[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

Alberto Moravia

KONFORMISTA

 

Rozdział I

Kiedy Marcello był dzieckiem, urzekał go byle przedmiot, byle błyskotka, jak srokę. Może dlatego, że w domu rodzice, raczej przez obojętność niż przez surowość, nigdy nie pomyśleli o tym, żeby zaspokoić jego poczucie własności; a może dlatego, że inne instynkty, głębsze i jeszcze nie ujawnione, przeobrażały się w zachłanność; nieustannie dręczyło go pragnienie zdobycia na własność najrozmait­szych rzeczy. Ołówek zakończony gumką, książka z obraz­kami, linijka, ebonitowy kałamarz kieszonkowy, pierwsze lepsze głupstewko budziło w nim najpierw gwałtowną i niedorzeczną pożądliwość, a potem, gdy upatrzony drobiazg stał się już jego własnością, napełniała go zdumiewająca, niewyczerpana, magiczna radość. Marcello miał w domu własny pokój, w którym sypiał i uczył się. Wszystkie leżące tam na stole czy zamknięte w szufladach przedmioty były dla niego święte, w zależności od tego, jak dawno zostały nabyte. Słowem, nie były one podobne do innych znajdujących się w domu przedmiotów, stawały się ułamkami zdobytych już lub mających przyjść doświadczeń, zawsze pasjonujących i zabarwionych tajemniczością. Marcello na swój sposób zdawał sobie sprawę z tego dziwacznego przywiązania do własności, które dawało mu nieopisane szczęście, a zarazem budziło w nim przykre uczucie stale popełnianej winy i nawet nie pozostawiało mu czasu na skruchę.

Ponad wszystko jednak — może dlatego, że było to czymś zakazanym — pociągała go broń. Nie broń na niby, ta do zabawy dla dzieci, blaszane strzelby, pistolety na kapiszony,

drewniane pałasze, ale broń prawdziwa, z którą wyobrażenie grozy, niebezpieczeństwa i śmierci nie kojarzy się, jak w tamtej, tylko przez podobieństwo formy, lecz jest jedyną racją jej istnienia. Zabawa dziecinnymi rewolwerami nie mogła spowodować śmierci; z rewolwerami dla dorosłych wyglądało to inaczej, śmierć nie tylko była możliwa, ale narzucała się po prostu niczym natrętna pokusa, którą hamuje tylko przezorność. Marcello kilkakrotnie miał w rę­ku prawdziwą broń: myśliwską flintę na wsi, stary rewolwer, który ojciec pokazał mu kiedyś w szkatułce; za każdym razem przy dotknięciu broni przenikał Marcella dreszcz, jak gdyby jego ręka znalazła wreszcie naturalne przedłużenie w rękojeści broni.

Marcello miał wielu przyjaciół wśród mieszkających w są­siedztwie dzieci i w krótkim czasie uświadomił sobie, że jego zamiłowanie do broni wywodzi się z głębszych i o wieb bardziej skomplikowanych pobudek niż naiwne upodobania militarne kolegów. Oni bawili się w żołnierzy udając drapież­ność i krwiożerczość, w rzeczywistości jednak robili to tylko dla zabawy i małpując mordercze gesty nie byli naprawdę przejęci swoją rolą; z nim natomiast działo się wręcz odwrotnie: w zabawie w żołnierzy szukały ujścia jego krwiożerczość i drapieżność, a gdy brakowało mu towarzys­twa do tej zabawy, sam wyszukiwał sobie rozrywki, zawsze takie, które zaspokajały jego niszczycielskie i mordercze skłonności. W owym czasie Marcello był okrutny i ani się tego nie wstydził, ani nie robił sobie wyrzutów z tego powodu, bo okrucieństwo dostarczało mu samych tylko przyjemności, w których nie widział nic obrzydliwego; było jeszcze na tyle dziecinne, że nie budziło niepokoju ani w nim samym, ani w innych. Zdarzało mu się na przykład schodzić do ogrodu w upalnych godzinach na początku lata. Był to ogród mały, ale gęsty, pełen roślin i drzew bujnie rosnących, nie tkniętych od lat ludzką ręką. Marcello schodził do ogrodu uzbrojony w cienki, giętki wiklinowy pręt, odłamany na strychu ze starej trzepaczki; krążył przez chwilę między rozigranymi cieniami drzew i palącymi promieniami słońca po wysypanych żwirem ścieżkach, obserwując rośliny. Czuł,

że błyszczą mu oczy, że całym ciałem wchłania ową błogość, która zdawała się stapiać z żywotnością wybujałego, zalane­go słońcem ogrodu, i rozpierało go szczęście. Lecz było to szczęście drapieżne i okrutne, które chce mierzyć swoją wielkość przez porównanie z nieszczęściem innych. Kiedy widział na środku grządki piękną kępę stokrotek, usianą białymi i żółtymi kwiatami, albo tulipan z czerwonym kielichem na prostej łodyżce, albo krzew kalii ze strzelistymi, białymi, mięsistymi kwiatami, z rozmachem smagał je witką, która świszczała w powietrzu jak szpada. Witka ścinała ostro kwiaty i liście, które wdzięcznie opadały wokół rośliny, pozostawiając sztywne, ogołocone z kielichów łodygi. W ta­kich momentach czuł potęgującą się w nim pasję życia i niemal rozkosz, jaką daje wyładowanie powstrzymywanej nazbyt długo energii; a zarazem rodziło się w nim nieokreś­lone poczucie potęgi i sprawiedliwości. Jak gdyby owe rośliny były winne i on wymierzał im karę, przekonany, że karanie ich leży w jego władzy. Wyczuwał jednak, że tego rodzaju zabawa jest czymś zakazanym i nagannym. Za każdym razem, niemal wbrew woli, rzucał ukradkowe spojrzenia na willę w obawie, że może go obserwować matka z okna w salonie albo kucharka z okna w kuchni. I zdawał sobie sprawę, że boi się nie wymówek, lecz naocznych świadków swoich czynów, które on sam uważał za nienor­malne i w tajemniczy sposób splecione z poczuciem winy.

Przejście od kwiatów i roślin do zwierząt było nieuchwyt­ne, tak samo jak w naturze. Marcello nie umiałby powie­dzieć, kiedy uświadomił sobie, że przyjemność, jaką sprawia mu łamanie roślin i strącanie kielichów kwiatów, pogłębia się jeszcze i wzmaga, gdy ofiarami są zwierzęta. Może tylko przypadek pchnął go na tę drogę, traf, że wiklinowy pręt zamiast uderzyć w krzew, spadł na grzbiet śpiącej na gałęzi jaszczurki, a może, zaczynając w końcu odczuwać nudę i przesyt, szukał nowego przedmiotu, na którym mógłby wyładować swoje podświadome okrucieństwo. Tak czy inaczej, pewnego cichego popołudnia, gdy wszyscy w domu spali, Marcello jak rażony gromem, skruszony i zawstydzo­ny, stanął nagle w obliczu pogromu jaszczurek. Było ich pięć

czy sześć, znalazł je na gałęziach drzew i na kamiennym murze otaczającym ogród i pozabijał jednym zamachem pręta, właśnie w momencie, kiedy zaniepokojone jego obecnością próbowały szukać schronienia w jakiejś kryjów­ce. Jak do tego doszło, nie potrafiłby powiedzieć, a raczej wolał nie przypominać sobie, lecz było już po wszystkim i nie zostało nic prócz słońca, palącego i nieczystego, na krwawią­cych, pokrytych kurzem ciałach martwych jaszczurek. Stał przed cementowym chodnikiem, na którym leżały jaszczur­ki, i ściskał w pięści witkę; czuł jeszcze w całym ciele i zdradzał wyrazem twarzy podniecenie, które ogarnęło go w chwili pogromu, nie było ono jednak rozkosznie ożywcze jak przedtem, lecz zabarwione wstydem i żalem. Uświadomił sobie poza tym, że do przeżywanych jak zawsze uczuć potęgi i okrucieństwa dołączył się jakiś nowy, nie znany mu niepokój o charakterze niemal fizycznym; do wstydu i żalu dołączył się niewytłumaczalny lęk. Jak gdyby odkrył w sobie coś anormalnego, czego się musi wstydzić, z czym musi się kryć, nie tylko przed sobą samym, ale także przed innymi, i co w konsekwencji oddzieli go raz na zawsze od środowiska rówieśników. Nie ulegało wątpliwości, różnił się od chłop­ców w swoim wieku, którzy ani w gromadzie, ani w pojedyn­kę nie oddawali się tego rodzaju rozrywkom; i w dodatku różnił się od nich w sposób zasadniczy. Jaszczurki bowiem nie żyły, co do tego nie było wątpliwości, i ta śmierć, tak jak okrutne i szalone czyny, których się dopuścił i które ją spowodowały, były nie do naprawienia. Słowem, utożsamiał się z owymi czynami, tak jak w przeszłości z innymi, zupełnie zresztą niewinnymi, postępkami.

Tego samego dnia, aby zdobyć dowód potwierdzający to nowe i bolesne odkrycie, Marcello postanowił porównać się ze swym małym przyjacielem Robertem, który mieszkał w sąsiedniej willi. Roberto o zmierzchu, po odrobieniu lekcji schodził do ogrodu i za zgodą rodziców dwaj chłopcy bawili się razem aż do kolacji, raz w jednym ogrodzie, raz w drugim. Marcello czekał niecierpliwie na tę chwilę przez całe długie, ciche popołudnie leżąc w swoim pokoju na łóżku. Rodzice wyszli, w domu została tylko kucharka, raz

po raz słyszał jej głos, gdy nuciła sobie w kuchni na parterze. Po południu zazwyczaj uczył się albo bawił sam w swoim pokoju, ale tego dnia nie miał ochoty ani na naukę, ani na zabawę; czuł się niezdolny do jakiegokolwiek wysiłku, a jednocześnie nie mógł znieść bezczynności i próżniactwa; zarówno lęk, który wzbudziło w nim domniemane odkrycie, jak i nadzieja, że ów lęk minie przy najbliższym spotkaniu z Robertem, paraliżowały go i wyprowadzały z równowagi. Gdyby Roberto powiedział mu, że on także zabija jaszczu­rki, że lubi je zabijać i nie widzi nic złego w ich zabijaniu, to

—              tak mu się wydawało — uczucie anormalności znikłoby bez śladu i mógłby patrzeć obojętnie na pogrom jaszczurek jak na coś, co nie ma żadnego znaczenia i nie pociąga za sobą żadnych następstw. Nie umiałby powiedzieć, dlaczego przy­pisywał taki autorytet Robertowi; majaczyło mu w myśli, że jeśli Roberto także robił te rzeczy i w ten sam sposób, i odczuwał to samo, oznaczało to, że robili je wszyscy; a to, co robili wszyscy, było normalne, czyli dobre. Owe refleksje zresztą nie nasuwały mu się jasno, przedstawiały się raczej jako głębokie uczucia i impulsy niż jako sprecyzowane myśli. Lecz jedno było pewne: od odpowiedzi Roberta zależał jego spokój wewnętrzny.

Z tą nadzieją i z tym lękiem czekał niecierpliwie nadejścia zmierzchu. Prawie już drzemał, gdy dobiegł go z ogrodu przeciągły, modulowany gwizd: był to umówiony znak, Roberto oznajmiał mu, że już jest. Marcello wstał z łóżka i nie zapalając światła wyszedł z mrocznego pokoju, zszedł po schodach i znalazł się w ogrodzie.

W gasnącym świetle letniego zmierzchu drzewa stały nieruchome i ponure; cień pod konarami był już czarny jak w nocy. Woń kwiatów, zapach kurzu, żar emanujący z nagrzanej słońcem ziemi wisiały w nieruchomym, ciężkim powietrzu. Płot dzielący ogród Marcella od ogrodu Roberta ginął całkowicie pod gigantycznym bluszczem, gęstym i głę­bokim niby mur z liści. Marcello skierował się od razu w kąt ogrodu, gdzie bluszcz i cień były jeszcze gęściejsze, wszedł na duży kamień i jednym szybkim, ruchem odsunął bujne pnącze. Sam wymyślił ten rodzaj drzwiczek w bluszczu, żeby

nadać zabawie posmak tajemniczości i przygody. Po roz­sunięciu bluszczu ukazały się sztachety ogrodzenia, a między sztachetami delikatna, blada twarzyczka i jasna czupryna Roberta. Marcello stanął na palcach i zapytał:

—              Czy nikt nas nie widział?

Tą formułką rozpoczynała się ich zabawa. Roberto odpowiedział, jak gdyby recytował wyuczoną lekcję:

—              Nie, nikt... — A po chwili: — Odrobiłeś lekcję?

Szeptał, co było także obowiązującą regułą. Marcello

również szeptem odpowiedział:

—              Nie, nic dziś nie odrobiłem... nie chciało mi się... Powiem nauczycielce, że źle się czułem.

—              Ja napisałem wypracowanie z włoskiego — wyszeptał Roberto — i rozwiązałem jedno zadanie arytmetyczne... zostało mi jeszcze drugie... Dlaczego nie odrobiłeś lekcji?

Marcello czekał na to pytanie:

—              Nie odrobiłem — odrzekł — bo urządziłem polowanie na jaszczurki.

Miał nadzieję, że Roberto odpowie mu:

„Ach, tak... ja także poluję czasem na jaszczurki” — czy coś w tym rodzaju. Na twarzy Roberta jednak nie od­malowało się ani zrozumienie, ani nawet zaciekawienie. Marcello dodał z wysiłkiem, próbując ukryć zmieszanie:

—              Pozabijałem wszystkie.

—              A ile ich było? — zapytał przezornie Roberto.

—              Wszystkiego siedem — odpowiedział Marcello. A po­tem, siląc się na przechwałki technicznej i informacyjnej natury: — Leżały na gałęziach drzew i na kamieniach... czekałem, żeby się poruszyły... i potem je zatłukłem jednym zamachem... wystarczyło jedno uderzenie. — Wykrzywił twarz grymasem zadowolenia i pokazał wiklinowy pręt Robertowi.

Zobaczył, że tamten spogląda na niego z ciekawością graniczącą z przerażeniem:

—              Dlaczego je zabiłeś?

—              Tak sobie! — Zawahał się, miał już na końcu języka: „dlatego, że mi to sprawiało przyjemność”, lecz potem, sam

nie wiedząc dlaczego, powstrzymał się i odrzekł: — Bo to są szkodniki... Nie wiesz, że jaszczurki to szkodniki?

—              Nie — powiedział Roberto — nie wiedziałem... a co one takiego robią?

—              Zjadają winogrona — odpowiedział Marcello. — W ze­szłym roku na wsi zjadły wszystkie winogrona na werandzie.

—              Ale tutaj nie ma winogron.

—              A poza tym — ciągnął dalej, nie zwracając uwagi na ten zarzut — one są złe... Jedna, kiedy mnie zobaczyła, zamiast uciekać; rzuciła się na mnie z otwartym pyszczkiem, i gdy­bym jej w porę nie zatrzymał, wyskoczyłaby na mnie.

Umilkł na chwilę i potem dorzucił jeszcze bardziej poufa­łym tonem:

—              Tyś nie zabijał ich nigdy?

—              Nie, nigdy — odpowiedział Roberto potrząsając głową. Po czym, spuściwszy oczy, z żałosnym wyrazem twarzy, dodał: — Mówią, że nie wolno robić krzywdy zwierzętom.

—              Kto tak mówi?

—              Mamusia.

—              Mówi się tyle rzeczy... — rzekł Marcello tracąc coraz bardziej pewność siebie. — Ale ty nie bądź głupi, spróbuj... Zapewniam cię, że to zabawne.

—              Nie, nie będę próbował.

—              A dlaczego?

—              Bo to jest „zły uczynek”.

„A więc nic nie da się zrobić” — pomyślał z niechęcią Marcello. Porwała go złość na przyjaciela, który, sam o tym nie wiedząc, utwierdzał go w przekonaniu, że jest w nim coś anormalnego. Zdołał się jednak opanować i zaproponował:

—              Słuchaj, jutro urządzę znowu polowanie na jaszczurki; jeżeli przyjdziesz i zapolujesz razem ze mną, dam ci talię kart do gry w „Przekupnia na jarmarku”.

Wiedział, że dla Roberta była to kusząca propozycja: wielokrotnie wspominał, że bardzo by chciał mieć takie karty. Istotnie Roberto, jak gdyby przyszło na niego nagłe olśnienie, powiedział:

—              Przyjdę na polowanie, ale pod jednym warunkiem: że

schwytamy je żywe, zamkniemy w pudełku i potem wypuś­cimy na wolność... a ty mi dasz karty.

—              Co to, to nie — rzekł Marcello — cała przyjemność polega na zabijaniu ich tą witką... założę się, że ty tego nie potrafisz. — Tamten nic nie odpowiedział. Marcello ciągnął dalej: — No więc przyjdź, pamiętaj... i ty też wyszukaj sobie taką witkę.

—              Nie — odrzekł Roberto z uporem — nie przyjdę.

—              Ale dlaczego? Te karty są nowe.

—              Nawet nie próbuj mnie namawiać — powiedział Roberto. — Nie będę zabijał jaszczurek, nawet gdybyś — tu zawahał się nad wyborem odpowiednio wartościowego przedmiotu — nawet gdybyś mi dał twój pistolet.

Marcello zrozumiał, że nic nie wskóra, i wybuchnął złością, która burzyła się w nim już od dłuższej chwili:

—              Nie chcesz, bo jesteś tchórzem — zawołał — bo się boisz.

—              Czego miałbym się bać? Śmieszny jesteś.

—              Boisz się — powtórzył rozgniewany Marcello —jesteś królik... prawdziwy królik. — Znienacka wsunął rękę po­między sztachety i złapał przyjaciela za ucho. Roberto miał czerwone i odstające uszy i Marcello nieraz się do nich dobierał, lecz nigdy nie robił tego z taką wściekłością i z taką chęcią zadania mu bólu. — Przyznaj się, że jesteś królik.

—              Nie, puść mnie! — zaczął jęczeć tamten skręcając się cały. — Ojej, ojej!

—              Przyznaj się, że jesteś królik.

Gorące, spocone ucho Roberta paliło mu dłoń; łzy ukazały się w niebieskich oczach ofiary.

—              No dobrze, jestem królik — wybełkotał Roberto i Marcello puścił go od razu. Roberto odskoczył od sztachet i odbiegając zawołał: — Nie jestem królik... Kiedy to mówiłem, myślałem sobie: niejestem królik... dałeś się okpić!

—              Znikł, a jego szyderczy i płaczliwy głos rozpłynął się w gęstwinie drzew przyległego ogrodu.

Pozostało mu po tej rozmowie uczucie głębokiej rozterki. Roberto nie solidaryzował się z nim i wobec tego on nie uzyskał rozgrzeszenia, którego tak pragnął i które łączył z ową solidarnością. Tak więc nie pozbył się piętna anormal-

ności; ale przedtem jeszcze okazał Robertowi, jak bardzo mu na tym zależało, żeby się z niej wyzwolić, i w uniesieniu, z czego doskonale zdawał sobie sprawę, uciekł się do kłamstwa i przemocy. Teraz wstydził się i robił sobie wyrzuty nie tylko z powodu zabicia jaszczurek, lecz także dlatego, że chcąc zrobić z Roberta swojego wspólnika kłamał, nie podając prawdziwych przyczyn swego postępowania, i zdra­dził się wybuchem złości, kiedy chwycił go za ucho. Do pierwszego przewinienia dołączało się drugie i nie mógł w żaden sposób wyplątać się ani z jednego, ani z drugiego.

Raz po raz wśród tych gorzkich rozważań powracał myślą do pogromu jaszczurek, niemal w nadziei, że okaże się to czymś niewinnym, ot, zdarzeniem jak każde inne. Uświada­miał sobie jednak natychmiast, że chciałby, żeby jaszczurki nie były martwe; a zarazem odżywało w nim uczucie podniecenia i niemal fizycznego niepokoju, (zabarwionego odrobiną przyjemności, a więc tym bardziej odpychające), którego doznawał podczas polowania; było ono tak silne, że zaczynał wątpić, czy w najbliższych dniach potrafi oprzeć się pokusie nowego pogromu. Ta myśl zdruzgotała go: był anormalny i nie dość, że nie mógł zwalczyć owego zboczenia, ale nie umiał nawet nad nim zapanować. Siedział właśnie w swoim pokoju przy stole, nad otwartą książką, czekając na kolację. Zerwał się z krzesła, podszedł do łóżka i klękając na dywaniku, gdzie zazwyczaj odmawiał pacierz, złożył ręce i powiedział głośno, tonem, który wydał mu się szczery:

—              Przysięgam przed Bogiem, że nie tknę już nigdy ani kwiatów, ani roślin, ani jaszczurek.

A jednak potrzeba rozgrzeszenia, która kazała mu szukać wspólnika w Robercie, trwała nadal, chociaż zmieniła się teraz w potrzebę samooskarżenia. Roberto, stając przy jego boku, mógłby go uwolnić od wyrzutów sumienia, nie miał jednak aż takiego autorytetu, by zawyrokować, że są one słuszne, i uporządkować chaos w głowie Marcella bezapela­cyjnym orzeczeniem. Był dzieckiem, tak samo jak on, odpowiednim na wspólnika, lecz nie nadającym się na sędziego. Ale Roberto, aby uzasadnić swój wstręt, powołał się na autorytet matczyny. Marcello postanowił także

zwrócić się do matki. Tylko ona jedna mogła go potępić albo uniewinnić, a w każdym razie zaszeregować jego czyn do jakiejś określonej kategorii. Marcello, znając swoją matkę, rozumował teoretycznie, jak gdyby zwracał się do idealnej matki, jaką powinna być, a nie do takiej, jaką była. W rzeczywistości nie wierzył, żeby jego apel przyniósł zadowalające rozwiązanie. Ale tak czy owak, miał tylko tę matkę, a poza tym odruch, by u niej szukać ratunku, był silniejszy od wszelkich wątpliwości.

Marcello czekał na moment, kiedy będzie już leżał w łóżku i matka przyjdzie do jego pokoju powiedzieć mu dobranoc. Była to jedna z rzadkich chwil, kiedy mógł być z nią sam na sam: posiłki i nieliczne wspólne spacery odbywały się zazwyczaj w towarzystwie ojca. Marcello, chociaż instynk­townie nie miał wielkiego zaufania do matki, kochał ją, a może raczej podziwiał w sposób nieokreślony, jak po­dziwia się starszą siostrę, która ma dziwaczne i kapryśne usposobienie. Matka Marcella wyszła za mąż bardzo młodo i pozostała dziewczątkiem psychicznie, a nawet i fizycznie; a poza tym, chociaż syn był jej raczej obojętny i zajmowała się nim mało z powodu licznych obowiązków towarzyskich, trzymała go w ciasnym kręgu swojego życia. Tak więc Marcello wyrósł w nieustannym rozgardiaszu jej nagłych wyjazdów na wizyty i powrotów do domu, przymierzanych i odrzucanych sukien, nieskończenie długich i czczych rozmów przez telefon, kłótni z krawcami i dostawcami, ciągłych zmian humoru z byle powodu. Marcello mógł

o              każdej porze wchodzić do pokoju matki, nie zauważony przez nikogo, obserwował z ciekawością jej osobiste życie, w którym nie było dla niego miejsca. W matce od czasu do czasu budziły się wyrzuty i otrząsała się z odrętwienia, postanawiając poświęcić się synowi; zabierała go wtedy z sobą do krawcowej albo do modystki. Przy takich okazjach, podczas gdy matka przymierzała suknie i kapelu­sze, Marcello musiał wysiadywać całymi godzinami na taborecie i tęsknił niemal za swoim codziennym życiem, pełnym zgiełku i obojętności.

Tego wieczora zrozumiał od razu, że matka spieszy się

jeszcze bardziej niż zazwyczaj; rzeczywiście, zanim zdążył przezwyciężyć swoją nieśmiałość, ona już odwróciła się do niego plecami i szła przez ciemny pokój ku przymkniętym drzwiom. Marcello nie zamierzał jednak czekać dłużej na wyrok, który tak pragnął usłyszeć. Siadając na łóżku, zawołał głośno:

—              Mamusiu!

Zobaczył, że obejrzała się od progu, ruchem prawie niechętnym.

—              Czego chcesz, Marcello? — zapytała podchodząc znów do łóżka.

Stała teraz tuż obok niego, pod światło, biała i wysmukła w czarnej wydekoltowanej sukni. Delikatna, blada twarz okolona czarnymi włosami znajdowała się w mroku, lecz pomimo to Marcello dostrzegł na niej wyraz niezadowolenia i niecierpliwości. Nie mogąc jednak oprzeć się odruchowi oświadczył:

—              Mamusiu, muszę ci coś powiedzieć.

—              Dobrze, Marcello, tylko prędko... mamusia musi wyjść... tatuś czeka. — I podniosła ręce, poprawiając na karku zamek naszyjnika.

Marcello chciał oznajmić matce o pogromie jaszczurek i zapytać ją, czy źle zrobił. Lecz pośpiech matczyny skłonił go. do zmiany zamiaru. A raczej do przerobienia zdania, które już przygotował w myśli. Jaszczurki wydały mu się nagle stworzeniami zbyt małymi i nieznacznymi, żeby mogły przykuć uwagę tak roztargnionej osoby. Toteż sam nie wiedząc dlaczego, wymyślił na poczekaniu kłamstwo, wyol­brzymiając swoją zbrodnię. Miał nadzieję, że ogrom winy poruszy matkę, której wrażliwość — wyczuwał to instynk­townie— była przytępiona i ograniczona. Powiedział z taką pewnością, że sam był tym zdumiony:

—              Mamusiu, zabiłem kota.

W tym momencie matce udało się wreszcie uchwycić dwa końce zameczka. Trzymając dłonie na karku, opierając podbródek o pierś, patrzała w ziemię i niecierpliwie stukała raz po raz obcasem o podłogę.

—              Ach tak... — powiedziała bez odrobiny zrozumienia,

obojętnym tonem, jak gdyby całkowicie pochłonięta swoim zajęciem. Marcello dorzucił niepewnie:

—              Zabiłem go z procy.

Zobaczył, że matka niechętnie potrząsnęła głową i ode­rwała dłonie od karku, trzymając w jednej z nich naszyjnik, którego nie udało się jej zapiąć.

—              Ten przeklęty zamek! — zawołała ze złością. — Marcel­lo, pokaż, co umiesz, pomóż mi zapiąć naszyjnik. — Usiadła bokiem na łóżku, odwrócona plecami do syna, dodając niecierpliwie: — Tylko uważaj, żebyś zatrzasnął zameczek... bo inaczej znowu się otworzy.

Mówiąc to nadstawiała mu plecy, szczupłe, obnażone po pas, białe jak papier w świetle padającym od drzwi. Wąskie dłonie o spiczastych, szkarłatnych paznokciach podtrzymy­...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angamoss.xlx.pl