[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Alistair Maclean Stacja arktyczna "Zebra"

 

Rozdział 1 James D. Swanson, komandor podporucznik amerykańskiej Marynarki

Wojennej był pulchny, niewysoki i zbliżał się do czterdziestki. Różowa twarz

cherubina, kruczoczarne włosy i zmarszczki, promieniujące od oczu i okalające

usta, efekt skłonności do śmiechu, wszystko to tworzyło obraz człowieka, który

zawsze jest duszą towarzystwa. Tak go przynajmniej oceniałem na pierwszy rzut

oka. Jednak rozsądek podpowiadał, że u kogoś wyznaczonego na stanowisko dowódcy

najnowocześniejszego atomowego okrętu podwodnego powinienem zauważyć także inne

cechy. Przyjrzawszy się więc uważniej dostrzegłem to, co przeoczyłem na początku

z powodu zimowego zmierzchu i wilgotnej szarej mgły nad zatoką Clyde. Jego oczy.

W niczym nie przypominajÄ…ce oczu dowcipnego bon vivanta. Najzimniejsze,

najbystrzejsze szare oczy, jakie zdarzyło mi się spotkać. Świdrowały na wskroś,

cięły niczym chirurg lancetem, dokładne jak elektronowy mikroskop. Taksujące.

Swanson zmierzył najpierw mnie, potem dokument, który trzymał w dłoni, wyników

po sobie nie dał poznać. - Przykro mi, doktorze Carpenter. - Głos miał cichy i

uprzejmy, ale żalu w nim nie wyczułem. Schował telegram z powrotem do koperty i

wręczył mi ją ze słowami: - Nie mogę zaakceptować ani tego telegramu jako

upoważnienia, ani pana jako pasażera. Nie ma w tym nic osobistego, rozumie pan.

Mam jednak swoje rozkazy. - Niewystarczające upoważnienie? - Wyjąłem telegram

wskazując na podpis: - To według pana sygnatura czyściciela szyb w Admiralicji?

To nie było zabawne i gdy spojrzałem na niego w półmroku, pomyślałem, że chyba

przeceniłem jego poczucie humoru. Sprecyzował: - Admirał Hewson jest dowódcą

Wschodnich Dywizji N$a$t$o. Pod jego komendę przechodzę podczas manewrów. W

każdej innej sytuacji odpowiadam przed Waszyngtonem. I to jest ta inna sytuacja,

a zresztą mógł pan, doktorze Carpenter, zaaranżować wysłanie telegramu przez

kogo bądź w Londynie. Nie jest on zresztą na odpowiednim formularzu. Przeoczył

niewiele, ale niepotrzebnie był tak podejrzliwy. Powiedziałem: - Mógłby pan

rozmawiać z admirałem przez radiotelefon, komandorze. - Owszem, ale tylko

akredytowani obywatele amerykańscy mają prawo wstępu na okręt, a upoważnienie

musi wyjść z Waszyngtonu. - Od szefa Sekcji Podwodnych Działań Bojowych lub

głównodowodzącego Atlantycką Flotą Podwodną? Przytaknął powoli i z rozmysłem, a

ja mówiłem dalej: - To proszę zatelefonować do nich, żeby się skontaktowali z

admirałem Hewsonem. Mamy mało czasu, komandorze. Mógłbym jeszcze dodać, że

zaczyna padać śnieg i że jest mi coraz zimniej, ale powstrzymałem się. Po chwili

namysłu kiwnął głową, podszedł do telefonu na nabrzeżu i przemówił do słuchawki

krótko, niskim głosem. Aparat był połączony kablem telefonicznym z długim

ciemnym kształtem leżącym niemal u naszych stóp. Ledwo znów do mnie podszedł,

już trzy opatulone w grube wojskowe płaszcze postaci wbiegły po trapie,

skierowały się do nas i w końcu zatrzymały się obok. Najwyższy z trzech mężczyzn

- szczupły osobnik o włosach koloru pszenicy i wyglądzie człowieka, którego

właściwe miejsce jest w siodle, wysunął się lekko do przodu. Komandor Swanson

wskazał w jego kierunku: - Porucznik Hansen, mój pierwszy oficer. Zaopiekuje się

panem, dopóki nie wrócę. - NIe potrzebuję opieki - powiedziałem uprzejmie. -

Jestem dorosły i wcale nie czuję się samotny. - Postaram się załatwić to tak

szybko, jak to tylko możliwe, doktorze Carpenter - odparł Swanson. Zbiegł po

trapie, a ja popatrzyłem na niego w zamyśleniu. Porzuciłem już myśl, że szef

floty podwodnej U$s$a wybiera sobie oficerów dowodzących spośród bywalców Parku

Centralnego. Próbowałem wejść na okręt Swansona i jeżeli nie byłem do tego

upoważniony, on nie zamierzał pozwolić mi odejść, dopóki nie wyjaśni, dlaczego

chciałem to zrobić. Przypuszczałem, że Hansen i jego dwaj ludzie to trzech

najtęższych marynarzy na okręcie. Okręt. Spojrzałem na ogromny czarny kształt

leżący prawie u moich stóp. Było to moje pierwsze spotkanie z łodzią podwodną o

napędzie atomowym. "Delfin", bo taka była jej nazwa, w niczym nie przypominał

żadnego znanego mi dotąd okrętu podwodnego. Miał mniej więcej tę samą długość,

co dalekiego zasięgu łodzie podwodne z okresu II wojny światowej, ale i na tym

kończyły się wszelkie podobieństwa. Jego średnica była co najmniej dwukrotnie

większa niż w każdej innej łodzi konwencjonalnej. "Delfin" miał niemal

cylindryczny kształt w przeciwieństwie do swoich poprzedniczek, których linie

przypominały nieokreślone opływowe burty łodzi, a dziób literę V; oraz

półkulisty dziób zamiast dotychczasowego. Nie było tu pokładu - strome

zaokrąglone burty i takaż rufa, i dziób okrętu zostawiały tylko niewielkie

przestrzenie do pracy. Przestrzenie tak niebezpieczne w swojej śliskiej

wypukłości, że podczas postoju w porcie musiały być zaopatrzone w relingi. Około

trzydziestu trzech metrów od dziobu wznosiła się na wysokość sześciu metrów

wysmukła, ale i masywna wieżyczka, o wyglądzie płetwy grzbietowej jakiegoś

monstrualnego rekina. W połowie wysokości wieżyczki sterczały prostopadle

pomocnicze stateczniki okrętu. Próbowałem dostrzec, co znajdowało się bliżej

rufy, ale mgła i wirujący, coraz bardziej gęstniejący śnieg pokonały mnie.

Zresztą i tak coraz mniej mnie to interesowało. Miałem na sobie tylko cienki

płaszcz i czułem, jak pod wpływem mroźnych powiewów zimowego wiatru zaczynam

dostawać gęsiej skórki. - Nikt nie kazał nam tutaj zamarznąć - zwróciłem się do

Hansena. - Tam znajduje się kantyna. Czy pańskie zasady zabraniają panu

przyjęcia filiżanki kawy od doktora Carpentera, dobrze znanego agenta wywiadu?

Uśmiechnął się i odparł: - Jeśli chodzi o kawę, przyjacielu, nie mam żadnych

zasad. Szczególnie dzisiejszego wieczora. Ktoś powinien był ostrzec nas przed

szkocką zimą. Nie tylko wyglądał na kowboja, podobnie się też wyrażał. A wiem,

co mówię, bo często zbyt zmęczony, by wyłączyć telewizor, oglądam westerny. -

Rawlings, idź i powiedz komandorowi, że chronimy się przed zawieją w kantynie.

Podczas gdy Rawlings podszedł do telefonu, Hansen poprowadził mnie w kierunku

kantyny. Przepuścił mnie pierwszego poprzez oświetlone jaskrawym neonem drzwi i

skierował się ku ladzie. Jednocześnie drugi marynarz, osobnik o czerwonej twarzy

oraz wzroście i kształtach polarnego niedźwiedzia, pchnął mnie delikatnie w

stronÄ™ stolika stojÄ…cego w rogu. NIe dawali mi wielkich szans na swobodÄ™ ruchu.

Hansen usiadł z mojej drugiej strony, a Rawlings, gdy tylko wrócił, zasiadł na

wprost mnie. - Czysta robota, to zaganianie do zagrody, dawno takiej nie

widziałem - powiedziałem z aprobatą. - Jesteście paskudnie podejrzliwi,

nieprawda? - Myli się pan - odrzekł ze smutną miną Hansen. - Jesteśmy tylko

trzema przyjacielsko nastawionymi chłopcami, wykonującymi rozkazy. To komandor

Swanson ma brzydkie myśli, no nie tak, Rawlings? - Zgadza się, poruczniku -

odparł Rawlings ponuro. - Dowódca jest bardzo czuły na punkcie bezpieczeństwa.

Spróbowałem jeszcze raz: - A czy to nie jest kłopotliwe? Myślę o tym, że każdy z

was jest teraz bardzo potrzebny na pokładzie, jeśli macie ponownie odpłynąć w

ciągu dwóch godzin. - Niech pan mówi dalej, doktorku - powiedział Hansen

zachęcająco, ale nic zachęcającego w jego zimnych, niebieskich oczach nie

zauważyłem. - Proszę, słucham uważnie. Zapytałem miłym głosem: - Podróż w

kierunku dryfującej kry? Pracowali na tej samej długości fali, to pewne. Nawet

nie spojrzeli na siebie. Było widać, jak zgodnym ruchem przysunęli się do mnie o

kilka centymetrów. Hansen odczekał z uśmiechem na zrelaksowanym obliczu, póki

kelnerka nie ustawiła na stole trzech filiżanek parującej kawy i rzekł tym samym

zachęcającym tonem: - Prosimy dalej, przyjacielu. Nic nie cieszy nas bardziej od

wysłuchiwania ściśle tajnych informacji w kantynach. Skąd, do diabła, wie pan,

dokąd zamierzamy odpłynąć? Sięgnąłem pod klapę płaszcza i moja ręka pozostała

tam unieruchomiona w nadgarstku przez dłoń Hansena. - NIe jesteśmy podejrzliwi

ani nic w tym rodzaju - powiedział przepraszająco. - Po prostu my, marynarze

służący w łodziach podwodnych, jesteśmy bardzo nerwowi, co jest związane z

niebezpiecznym trybem życia, jakie prowadzimy. Mamy na pokładzie sporo filmów, a

za każdym razem, gdy ktoś w którymś z nich sięga pod płaszcz, robi to zawsze z

jednego powodu i to nie dlatego, że chce sprawdzić, czy nie zapomniał portfela.

Wolną ręką chwyciłem go za przegub, uniosłem jego ramię w górę i położyłem na

stole. Nie chcę powiedzieć, że to było łatwe. Marynarka Wojenna U$s$a z

pewnością nie żałuje marynarzom protein. Udało mi się jednak tego dokonać bez

nadrywania sobie mięśni. Wyciągnąłem z kieszeni płaszcza zwiniętą gazetę i

rozłożyłem ją na stole. - Chcieliście wiedzieć, skąd ja, do diabła, wiem, dokąd

płyniecie. Ponieważ umiem czytać, stąd wiem. To jest popołudniówka z Glasgow,

którą kupiłem na lotnisku w Renfrew pół godziny temu. Hansen w zamyśleniu

pomasował swój przegub i uśmiechnął się. - W jakiej dziedzinie się pan

doktoryzował? Podnoszenie ciężarów? A jeśli chodzi o gazetę, to jak mógł ją pan

kupić pół godziny temu? - Przyleciałem tu helikopterem. - Skrzydlaty ptaszek?

Słyszałem, jak jeden nadlatywał pół godziny temu. Ale był to jeden z naszych

śmigłowców. - Miał na kadłubie oznakowania Marynarki Wojennej U$s$a wymalowane

metrowej wielkości literami - przyznałem. - A pilot cały czas żuł gumę i głośno

się modlił o jak najszybszy powrót do Kalifornii. - Szefowi pan to powiedział? -

zapytał Hansen. - Nie dał mi szansy. - Ma tyle na głowie i wielu rzeczy musi

dojrzeć - wziął go w obronę Hansen i spojrzał na pierwszą stronę gazety. Nie

musiał długo patrzeć, aby znaleźć to, czego szukał - nagłówek

pięciocentymetrowej wielkości biegł przez siedem kolumn pisma. - Dobra,

spójrzcie na to. - Porucznik Hansen nawet nie próbował ukryć irytacji i

zmartwienia. - Siedzimy tutaj stąpając na palcach wokół tego zapomnianego przez

Boga śmietnika, trzymając gębę na kłódkę, zaprzysiężeni do zachowania tajemnicy

otaczającej naszą misję, a tu wszystkie ściśle tajne szczegóły rozstrzelone

grubym drukiem na pierwszej stronie gazety. - Żartuje pan, poruczniku -

powiedział mężczyzna o czerwonej twarzy i wyglądzie polarnego niedźwiedzia. Jego

głos zdawał się wydobywać z butów. - Wcale nie żartuję, Zabrinsky - odrzekł

Hansen chłodnym głosem. - Zauważyłbyś to, gdybyś umiał czytać. - "Atomowa łódź

podwodna w misji ratowniczej" tak tu napisano. "Dramatyczna wyprawa w kierunku

bieguna północnego". Boże dopomóż! biegun północny... I zdjęcie "Delfina". I

szefa. Dobry Boże! i moje. - Rawlings wyciągnął owłosioną łapę i przekręcił

gazetę, aby lepiej przyjrzeć się zdjęciu Hansena. - Rzeczywiście. Niezbyt

schlebiające, prawda, poruczniku? Ale jeśli chodzi o moje zdanie, to uderzające

podobieństwo, naprawdę uderzające. Fotograf uchwycił zasadnicze pana rysy z dużą

precyzją. - Jesteście całkowitym ignorantem w dziedzinie fotografii - odparł

Hansen miażdżąc go wzrokiem. - Posłuchajcie tego: "Następujący wspólny komunikat

został ogłoszony na kilka minut przed południem, jednocześnie w Londynie i

Waszyngtonie: W związku z krytycznym położeniem pozostałych przy życiu ludzi z

załogi Dryfującej Stacji Arktycznej "Zebra" oraz zakończonymi fiaskiem próbami

zarówno ratunku, jak i skontaktowania się z nimi, Marynarka Wojenna U$s$a z

własnej woli zaproponowała, aby "Delfin" - łódź podwodna o napędzie atomowym,

wyruszył pełną parą w celu odszukania rozbitków. "Delfin" właśnie powrócił do

swojej bazy w Holy Loch w Szkocji po zakończeniu ćwiczeń w ramach manewrów floty

N$a$t$o w rejonie wschodniego Atlantyku. Wyrażana jest nadzieja, że okręt ten

(pod dowództwem komandora podporucznika Jamesa D. Swansona) wyruszy około

godziny dziewiętnastej dzisiejszego wieczoru. Lakoniczny skrót tego komunikatu

zwiastuje desperackÄ… i niebezpiecznÄ… akcjÄ™ ratowniczÄ…, bez precedensu w historii

morza i Arktyki. W tej chwili już sześćdziesiąt godzin..." - Desperacką. Pan

powiedział: desperacką, poruczniku? - Rawlings skrzywił się mocno. -

NIebezpieczną? Komandor będzie szukał ochotników? - Nie ma potrzeby. Oznajmiłem

dowódcy, że rozmawiałem ze wszystkimi członkami załogi i że zgłosili się

wszyscy, osiemdziesięciu ośmiu, co do jednego. - Ze mną pan nie rozmawiał. -

Musiałem was przeoczyć. I proszę grzecznie milczeć, kiedy wasz zwierzchnik mówi.

"W tej chwili już sześćdziesiąt godzin minęło od momentu, w którym świat

zelektryzowała wiadomość o nieszczęściu jakie wydarzyło się na stacji arktycznej

"Zebra", jedynej brytyjskiej stacji meteorologicznej za kręgiem polarnym.

Wiadomość przechwycił radiooperator w Bodo w Norwegii, odbierając słaby sygnał

S$o$s. Późniejsze informacje, przejęte około dwudziestu czterech godzin temu

przez brytyjski trawler rybacki "Morning Star" na Morzu Barentsa wskazujÄ…

niezbicie, że sytuacja pozostałych przy życiu po pożarze, który zniszczył

większość zabudowań stacji we wczesnych godzinach rannych we wtorek, jest

rozpaczliwa. Można się obawiać, że przy całkowicie zniszczonych zapasach

żywności i paliwa ci, którzy przeżyli, nie mają większych szans na przetrwanie w

temperaturze 50 stopni mrozu, jaka obecnie panuje w tych okolicach. NIe wiadomo

dokładnie, czy wszystkie baraki z prefabrykatów, w których mieszkali członkowie

ekspedycji, uległy zniszczeniu. Dryfująca stacja arktyczna "Zebra", która

została założona późnym latem tego roku, znajduje się obecnie w przybliżeniu na

85/0#40/9 szerokości geograficznej północnej i 20/0#30/9 długości geograficznej

wschodniej, co oznacza miejsce odległe zaledwie o pięćset kilometrów od bieguna

północnego. Pozycja ta nie jest znana dokładnie ze względu na wyjątkowo powolny

dryf pokrywy lodowej w kierunku odwrotnym do ruchu wskazówek zegara w tym roku.

Przez ostatnie trzydzieści godzin samoloty bombowe sił powietrznych Stanów

Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Związku Radzieckiego przeczesywały lodową

pustynię w poszukiwaniu Stacji. Jednak ze względu na nieznajomość dokładnej jej

pozycji, panującą właśnie noc polarną, a także wyjątkowo złe, jak na tę porę

roku, warunki atmosferyczne, zmuszone były do powrotu nie lokalizując położenia

stacji meteorologicznej." - NIe musieli ich słuchać - zaprotestował Rawlings. -

Za pomocą instrumentów obecnie używanych na pokładach tych bombowców można

zlokalizować kolibra z odległości ponad stu pięćdziesięciu kilometrów.

Wystarczyłoby, żeby operator radionadajnika w "Zebrze" nadawał nieprzerwanie, a

dolecieliby jak po sznurku. - Być może operator nie żyje - ciężko westchnął

Hansen. - Możliwe, że radio uległo zniszczeniu, a może paliwo, które spłonęło,

miało zasadnicze znaczenie dla uruchomienia radia. Wszystko zależy od tego,

jakie mieli źródło zasilania. - Elektryczny generator dieslowski - powiedziałem

- oprócz tego pomocnicze akumulatory. Być może oszczędzają akumulatory lub też

używają ich tylko z konieczności. Mają również małą prądnicę o stosunkowo

niewielkiej mocy. - Skąd pan to wie? - Spokojnie zapytał Hansen. - Skąd pan zna

rodzaj zasilania, jakiego używali? - Musiałem gdzieś o tym czytać. - Musiał pan

gdzieś o tym czytać - spojrzał na mnie bez wyrazu i ponownie pochylił się nad

gazetą. Przeczytał: - "Depesza z Moskwy podaje do wiadomości, że największy w

świecie atomowy lodołamacz "Dźwina" około dwudziestu godzin temu wyruszył z

Murmańska i podąża z maksymalną, na jaką go stać, prędkością w stronę

pływającego pola lodowego. Eksperci nie mają jednak większej nadziei co do

pomyślnego wyniku tej wyprawy, jako że w tym okresie zimy pokrywa lodowa zdążyła

już pogrubieć i zbić się w zwartą masę, która prawie na pewno powstrzyma próbę

przebicia się każdego statku, nawet tak potężnego jak "Dźwina". Użycie łodzi

podwodnej zdaje się jedyną, choć wątłą nadzieją na uratowanie właściwie skazanej

już teraz na zagładę załogi stacji. Szanse sukcesu muszą być oceniane jako

wyjątkowo małe. Niewątpliwie jednak jedynym statkiem, który ma możliwość

dokonania tego, jest łódź podwodna. "Delfin" nie tylko musi przebyć kilkaset mil

w zanurzeniu pod lodem, ale i przebić w odpowiednim miejscu lód i odnaleźć

rozbitków, a prawdopodobieństwo tego, że pokrywa lodowa będzie miała w takim

miejscu odpowiednią grubość, jest niewielkie. Mimo to tylko "Delfin" - duma

podmorskiej floty Stanów Zjednoczonych..." Hansen przerwał i dalej czytał w

milczeniu. Wreszcie powiedział wzruszając ramionami: - To już wszystko. Artykuł

dodaje jeszcze wszystkie znane szczegóły na temat "Delfina" oraz trochę bzdur o

tym, że załoga okrętu to elita śmietanki amerykańskiej Marynarki Wojennej.

Rawlings wyglądał na urażonego. Zabrinsky - polarny niedźwiedź, uśmiechnął się,

wygrzebał z kieszeni zmiętą paczkę papierosów i poczęstował wszystkich. Po paru

sekundach twarz mu spoważniała i powiedział: - A właściwie to co ci wariaci

robili tam na czubku świata? - Prowadzili badania meteorologiczne, ty półgłówku

- poinformował go Rawlings. - NIe słyszałeś, co mówił porucznik? Meteorologia to

jednak trudne słowo - dodał wspaniałomyślnie - a oznacza badania atmosfery,

Zabrinsky. - Nadal twierdzę, że to wariaci - zamruczał Zabrinsky. - Po co oni to

robią? - Proponuję, abyś zapytał doktora Carpentera - rzekł Hansen sucho.

Spoglądał nieobecnym wzrokiem przez okno na szaro wirujący w mroku śnieg.

Prawdopodobnie wyobrażał sobie skazanych na zagładę ludzi, dryfujących w stronę

śmierci, pośród mroźnej pustki lodów polarnych. - Myślę, że wie o tym o wiele

więcej niż ja. - Odrobinę - przyznałem. - W tym, co wiem, nie ma nic zagadkowego

ani groźnego. Meteorologowie uważają obecną Arktykę i Antarktydę za dwie wielkie

światowe fabryki pogody, obszary odpowiedzialne za prądy atmosferyczne

wpływające na całą resztę atmosfery. Wiemy już dość dużo na temat warunków

panujących na Antarktydzie, ale praktycznie nic o Arktyce. Wybiera się więc

odpowiednią krę, ustawia się tam baraki dla personelu technicznego i różnego

rodzaju instrumentów, a następnie pozwala się jej dryfować wokół bieguna przez

mniej więcej sześć miesięcy. Wasi rodacy założyli dotychczas dwie lub trzy takie

stacje. Rosjanie, zgodnie z tym, co wiem, przynajmniej dziesięć, głównie na

Morzu Wshodniosyberyjskim. - W jaki sposób uruchamia się takie stacje? - zapytał

Rawlings. - Są różne sposoby. Amerykanie preferują do tego celu okres zimowy,

gdy kra jest dostatecznie wytrzymała, by nie załamała się pod lądującym

samolotem. Samolot zwiadowczy odlatuje przeważnie z cypla Barrow na Alasce i

przeszukuje obszar czapy polarnej, dopóki nie znajdzie odpowiedniej do tego celu

kry. Nawet gdy lód jest zwarty i zamarznięty w jedną, solidną masę, tylko

eksperci mogą określić, jakie obszary pozostaną dostatecznej wielkości krą, gdy

nastąpi okres roztopów i pękania lodów. Po wyszukaniu takiego miejsca przesyła

się drogą powietrzną, za pomocą samolotów na płozach, baraki, wyposażenie,

zapasy oraz ludzi i stopniowo zabudowuje się teren stacji. Rosjanie wolą używać

statków w okresie letnim. Głównie używają do tego celu "Lenina" - lodołamacz o

napędzie jądrowym. Statek po prostu przebija się przez cieńszy latem lód,

zostawia ludzi i sprzęt, no i odpływa, zanim rozpocznie się okres zamarzania

kry. Użyliśmy tej samej techniki dla "Zebry". Rosjanie zgodzili się udostępnić

nam "Lenina". Wszystkie kraje chętnie kooperują ze sobą w zakresie badań

meteorologicznych, ponieważ wszystkie odnoszą z tego korzyści. Wywieźli naszą

ekspedycję dość głęboko w obręb kręgu arktycznego na północ od Ziemi Franciszka

Józefa. "Zebra" zdążyła przesunąć się już na spory kawałek od swojej pozycji

wyjściowej. Czapa polarna, znajdująca się na Morzu Arktycznym, nie dotrzymuje

kroku obrotowi Ziemi dookoła osi i dlatego przesuwa się w kierunku zachodnim

wolniej niż pozostała część kuli ziemskiej. W chwili obecnej stacja znajduje się

około sześciuset kilometrów na północ od Spitzbergenu. - Nadal uważam, że to

wariaci - powtórzył Zabrinsky. Siedział przez chwilę w milczeniu, a następnie

spojrzał na mnie nieufnie. - Pan służy w marynarce angiels...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angamoss.xlx.pl