. Pełna przed chwilą butelka była już w jednej trzeciej
pusta, lecz tylko znikoma część jej zawartości trafiła do gardła Harlowa, tak
niezborne były jego ruchy. Mac$alpine popatrzył grobowo na Dunneta, wzruszył
barczystymi ramionami ni to w geście rezygnacji, ni zrozumienia, i wyjrzał z
boksów. Właśnie podjechała karetka po jego córkę. Mac$alpine pośpieszył na
zewnątrz, Dunnet zaś wziął gąbkę i kubek z wodą i zaczął obmywać twarz Harlowa.
Harlow sprawiał wrażenie, jakby mu to było obojętne. Bez względu na to, o czym
myślał - a w tych okolicznościach jedynie idiota mógłby mieć co do tego
wątpliwości - wydawało się, że całą uwagę poświęcił zawartości butelki martella:
typowy okaz mężczyzny, który na gwałt szuka natychmiastowego zapomnienia. Dobrze
się chyba stało, że ani Harlow, ani Mac$alpine nie zauważyli postaci stojącej
tuż za drzwiami, której wyraz twarzy wskazywał niedwuznacznie, że z niemałą
przyjemnością pomogłaby Harlowowi przenieść się w stan wiecznego zapomnienia.
Rory, syn Mac$alpine'a, młodzieniec o ciemnych kręconych włosach i zazwyczaj
miłym, pogodnym usposobieniu, spoglądał na kierowcę z miną niczym chmura
gradowa. Była to reakcja nie do pomyślenia u kogoś, kto przez lata, a nawet
jeszcze przed kilkoma minutami, uważał Harlowa za swego idola. Wszystko stało
się jednak jasne, gdy Rory łypnął spode łba na karetkę pogotowia, w której
leżała jego nieprzytomna, zakrwawiona siostra. Odwrócił się i znów spojrzał na
Harlowa, a tym razem uczucie wyzierające z jego oczu było tak zbliżone do jawnej
nienawiści, jak to możliwe tylko u szesnastolatka. Komisja powołana do
wyjaśnienia przyczyny wypadku, która wszczęła śledztwo niemal natychmiast, nie
oskarżyła nikogo o spowodowanie katastrofy. Można się było tego spodziewać - w
takich wypadkach oficjalne werdykty prawie zawsze brzmiały tak samo, nawet po
osławionym dochodzeniu w sprawie bezprecedensowej masakry w Le Mans, kiedy to
śmierć poniosło siedemdziesięciu trzech widzów, a nie znaleziono winnego, mimo
iż powszechnie było wówczas wiadomo, że to wyłącznie jeden, jedyny człowiek -
dziś już nieżyjący - ponosił całą odpowiedzialność. W tym konkretnym wypadku
także nie oskarżono nikogo, mimo iż dwa lub trzy tysiące ludzi na głównej
trybunie bez wahania obarczyłyby wyłączną winą Johnny'ego Harlowa. Jednak dużo
większą wagę miał niezbity dowód, ujawniony w małej sali, w której do śledztwa
wykorzystano zapis filmowy z utrwalonym momentem wypadku. Ekran był mały i
brudny, lecz obraz wystarczająco wyraźny, a efekty dźwiękowe aż nazbyt realne i
żywe. Na powtórce filmu - trwał on zaledwie dwadzieścia sekund, lecz wyświetlano
go pięć razy - widać było zbliżające się do boksów trzy samochody, śledzone od
tyłu przez teleobiektyw. Harlow, w swoim coronado, doganiał prowadzący samochód
- prywatnie zgłoszone ferrari koloru czerwonego wina, prowadzące tylko dlatego,
że straciło już jedno okrążenie. Jeszcze szybciej od Harlowa, trzymając się
drugiej strony toru, pędziło fabrycznie wystawione, jaskrawoczerwone ferrari
znakomitego kierowcy z Kalifornii, Isaaka Jethou. Na prostej dwanaście cylindrów
bolidu Jethou miało znaczną przewagę nad ośmioma w samochodzie Harlowa i było
jasne, że Amerykanin zamierza wyprzedzać. Wydawało się, że Harlow także zdawał
sobie z tego sprawę, gdyż światła stopu jego wozu zapaliły się, jak gdyby miał
zamiar lekko zwolnić i schować się za wolniejszym samochodem, gdy Jethou będzie
go wyprzedzał. O dziwo, ni stąd, ni zowąd światła stopu w wozie Harlowa zgasły,
a coronado odbiło gwałtownie w bok, jak gdyby Harlow uznał, że zdąży wyprzedzić
jadący przed nim samochód, nim Jethou wyprzedzi ich obu. Jeżeli faktycznie
powziął tak zupełnie niepojęty zamiar, to popełnił największy, życiowy błąd,
ponieważ wprowadził swój samochód wprost na tor jazdy Jethou, który na tej
prostej rozwijał prędkość nie mniejszą niż trzysta kilometrów na godzinę i który
w tym ułamku sekundy nie miał nawet cienia szansy na wyhamowanie czy skręt. W
momencie kolizji przednie koło wozu Jethou uderzyło prostopadle w bok przedniego
koła bolidu Harlowa. Trzeba przyznać, że dla Harlowa skutki tego zderzenia były
dosyć poważne, jako że jego samochód wpadł w niekontrolowany poślizg, ale dla
Jethou były katastrofalne. Nawet poprzez kakofoniczne wycie pracujących na
maksymalnych obrotach silników i pisk zablokowanych kół, wybuch przedniej opony
wozu Jethou dał się słyszeć niczym wystrzał z karabinu i praktycznie już w tym
momencie było po kalifornijczyku. Jego całkowicie pozbawione kontroli ferrari,
niczym bezmyślne, mechaniczne monstrum pędzące do samozagłady, wyrżnęło w
bliższą bandę ochronną i miotając smugi czerwonych płomieni i czarnego,
oleistego dymu, odbiło się od niej i jak szalone przeleciało przez tor,
uderzając tyłem w bandę po drugiej stronie, wciąż jeszcze z prędkością ponad stu
sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Wirując wściekle, ferrari przeleciało po
torze ze dwieście metrów, przekoziołkowało dwukrotnie i zatrzymało się na
wszystkich czterech kołach, a Jethou wciąż siedział uwięziony w fotelu, chociaż
z całą pewnością już nie żył. W tej samej chwili czerwone płomienie zmieniły się
w białe. Bezpośrednia odpowiedzialność Harlowa za śmierć Jethou nie podlegała
dyskusji, lecz Harlow, który w ciągu siedemnastu miesięcy wygrał jedenaście
wyścigów, był - z definicji i z wyników - najlepszym kierowcą na świecie, a
najlepszych kierowców świata nie oskarża się o błąd w sztuce. To nie leży w
zwyczaju. Całe to tragiczne wydarzenie przypisano więc działaniu siły wyższej i
dyskretnie opuszczono zasłonę, dając znak, że seans dobiegł końca. Rozdział 2
Skrywanie uczuć nie leży w charakterze Francuzów nawet w chwilach pełnego
relaksu i odprężenia, nic więc dziwnego, że zwarty tłum w Clermont_$ferrand -
tego dnia wyjątkowo spięty i nad wyraz pobudliwy - daleki był od łamania tej
typowo romańskiej tradycji. Kiedy Harlow nie tyle szedł, co wlókł się ze
spuszczoną głową ku boksom Coronado, widzowie w całej pełni ujawnili swe
zdolności wokalne. Ich gwizdy, wycie, posykiwanie oraz zwykłe okrzyki gniewu,
którym towarzyszyło tak galijskie wygrażanie pięściami, brzmiały równie
złowieszczo, co przerażająco. Była to nie tylko nieprzyjemna scena - wyglądało
na to, że najmniejsza iskierka może wywołać zamieszki i przekształcić mściwość
tłumu w prawdziwy atak na Johnny'ego Harlowa. Tego przede wszystkim obawiali się
policjanci, co stało się jasne, gdy przysunęli się do Harlowa, by w razie
potrzeby zapewnić mu należytą ochronę. Ale wyraz ich twarzy równie jasno
dowodził, że wypełniają obowiązki bez przyjemności, sposób zaś, w jaki odwracali
głowy od kierowcy, że podzielają uczucia rodaków. Kilka kroków za Harlowem, w
towarzystwie Dunneta i Mac$alpine'a, szedł następny mężczyzna, który
najwyraźniej podzielał zdanie widzów i policjantów. Gniewnie wywijał trzymanym
za pasek kaskiem. Miał na sobie identyczny kombinezon co Harlow - Nicolo
Tracchia był bowiem kierowcą numer dwa w zespole Coronado. Tracchcia był
nieprzyzwoicie przystojny - miał ciemne kręcone włosy, lśniące doskonałe zęby,
których żaden fabrykant pasty do zębów nie ośmieliłby się wykorzystać do celów
reklamowych, oraz opaleniznę, na widok której zzieleniałby każdy ratownik. W tym
momencie nie wyglądał jednak zbyt radośnie, a to dlatego, że krzywił się
niemiłosiernie - sławetne miny Tracchii były zjawiskiem pozostawiającym
niezatarte wspomnienie, stosowanym nieustannie i wzbudzajÄ…cym czasami szacunek,
czasami obawę lub zgoła strach, lecz nigdy nie ignorowanym. Tracchia miał
nieszczególne zdanie o bliźnich i większość ludzi, a zwłaszcza pozostałych
kierowców Formuły I, uważał za opóźnione w rozwoju dzieci. Zrozumiałe więc, że
obracał się w wąskim kręgu towarzyskim. Jego samopoczucie pogarszał fakt, iż
doskonale zdawał sobie sprawę, że - pomimo wybitnego talentu do kierownicy -
jest jednak minimalnie gorszy od Harlowa, a świadomość, iż nawet największe,
najbardziej rozpaczliwe wysiłki z jego strony nigdy nie zmniejszą tej minimalnej
różnicy, dolewała tylko oliwy do ognia. Zwracając się teraz do Mac$alpine'a nie
starał się nawet ściszyć głosu, co w tych warunkach i tak nie miało zresztą
znaczenia, jako że Harlow nie mógł go usłyszeć poprzez wycie tłumu, ale widać
było, że Tracchia nie ściszyłby głosu bez względu na okoliczności. - Siła
wyższa! - Zaprawione goryczą niedowierzanie w jego głosie było jak najbardziej
autentyczne. - Jezu Chryste! Słyszeliście, co orzekli ci kretyni? Siła wyższa!
Według mnie to zwyczajne morderstwo! - O nie, chłopcze, nie. - Mac$alpine
położył dłoń na ramieniu Tracchii, który strząsnął ją gniewnie. M...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Pokrewne
- Home
- Alan Dean Foster - Alien1, E-Booki Chomikuj, Alan Dean Foster
- Alan Dean Foster - Alien4, E-Booki Chomikuj, Alan Dean Foster
- Alan Dean Foster - Przeklęci I - Sojusznicy (txt)(1), E-Booki Chomikuj, Alan Dean Foster
- Alan Dean Foster - Przeklęci I - Sojusznicy (txt), E-Booki Chomikuj, Alan Dean Foster
- Alfred Szklarski - 4 - Tomek na tropach Yeti, E-BOOKI, Alfred Szklarski
- Allan Kardec - Księga Duchów. 5fantastic.pl , E-booki, Allan Kardec
- Alcott Louisa May - Małe kobietki 01 - Małe kobietki, Różne e- booki
- Alexander Larry - Cienie w dzungli, ■■███████ ■■e-Booki, ▲ Larry Aleksander
- Alan Dean Foster - Cykl-Obcy (4) Obcy przebudzenie, E-BOOKI
- Alistair MacLean & John Denis - Cykl-Unaco - Air Force One zaginÄ…Å‚, E-book'i
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- paranormalne.htw.pl