[ Pobierz całość w formacie PDF ]

OBCY PRZEBUDZENIE

A. C. Crispin

WERSJA ELEKTRONICZNA v.1.0.b

 

 

 

 

 

Dedykujemy tę książke

Sigourney Weaver.

Dziękujemy za stworzenie

prawdziwie kobiecej bohaterki

utworu akcji i przygody,

z którą wszystkie możemy się

utożsamiać.

Bądź co bądź pierwszym

bohaterem była kobieta.

 

C. Crispin

OBCY

PRZEBUDZENIE

 

Przełożył Robert P. Lipski

 

Dilmun

Warszawa 1998

 

Tytuł oryginału

ALIEN: RESURRECTION

 

Redaktor

Marek S. Nowowiejski

 

For the Polish edition

Copyrights © 1998 Dilmun

 

Copyrights © 1997 by Twentieth Century-Fox Film Corporation

This edition published by arrangment with Warner Books, INC.,

New York, New York, U.S.A. All rights reserved

Nowelization by A. C. Crispin

Based on the motion picture written by Joss Whedon

 

 

ISBN 83-86572-03-05

 

Książkę wydano we współpracy z wydawnictwem MAG.

 

Dystrybucja:

DILMUN sp. z o. o., Warszawa, tel 0-601 755 128

 

Skład: RHD s.c. Wrocław, tel. 0-601 706071

 

Druk: DELTA s.c., Wrocław. Tel 0-602 702 720

 

 

 

 

 

                                                                 PROLOG

 

       To obcy!

       Vincent Distephano drgnął mimo woli i odskoczył. Jak do cholery to coś zdołało dostać się tutaj, do rufowej kapsuły dowodzenia? Znieruchomiał, wpatrując się ze zdumieniem w dziwaczną istotę.

       Jej oczy wydawały się olbrzymie, nieproporcjonalne w porównaniu z resztą wydłużonej, zniekształconej głowy. Wąskie, eliptyczne tęczówki zdawały się zakrzywiać wokół źrenic - widomy znak pozaziemskiego, obcego pochodzenia Stwór zamrugał, jego przezroczyste powieki poruszyły się tak gwałtownie, że Vinnie nie był w stanie stwierdzić, czy mrugnięcie zaczęło się u góry, u dołu, czy może nawet po bokach. Prawdę mówiąc powieki były w ruchu kompletnie niewidoczne. Obcy zamrugał raz jeszcze, szybko dwa razy, trzy razy, poczym odwrócił głowę.

       Czy zdawał sobie sprawę z jego obecności?

       O cholera!

       Szczęki stwora rozchyliły się groźnie, pomiędzy cienkimi wargami rozciągnęły się grube nitki śliny, ściekającej wolno po niebezpiecznie ostrych, spiczastych kłach. Tyle ich było! Wargi zwarły się ponownie, z gwałtownym, ale cichym warkotem i stwór ruszył wolno do przodu.

       Vinnie zmusił się do pozostania w bezruchu, podczas gdy szczęki stwora otworzyły się wolno i zamknęły, ociekając gęstą, lepką śliną.

       Jeżeli jeden z tych stworów dostał się tu, na dół, pomyślał, to może ich być więcej. Może nawet cały cholerny rój. Skąd one się w ogóle wzięły? Jak dostały się na pokład?

       Jakie to ma znaczenie? Ten stwór był z nim tu i teraz, i tylko to się liczyło. Obcy podszedł bliżej i zatrzymał się, jego ruchy były szybkie, owadzie, ogon kołysał się jak sensor. Czy stwór go w ogóle widział? Czy wiedział o jego obecności, w kapsule dowodzenia? Czy wielkie oczy były funkcjonalnymi narządami wzroku, czy może istoty tego gatunku wyczuwały pożywienie oraz swoje ofiary dzięki światłu bądź wrażeniom niedostępnym człowiekowi? A może miały bardziej wyczulone receptory ruchu i węchu aniżeli wzrok?

       Cudaczna, wydłużona głowa obcego przekręcała się z boku na bok, jakby istota usiłowała zbadać całe otoczenie. Mnóstwo mrugających światełek i wielobarwne ekrany konsoli dowodzenia z pewnością ją rozpraszały. Może ruch konsoli sprawi, że nie wyczuje

Vinni’ego. Szczerze na to liczył. Przełknął ślinę.

       I właśnie wtedy zamigotał jeden z ekranów obserwacyjnych, obrazy zmieniały się tak szybko, że obcy z zainteresowaniem odwrócił głowę.

       Na jednym z ekranów ukazało się nagle zapierające dech w piersiach zbliżenie Plutona, nad którego powierzchnią unosił się statek; jeden z małych gejzerów znajdujących się na planecie rzygnął w przestrzeń strugą płynnego azotu. Jasność lodowych pasm Plutona, mimo że upstrzonych tu i ówdzie ciemnoczerwonymi plamami, stanowiła uderzający kontrast z czernią kosmosu. Stwór pokręcił głową z boku na bok, obserwując aktywność planety. Moc gejzeru osiągnęła apogeum, bezgłośny słup płynnego azotu podniósł się na maksymalną wysokość. Obraz na ekranie nabrał ostrości, nastąpiło jeszcze większe zbliżenie. W odpowiedzi obcy zupełnie odwrócił się od Vinnie’ego i błyskawicznie, jak pająk, pomknął w stronę ekranu.

       Teraz! Szybko! Póki nie patrzy! Rusz się!

       Vinnie, dobrze wyszkolony żołnierz, któremu wpojono umiejętność natychmiastowego reagowania w nagłych sytuacjach, wyrzucił rękę do przodu, jego palec wskazujący wyprostował się, wyprężył i...

       Pac!

       Mam cię, sukinsynu!

Uniósł rękę, oglądając rozgniecione szczątki obcego owada przylepione do czubka palca wskazującego. Ciekawe, co to było za cholerstwo. Pokręcił głową zdegustowany. Generał Perez wściekłby się, gdyby się dowiedział, że w nieskalanych, czystych aż do przesady wnętrzach jego statku Auriga znalazł się jakiś obcy robal. I to gdzie! W rufowej kapsule dowodzenia! Czy był tylko jeden taki owad, czy może szwendało się tu ich więcej? Wystarczą tylko dwa, żeby pojawił się tysiąc. Do licha, czasami, w przypadku niektórych obcych gatunków wystarczył tylko jeden.

       Wciąż przyglądając się rozgniecionemu insektowi, młody żołnierz dopił mleczny koktajl razem z grudkami na dnie. Stary wściekłby się równie mocno, gdyby wiedział, że podjadasz na służbie, chłopie. Vinnie uśmiechnął się. Taaa, generał Perez był służbistą, ale Vinnie spóźnił się na śniadanie i wiedział, że nie wytrzyma do obiadu, jeżeli nie weźmie czegoś na ząb. Siedzenie w kapsule dowodzenia było chyba najnudniejszą rzeczą na całym statku. Gorsze mogło być tylko siedzenie w kapsule z pustym żołądkiem.

       Zgniótł miękki kubek i włożył do kieszeni, po czym wyjął słomkę i szturchnął nią resztki owada. Wciąż widział tę wydłużoną głowę i małe acz groźnie wyglądające zęby.

       Błe! Aleś ty brzydki. No więc jak dostałeś się na pokład? Pewno razem z którymś z „nieoficjalnych” ładunków generała z jakiejś zabitej deskami pogranicznej kolonii. Nie żebym miał albo chciał to wiedzieć! Skoro jesteś żołnierzem pracującym w ściśle tajnej bazie orbitującej wokół środka grawitacji Plutona i Charona - w tej pieprzonej czarnej dziurze - masz się o nic nie pytać i nic nie mówić.

       Jedyne czego nauczył się Vinnie podczas rocznej, zdającej się nie mieć końca służby na pokładzie Aurigi, to że przydział do ściśle tajnej bazy może okazać się najbardziej nudnym, przeklętym doświadczeniem podczas służby wojskowej. Nic tu się nie działo, absolutnie nic! Nigdy. A to za sprawą generała Pereza stale urządzającego jakieś inspekcje i wymagającego aby wszystko błyszczało i było dopięte na ostatni guzik. Każdy element wyposażenia musiał być doskonały, nowiutki, wypolerowany i musiał działać z idealną precyzją. Nie wydarzyła się ani jedna awaria, która mogłaby zabić nudę.

       Cóż, za trzy miesiące Vinnie’ego już tu nie będzie. A jeśli zakończy udanie swój pobyt w ściśle tajnej bazie, będzie mógł przebierać w propozycjach.

       Na pewno wybiorę sobie coś z większym biglem. Jakieś miejsce gdzie nie będzie się zdychać z nudów. Może placówkę na Rigielu. Tam bywa gorąco. To miejsce dla prawdziwych facetów. Nie jak to nudne zadupie tutaj.

       Raz jeszcze przyjrzał się insektowi, rozdzielając szczątki końcem słomki. Fakt, że Auriga przegrywała wojnę z owadami, był przynajmniej absurdalnie śmieszny.

       Vinnie nie był przyzwyczajony do oglądania w kosmosie owadów. Naturalnie wojsko przywykło już, że wszędzie dokąd się udawało, zabierało ze sobą robactwo i przeróżne gryzonie, począwszy od szczurów i pcheł w ładowniach i pomieszczeniach do przechowywania prowiantu na pokładach starych, drewnianych okrętów, poprzez przewiezienie w skrzyniach z żywnością, bronią i towarami na wyspy południowego Pacyfiku brązowego węża drzewnego, co było przyczyną zagłady całych gatunków ptaków w wieku dwudziestym, po niemal zgubną w skutkach inwazję karaluchów z rzekomo sterylnych, zamykanych próżniowo pojemników z żywnością, które dostarczono do pierwszej marsjańskiej kolonii we wczesnym okresie podboju kosmosu. Na szczęście warunki panujące w większości ładowni towarowych zdecydowanie nie sprzyjały małym szkodnikom, toteż w dzisiejszych czasach problem ten był niewielki.

       Ale z Aurigą było inaczej. Wziąwszy pod uwagę komary, które uciekły z laboratorium po jednym z pierwszych eksperymentów i pojawiły się odtąd w najdziwniejszych miejscach, pająki, które pokazały się bezpośrednio po otrzymaniu przez Pereza jednej z jego „nieoficjalnych” przesyłek i od czasu do czasu obcego insekta jak ten, którego przed chwilą rozgniótł na miazgę, ten ogromny statek kosmiczny wydawał się jednym wielkim azylem dla wszelkiego rodzaju szkodników, insektów i robactwa. Zupełnie jakby niższe formy życia uparły się, aby udowodnić generałowi Perezowi, że niezależnie od tego jak wielką jest w armii szyszką i jak ważne są ściśle tajne operacje, które nadzorował tu, na obrzeżach Układu Słonecznego, mimo wszystko wciąż nie jest w stanie kontrolować Matki Natury. Vinnie uśmiechnął się.

       Zbierając wciąż jeszcze ociekające posoką i śliną resztki owada do plastykowej słomki, Vinnie zastanawiał się, czy powinien donieść o tej „obserwacji”. Takie były zasady generała. Obecność nieproszonych gości na pokładzie jego nieskazitelnie czystego, doskonałego statku doprowadzała Starego do szaleństwa. Zawsze pragnął, żeby owady chwytano żywcem w celu „sklasyfikowania”, aby można było ustalić ich pochodzenie. Vinnie pomyślał o wiążącej się z tym papierkowej robocie, dochodzeniu i idiotycznym wręcz bałaganie z powodu jakiegoś robala.

       Spojrzał na koniec słomki.

       Pieprzyć to!

       Kierując słomkę w stronę nienagannie czystego iluminatora kapsuły dowodzenia, dmuchnął z całej siły, wystrzeliwując z rurki resztki owada. Trafił prosto w iluminator. Szczątki insekta rozbryznęły się po przezroczystej powierzchni, przywierając do niej jak owad na szybie terenowego śmigacza.

       Vinnie roześmiał się.

       I to właśnie, synu, jest gwoździem tej nie kończącej się zmiany.

       Przeniósł wzrok na konsolę dowodzenia i ekrany. Wszędzie panował spokój i cisza. Nuda, że można zdechnąć. Ustała nawet erupcja gejzeru. Żołnierz westchnął, podrapał się po ogolonej niemal na łyso głowie i starał się nie patrzeć na zegar odmierzający sekundy dzielące go od końca zmiany.

       Może pojawi się jakiś nowy robal, który pozwoli mu zabić nudę. Prawdę mówiąc nie mógł się już doczekać.

 

                                                                          1.

 

       Doktor Mason Wren szedł dziarsko korytarzami o neutralnych barwach w stronę głównego laboratorium. Generał Perez wezwał go w środku śniadania na specjalną odprawę i stracone na owo spotkanie dwadzieścia trzy minuty kompletnie zniweczył cały plan dnia naukowca. Na szczęście Wren mógł liczyć na swoją ekipę, która była zawsze punktualna i z pewnością rozpoczęła wszystkie poranne programy, sprawdziła rezultaty prac nocnej zmiany i będzie gotowa przekazać mu dane o obecnej fazie przebiegu eksperymentu. Maszerował szybko, sprawdzając z przyzwyczajenia pager, który nosił na piersi. Żadnych wiadomości. Ojciec - lub raczej sztuczny męski głos ogromnej, wyspecjalizowanej sieci komputerowej, która kontrolowała system podtrzymywania życia, funkcje badawcze i całą resztę najważniejszych urządzeń gigantycznej Aurigi - poinformowałby go, gdyby nadeszły jakieś wiadomości.

       Brak wieści to dobre wieści.

       Kiedy Perez go wezwał, Wren spodziewał się kłopotów, problemów z nowym projektem, ale nie oto chodziło. Stary chciał po prostu poznać pewne robocze szczegóły i nie wątpił, że szef ekipy naukowców będzie dysponował najbardziej rzetelnymi informacjami. Minęły dwa tygodnie bez nagłych wezwań w środku nocy do laboratorium i Wren był zadowolony z szybkich postępów, do jakich ostatnio doszło. Może w końcu wyszli na prostą.

       Szczupły, łysiejący naukowiec typowym dla siebie energicznym krokiem podszedł do drzwi, prawie nie zauważając po bokach dwóch trzymających straż żołnierzy pod bronią. Byli dlań jak powietrze, stanowili element wystroju wnętrz, jak meble czy nity w drzwiach pneumatycznych. Zdawał sobie sprawę, że żołnierze zmieniają się co cztery godziny, ale dla Wrena wszyscy wyglądali jednakowo, mieli kwadratowe szczęki, oczy patrzące gdzieś w dal, oliwkowej barwy pancerze bojowe i solidnie wyglądające karabiny; zawsze byli czujni, zawsze gotowi. Czarni, biali, brązowi, mężczyźni, kobiety - w oczach Wrena wszyscy wydawali się identyczni. Byli żołnierzami. Zupakami. Piechociarzami. On i jego personel byli zaś lekarzami. Naukowcami. Począwszy od najniższego rangą technika aż po niego samego, cały personel badawczy służył wyższym celom - szerzeniu wiedzy, rozwojowi ludzkości, poprawieniu warunków bytowych ludzi. Żołnierze istnieli po to, by zapewnić jemu i jego zespołowi warunki bezpieczeństwa niezbędne do osiągnięcia zamierzonego celu. Wszyscy oni byli wojskowymi, ale w pojęciu Wrena granica ważności obu grup była aż nadto wyraźna.

       Drzwi głównego laboratorium otworzyły się przed nim bezgłośnie. Kiedy minął dwóch żołnierzy, z pewnym rozbawieniem, niejako na marginesie zwrócił uwagę, że nie tylko wyglądali identycznie, ale i żuli gumę w tym samym rytmie. Jak roboty. Nie, nie jak roboty. Roboty były sporymi indywidualistami... kiedy jeszcze istniały.

       Drzwi zamknęły się za nim równie bezgłośnie, jak się otworzyły, a żołnierze natychmiast poszli w zapomnienie. Tak jak się tego spodziewał, był tu cały jego zespół, wszyscy wykonujący swoje obowiązki, pochłonięci pracą w służbie nauki. To laboratorium było do tego idealnym miejscem. Każdy element wyposażenia był najwyższej jakości, każdy program, każdy członek zespołu najlepszym z najlepszych. Wyniki świadczyły o ich wartości.

       Wren podszedł do pierwszego stanowiska, spoglądając na niezliczone ekrany

wmontowane w konsolę główną. Zlustrował szybko zmieniające się wzory danych,

rejestrując w myślach zauważone oznaki postępu. Spojrzał w bok, na doktor Carlyn Williamson, a ta uśmiechnęła się do niego.

       - Wciąż mamy fundusze, doktorze Wren - rzekła, wyraźnie zadowolona.

       Odpowiedział z uśmiechem.

       - Niezły sposób na rozpoczęcie nowego dnia, Carlyn.

       Przeszedł do drugiego stanowiska i skinięciem głowy pozdrowił znajdujących się tam

doktorów - Matta Kinlocha, Yoshiego Watanabe, Briana Claussa, Dana Sprague’a oraz ich wychowankę, Trish Fontaine. Kinley pokazał mu dwa uniesione w górę kciuki, co miało oznaczać, że seria testów, które rozpoczęli ubiegłej nocy, zakończyła się pomyślnie. Wren odpowiedział tym samym gestem i poszedł dalej. W myślach mimowolnie odnotował podobieństwo w ubiorze jego i zespołu - wszyscy mieli na sobie kombinezony lub wojskowe panterki, a na nich nieskazitelnie białe lekarskie kitle. Zastanawiał się, czy Perez ma takie same problemy z rozróżnieniem jego ludzi, jak on, Wren, z rozróżnieniem żołnierzy generała.

       Kiedy Wren zakończył obchód i stwierdził, że wszystko postępuje zgodnie z planem, co w jego mniemaniu wydawało się niemal zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. Podszedł w końcu do inkubatora.

       Doktor Gediman, młody, ciemnowłosy, gorliwy współpracownik czekał na niego z takim przejęciem, że Wren prawie spodziewał się, iż tamten zacznie lada moment przestępować z nogi na nogę. W gruncie rzeczy wcale mu się nie dziwił. Wszystko co ujrzał dziś rano, świadczyło, że realizacja planów postępuje nadspodziewanie dobrze. Jednak po tylu porażkach, których dotąd doświadczyli, Wren nie spieszył się z okazywaniem zadowolenia. Wciąż mogło im się nie udać. Słabych punktów było zbyt wiele.

       - Czekałeś na mnie - rzekł do współpracownika.- Doceniam to.

       Gediman skinął głową.

       - Miałem co robić. Czy jesteś gotów, żeby ją wreszcie zobaczyć?

       Wren starał się nie okazywać niezadowolenia. Nie podobało mu się, że Gediman objawia skłonności do personalizacji okazu. Nie uznawał tego za przejaw profesjonalizmu. Jednakże Gediman był tak dobrym pracownikiem, tak twórczym i oddanym eksperymentowi, że Wren postanowił to przemilczeć.

       - Naturalnie - odparł - obejrzyjmy nasz okaz.

       Gediman wystukał właściwą sekwencję na konsoli, po czym obaj mężczyźni przez chwilę obserwowali strumień danych, pojawiających się na niewielkim ekranie nad inkubatorem. Wysoki metalowy walec wyregulował swoją temperaturę, kiedy lodowate opary zostały usunięte. Powoli mechaniczna zewnętrzna metalowa powłoka obróciła się i podniosła w górę, aż pod sufit, gdzie znieruchomiała. Metalowa obudowa otworzyła się automatycznie, ukazując znajdującą się pod nią mniejszą komorę kriogeniczną, mierzącą około metra długości i pół metra średnicy.

       Wren przyjrzał się danym. Informacje o rozciągłości i postępach inkubacji, komponentach chemicznego czynnika wzrostu elektrycznej stymulacji komórek i tak dalej, przesuwały się na ekranie, stale uzupełniane o najświeższe dane.

       - Oto i ona! - rzekł półgłosem Gediman.

       Słysząc ten ton, Wren odwrócił się ku niemu. Oczy Gedimana były rozszerzone, wyraz twarzy pełen nadziei, jak u ojca, który po raz pierwszy widzi swego potomka. Wren ucieszył się. Pod wieloma względami to rzeczywiście było dziecko Gedimana. Wren, Gediman, Kinloch, Clauss, Williamson, wszyscy pracownicy laboratorium byli rodzicami okazu i Wren nakłaniał ich, by czuli się jego właścicielami. Ten rodzaj dumy posiadacza zachęcał do większego wysiłku, bardziej twórczego myślenia, oddania sprawie, którego nie są w stanie zrekompensować żadne pieniądze. Wren musiał się uśmiechnąć.

       - Spójrz na jej twarz! - rzekł Gediman z wciąż tą samą dumą, przesyconą niepokojem.

       Wren patrzył, podczas gdy okaz wypłynął spod powłoki nieprzejrzystego żelu, która go otaczała, żywiła i zmuszała do dalszego rozwoju. Początkowo wydawał się nie ukształtowaną szarą bryłą. Skulony w klasycznej pozycji płodowej - już sam ten fakt jest cudem wśród osiągnięć naukowych - podpłynął bliżej żeby Wren mógł ujrzeć to, co Gediman dostrzegł wcześniej.

       To była buzia dziecka, ślicznej, ludzkiej dziewczynki i Wren poczuł, że tak jak Gedimana ogarnia go nieprzeparte podniecenie. Rysy twarzy rozwinęły się na tyle, że były rozpoznawalne, nie tylko jako rysy istoty ludzkiej, ale jako jednostki. Osoby. Wokół idealnie ukształtowanej główki unosiły się płynnie kosmyki delikatnych, cienkich brązowych włosków, nadając okazowi eterycznego wyglądu, niczym u baśniowej Małej Syrenki. Wren zamrugał, otrząsając się z zamyślenia. Wprawnym okiem zlustrował masę różnorakich przewodów, kabli i czujników rejestrujących, przymocowanych do ciała okazu. Wszystkie były na swoim miejscu, realizując wyznaczone zadania, żywiąc okaz, stymulując go i nakłaniając do szybszego rozwoju, aniżeli przewidywała dlań natura.

       Wren, nawiasem mówiąc, nie miał cierpliwości do natury - z uwagi na jej powolność, skłonność do omyłek i niespodzianek. A on nie lubił niespodzianek. Jego zadaniem było przewidywać posunięcia natury i kształtować je, dostosowując do własnych potrzeb. Mogło się wydawać, że w końcu tego dokonał. Uśmiechnął się, jego palce niemal pieszczotliwie musnęły ścianki inkubatora.

       - Jest piękna, nieprawdaż? - spytał półgłosem Gediman.

       Wren otworzył usta, zamknął je i tylko pokiwał głową.

       Z całą pewnością rozwija się dużo lepiej, niż ośmielaliśmy się przypuszczać.

       Kiedy okaz odpłynął od szyby, przez chwilę wydawało mu się, że widzi, jak pod powiekami przesuwają się rozwijające się gałki oczne. Zastanawiał się, czy obiekt potrafił odczuwać różnicę między światłem i mrokiem. Zastanawiał się, czy w ogóle odczuwa cokolwiek.

 

       Nagle zrobiło się jasno; cofnęła się odruchowo. W świetle jesteś widoczna. W świetle trudniej się ukryć. Zwinęła się w kłębek. Ciepła wilgoć wkoło mówiła jej, że jest bezpieczna, ale światło obudziło w niej strach. W jej ożywającej świadomości pojawiły się i znikały chaotyczne senne obrazy - wizje.

       Zimny komfort kriogenicznego snu.

       Potrzeba chronienia własnego potomstwa.

       Siła i obecność innych, takich jak ona.

       Potęga jej gniewu.

       Ciepło i bezpieczeństwo parnej wylęgarni.

       Obrazy były bezsensowne i racjonalne zarazem. Rozpoznawała je na poziomie głębokiej podświadomości, nie były czymś, czego można się nauczyć. One były częścią niej. Częścią tego, kim była i czym była. A teraz stanowiły część tego, czym się stawała.

       Pływała w galaretowatym, przyjemnym ciepełku, usiłując ukryć się przed światłem i odgłosami. Mruczące odległe dźwięki rozlegały się poza nią i w jej wnętrzu. Pojawiały się i znikały - dźwięki nie znaczące nic i oznaczające wszystko.

       Znów usłyszała te dźwięki wewnątrz, jeden był znacznie silniejszy od innych. Zawsze go słuchała. I tak bardzo starała się go zapamiętać. Usłyszała szept...

       „Mamusia zawsze mówiła, że tak naprawdę potworów wcale nie ma. Ale przecież one istnieją.”

       Gdyby tylko wiedziała, co to znaczy. Może, kiedyś...

 

       Przez chwilę Wren pozwolił sobie na odrobinę nadziei i chwilę marzenia. Wybiegł myślami w przyszłość. W gazetach pojawią się artykuły. Publikacje. Książki. Nagrody. A to zaledwie początek.

       Płód pływał, obracając się wewnątrz wypełnionego żelem inkubatora, a Wren musiał przyznać, że Gediman miał rację. Był piękny. Doskonały okaz...

       Właśnie odwrócił się do niego plecami i wygięty w łuk kręgosłup uderzył w szybę. I wtedy Wren dostrzegł coś, czego wcześniej nie było.

       - Zauważyłeś to? - zwrócił się rzeczowo do Gedimana, zachowując niewzruszony ton głosu.

       - Co...? - wykrztusił Gediman, po czym przyjrzał się bacznie plecom okazu.

       - O, tutaj. - Wren wskazał cztery wyrostki po obu stronach kręgosłupa. - Spójrz na te narośle. Cztery. Dokładnie tam, gdzie powinny się znajdować rogi grzbietowe.

       Gediman na ich widok zmarszczył brwi.

       - Sądzisz, że to oznaka, iż pojawią się kolejne deformacje?

       Wren pokręcił głową.

       - Będziemy je starannie obserwować. Mogą być pierwszą oznaką uszkodzenia embrionu.

       - Nie! - westchnął ciężko Gediman.

       - Nie martwmy się zawczasu. Jeśli będziemy mieli szczęście, okaże się, iż to tylko szczątkowe narośle. Jeżeli tak, będzie można je usunąć.

       Gediman wydawał się zmartwiony, jego wcześniejsza radość prysła.

       Wren poklepał go po plecach.

       - Ten okaz bije na głowę wszystkie, które wyhodowaliśmy dotychczas. Zaczynam wierzyć, że teraz się uda. Ty też powinieneś pozwolić sobie na odrobinę nadziei względem niego.

       Jego współpracownik uśmiechnął się raz jeszcze.

       - Dotarliśmy do obecnego etapu i jak dotąd radzi sobie całkiem nieźle. Mam nadzieję, że się nie mylisz, doktorze.

       Ja również, pomyślał Wren obserwując okaz. Miał nadzieję, że natura nie zadrwi z niego kolejny raz.

 

       Miesiąc później Wren i Gediman ponownie stanęli przed inkubatorem. Ten pojemnik był dużo większy od pierwszego, mierzył prawie trzy metry długości i metr w obwodzie. Okaz wielkości dziecka, który pływał w pierwszym walcu niczym korek, wyrósł i rozkwitł do tego stopnia, że niemal w całości wypełniał obecny pojemnik.

       W laboratorium panowała atmosfera radosnego oczekiwania. Wren mimo woli dostrzegał, że jego pracownicy często zbliżali się do inkubatora, ot tak, aby zajrzeć do środka, zdumieni i poruszeni tym, czego byli świadkami.

       Tak wiele z czegoś tak niewielkiego. Stare próbki krwi, fragmenty tkanek ze szpiku kostnego, śledziony i płynu mózgowo-rdzeniowego. Rozproszone, rozbite DNA. Zainfekowane komórki. I oto co z tych marnych resztek powstało.

       Odwrócił się. Sięgające ramion, kręcone brązowe włosy falowały wokół jego twarzy, od czasu do czasu przesłaniając jego atrakcyjne, rozpoznawalne ludzkie rysy. Dłoń zacisnęła się w pięść i rozluźniła. Oczy pod zamkniętymi powiekami przesuwały się z boku na bok.

       Śni? Jakie sny może mieć to coś? Czyje sny?

       Wren spojrzał na odczyty inkubatora. Pierwszy ekran ukazywał EKG okazu, rytm serca był regularny, sinusoidalna arytmia w normie. Dobrze bardzo dobrze.

       Odwrócił się w stronę drugiego ekranu. Podczas gdy pierwszy był oznaczony specjalną plakietką potwierdzającą, iż przedstawia odczyty dorosłego żeńskiego okazu, a sam napis, drukowanymi literami, brzmiał ŻYWICIEL, pod drugim ekranem widniała plakietka z napisem OBIEKT. Rytm tego serca był szybszy niż u żywiciela, wychylenia wykresu wręcz anormalne. Mimo to było równie silne jak u żywiciela. Było zdrowe.

       Wren uśmiechnął się. Jeszcze raz spojrzał na twarz okazu - żywiciela. Była posępna. Gdyby miał bardziej romantyczną naturę, jak Gediman, pomyślałby, że okaz wydaje się nieszczęśliwy.

       Czyje masz sny? Swoje własne? A może twojego symbionta? Jakże chciałbym to wiedzieć...

 

       Doktor Jonathan Gediman nie mógł uwierzyć swemu szczęściu. Doktor Wren pozwolił mu na prowadzenie operacji. Stojąc w chłodnym, sterylnym pomieszczeniu, w sterylnym kombinezonie, umyty i gotowy, manipulował przy chirurgicznym wzierniku i w końcu ustawił go we właściwej pozycji. Tuż przy nim stał równie jak on gotowy, ubrany, wyczekujący i niespokojny doktor Wren. Był z nimi również doktor Dan Sprague. Dan pogratulował im, kiedy Wren ogłosił nowinę, a jego szczere życzenia przeprowadzenia udanej operacji złagodziły nieco trawiące Gedimana niepokoje.

       No, w każdym razie niektóre z nich.

             

       Wziernik był nieskalibrowany i Gediman dotknął przyrządów kontrolnych. Urządzenie pozwoli mu automatycznie, w zależności od potrzeb regulować skalę widzenia, od niewielkich powiększeń aż do zbliżeń mikroskopowych, dzięki czemu miał możliwość obserwacji tkanek z poziomu komórkowego.

Zaczerpnąwszy głęboko tchu usiłował uspokoić rozkołatane nerwy. Niemal podskoczył, kiedy Sprague nachylił się ku niemu i sterylną gazą otarł mu pot z czoła.

  - Spokojnie, stary - dociął mu Dan.

  - Pocisz się jak mysz.

  Gediman pokiwał głową, myśląc równocześnie: Myszy się nie pocą. Zamrugał i skoncentrował się. Gdyby tylko Wren nie stał tak blisko. Nawet bez wziernika Wren był w stanie wypatrzyć najdrobniejsze uchybienie, najmniejszą nawet omyłkę. Sprague zresztą też.

  Wyluzuj, Gediman, powiedział sam do siebie. To nie twoja pierwsza operacja! To prosty zabieg. Robiłeś podobne tysiąc razy.

  Tak, ale nie tutaj. Nie na tym okazie.

  Nie na Ripley.

  Wren używał określenia „okaz”, ale Gediman przestał myśleć o niej w ten sposób, kiedy była jeszcze mikroskopijnym zbitkiem ośmiu idealnie ukształtowanych komórek.

  Odwrócił głowę i pozwolił sobie spojrzeć na nią. Naprawdę. Bo za grubą, przezroczystą przegrodą zamkniętego pomieszczenia operacyjnego, oddzielającego ją od zespołu lekarzy, ona oddychała w normalnym, regularnym rytmie, pogrążona w anestozjologicznym uśpieniu. Wyglądała na rozluźnioną, gdy tak leżała na stole operacyjnym - jej oczy nie poruszały się, silna szczęka jakby trochę zwiotczała, wargi rozchyliły się nieco.

  Gdyby nie liczne cewniki i przewody przyłączone do jej ciała pod przezroczystym, prz...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angamoss.xlx.pl