[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Alistair Maclean Rzeka śmierci
Â
Prolog
Na nadstarożytny grecki monaster nadciągały ciemności. Pierwsze wieczorne
gwiazdy zaczynały migotać na bezchmurnym egejskim niebie. MOrze było spokojne.
Powietrze, jak to często opisywano, naprawdę pachniało winem i różami. Żółty
księżyc stał prawie w pełni. WłaśNie wychylił się zza horyzontu, kąpiąc w swej
łagodnej i delikatnej poświacie lekko pofałdowany krajobraz, co nadawało nieco
magicznego nastroju ciemnym i odpychającym zarysom monasteru, który - na przekór
wszystkiemu - drzemał spokojnie tak samo jak przez niezliczone wieki. W tym
momencie trudno było jednak uznać nastrój panujący wewnątrz monasteru za równie
magiczny, jak na zewnątrz. Magia rozwiała się i nikt nie drzemał, ponieważ
spokój zniknął z tego miejsca. Ciemność ustąpiła miejsca smrodliwym lampom
naftowym, i trudno było uznać ich zapach za winny i różany. Ośmiu umundurowanych
esesmanów nosiło dębowe skrzynie przez wyłożony kamiennymi płytami hall. Okute
brązem skrzynie były małe, lecz tak ciężkie, że trzeba było czterech mężczyzn,
by unieść każdą z nich. Operacją tą kierował sierżant. Wszystkiemu zaś
przyglądało się czterech mężczyzn, z których dwaj byli wysokiej rangi oficerami
SS. Pierwszy z nich, Wolfgang von Manteuffel, wysoki, szczupły, o zimnych,
niebieskich oczach, mimo swoich trzydziestu pięciu lat był już w stopniu
generała majora. Drugim był Heinrich Spatz; krępy, śniady mężczyzna, uważający,
że życie polega głównie na patrzeniu na wszystkich wilkiem. Był w stopniu
pułkownika i miał tyle samo lat, co jego kolega. Pozostali widzowie tego
spektaklu to dwaj mnisi w zakapturzonych habitach. Byli to starzy i dumni
ludzie, choć w tym momencie duma mieszała się ze strachem. NIe odrywali oczu od
dębowych skrzynek. Von Manteuffel szturchnął sierżanta końcem oprawionej w
zzłoto malachitowej laski, którą z trudem można było uznać za regulaminowe
wyposażenie oficerów SS. - Sierżancie! Myślę, że zrobimy wyrywkową kontrolę.
Sierżant wydał rozkaz najbliższej grupie tragarzy, którzy nie bez trudu
postawili swój ciężar na podłodze. Przyklęknął, odbił wbite w żelazne okucia
szpilki i uniósł wieko. Skrzypienie starych żelaznych zamków było najlepszym
świadectwem tego, że wiele lat musiało upłynąć od czasu, kiedy po raz ostatni
dokonywano takiej operacji. Nawet w świetle migających i kopcąccych lamp
naftowych zawartość skrzyni lśNiła, jakby była czymś żywym. Skrzynia zawierała
tysiące złotych monet, które błyszczały i wyglądały tak świeżo, jakby wybito je
właśNie tego dnia. Von Manteuffel w zamyśleniu poruszył je końcem swojej laski z
zadowoleniem przyjrzał się ich połyskowi i odwrócił się do Spatza. - Sądzisz,
Heinrichu, że są prawdziwe? - Jestem zaskoczony - odparł Spatz. NIe wyglądał
jednak na takiego. - Aż mi brakuje słów. Czyżbyś sądził, że pobożni ojczulkowie
handlowali śMieciem? - W dzisiejszych czasach nikomu nie można ufać - von
Manteuffel ze smutkiem potrząsnął głową. Jeden z mnichów wykazując wielką siłę
woli, ale i sporo włożonego w ten gest wysiłku, oderwał wzrok od błyszczącej
skrzynki i spojrzał na von Manteuffla. Był to bardzo szczupły mężczyzna, stary i
mocno przygarbiony - musiał mieć bliżej dziewięćdziesiątki niż osiemdziesiątki.
Jego twarz była bez wyrazu, ale niewiele mógł zrobić, by ukryć "mowę" swoich
oczu. - TE skarby należą do Boga - odezwał się. - I strzegliśmy ich przez
stulecia. Teraz złamaliśMy nasze śluby. - Nie powinieneś przypisywać sobie całej
zasługi - odparł von Manteuffel . - Pomogliśmy ci. Ale nie zamartwiaj się.
Będziemy tego strzec zamiast was. - To prawda - poparł go Spatz. NIe trać wiary,
Ojcze. Z pewnością okażemy się warci tego posłannictwa. Wszyscy dalej stali w
milczeniu, aż zabrano ostatnią skrzynię. Dopiero wtedy von Manteuffel wyciągnął
rękę w stronę ciężkich, dębowych drzwi. - Dołączcie do swoich braci. Jestem
pewien, że wszyscy zostaniecie uwolnieni, kiedy tylko nasze samoloty odlecą.
Dwaj starzy ludzie wykonali polecenie. WyraźNie byli przybici i załamani nie
tylko na duchu, ale i na ciele. Von Manteuffel zamknÄ…Å‚ za nimi drzwi i
zablokował je dwoma sztabami. PO chwili weszli żołnierze, wtaczając
pięćdziesięciolitrową beczkę z benzyną, którą ułożyli na boku tuż przed
drzwiami. Było jasne, że wcześNiej zostali dokładnie poinstruowani. Jeden z
żołnierzy wybił szpunt beczki, a drugi wysypywał prochem ścieżkę aż do drzwi
wejściowych. Ponad połowa zawartości beczki wylała się na posadzkę; część
przesączyła się nawet pod dębowe drzwi. Żołnierz wyraźNie był zadowolony, że
trochę benzyny zaoszczęDzono. Ostatni podeszli do drzwi wyjściowych von
Manteuffel i Spatz. Von Manteuffel zapalił zapałkę i rzucił ją na prochowy lont.
Z wyrazu jego twarzy można było wnioskować, że siedzi właśNie w kośCiele... * *
* Lądowisko znajdowało się w odległości zaledwie dwóch minut marszu. Zanim obaj
esesmani dotarli tam, żołnierze skończyli już ładować i umocowywać skrzynie w
dwóch wielkich junkersach Ju_88 stojących obok siebie na polu startowym, których
silniki pracowały na wolnych obrotach. Na rozkaz von Manteuffla żołnierze
pobiegli do stojącego dalej samolotu i weszli na jego pokład. Obaj oficerowie,
chcąc podkreśLić swoją wyższopść, powoli podeszli do drugiej maszyny. Trzy
minuty późNiej oba Ju_88 były już w powietrzu. W kradzieży, szabrze i
plądrowaniu krzyżacka sprawność nie miała sobie równych. W ogonie prowadzącego
samolotu, za rzędami skrzynek starannie owiniętych przymocowanymi do podłogi
siatkami, siedzieli von Manteuffel i Spatz ze szklaneczkami w dłoniach.
WyglÄ…dali na spokojnych i beztroskich. Obydwaj mieli miny ludzi zadowolonych z
dobrze spełnionego obowiązku. Spatz wyjrzał leniwie przez okienko. NIe miał
najmniejszych kłopotów ze zlokalizowaniem tego, czego szukał. Trzysta, może
pięćset metrów pod lekko pochylonym skrzydłem wściekle palił się wielki budynek
oświetlając ziemię, wybrzeże i morze na dobry kilometr. Spatz dotknął ramienia
von Manteuffla, by podziwiał ten widok. Von Manteuffel wyjrzał na moment przez
okno i obojętnie odwrócił się w drugą stronę. - Wojna jest piekłem - powiedział
sącząc swój koniak - oczywiście zdobyty we Francji, i najbliżej stojącą skrzynkę
stuknął swą laską. - Nasz gruby przyjaciel bierze dla siebie najtłustsze kąski.
Na ile byś ocenił jego najnowszy nabytek. - NIe jestem fachowcem, Wolfgangu -
Spatz zastanowił się. - Sto milionów marek? - Ostrożny szacunek, drogi
Heinrichu. Bardzo ostrożny. I pomyśleć, że on za granicą zgromadził już ponad
miliard. - Słyszałem, że więcej. W każdym razie możemy powiedzieć, że marszałek
polny nie ma apetytu godnego Gargantuy. Wystarczy na niego spojrzeć. Czy
naprawdę sądzisz, że któregoś dnia zobaczy to na własne oczy? - von Manteuffel
uśmiechnął się i upił łyk koniaku. - Jak długo, twoim zdaniem, to wszystko
jeszcze potrwa? - spytał. - Jak długo utrzyma się Trzecia Rzesza?... Tygodnie? -
Nawet tego nie, jeżeli nasz ukochany f~uhrer pozostanie naczelnym wodzem. - A
ja, niestety, mam do niego dołączyć w Berlinie, gdzie pozostanę aż do gorzkiego
końca - Spatz wyglądał na zmartwionego. - Do samego końca, Heinrichu? - Głupie
przejęzyczenie - Spatz skrzywił się z niesmakiem. - Prawie do gorzkiego końca. -
A ja będę w Wilhelmshaven. - Naturalnie. Jakie hasło? Von Manteuffel myślał
przez chwilę zanim powiedział: - Walczymy aż do śMierci. Spatz wypił maleńki łyk
koniaku i smutno się uśmiechnął. - Wolfgangu, nigdy nie było ci do twarzy z
cynizmem. * * * Nawet w najlepszych swoich czasach doki Wilhelmshaven nie
stanowiły dobrego miejsca na wyprawy turystyczne. A zwłaszcza ten dzień nie
sprzyjał turystyce. Było ciemno, zimno i padał deszcz. Panujące ciemności były
jak najbardziej zrozumiałe, ponieważ baza okrętów podwodnych na Morzu Północnym,
a właściwie to, co z niej zostało, przygotowywała się do kolejnego nalotu
lancasterów Raf_u. Tylko jedno miejsce było jako tako oświetlone rozlanym
światłem ze słabych żarówek osłoniętych kapturami. Mimo że teren ten był ledwo
widoczny, to i tak wyróżniał się z otoczenia, żeby - dla lecących już z
pewnością eskadr bombowców - stanowić doskonały punkt zaczepienia, który uchwycą
leżący w dziobach bombardierzy. NIkt w Wilhelmshaven nie czuł się szczególnie
uszczęśliwiony tymi światłami, ale nikt też nie palił się zbytnio, by
zakwestionować rozkazy generała SS. Zwłaszcza, że ten generał posiadał
pełnomocnictwa marszałka polnego Rzeszy, Goeringa. Generał von Manteuffel tkwił
na mostku jednego z ostatnich hitlerowskich u_bootów dalekiego zasięgu. Za nim
stał kapitan u_boota, który najwyraźNiej nie był zachwycony perspektywą
przyłapania przez Raf z cumami na nabrzeżu. A kapitan miał pewność, że samoloty
Raf_u wkrótce się pojawią. Miał minę człowieka, którego aż świerzbi, żeby dla
uspokojenia nerwów pochodzić sobie tam i z powrotem. Tyle tylko, że na wysokim
mostku łodzi podwodnej nie było na to miejsca. Chrząknął, oznajmiając w ten
charakterystyczny sposób, że zamierza powiedzieć coś szalenie ważnego. -
Generale von Manteuffel. Nalegam, by natychmiast odbić od brzegu. Znajdujemy się
w śMiertelnym niebezpieczeństwie. - Mój drogi kapitanie Reinchard. POdobnie jak
pan, nie jestem fanatykiem śMiertelnych niebezpieczeństw - von Manteuffel nie
sprawiał jednak wrażenia człowieka przejmującego się niebezpieczeństwami.
Śmiertelnymi lub nie. - Tylko, że marszałek ma zwyczaj szybkiego załatwiania się
z podwładnymi nie wykonującymi jego rozkazów. - Wezmę to ryzyko na siebie - nie
tylko w głosie kapitana REincharda wyczuwało się przerażenie. On był cały
przerażony. - Jestem pewien, że admirał Doenitz... - Nie miałem na myśLi pana i
admirała Doenitza. Myślałem o sobie i o marszałku Rzeszy. - Te lancastery mają
na pokładzie dziesięCiotonowe bomby - zaznaczył Reinchard ponuro. -
Dziesięciotonowe! Dwie takie bomby wystarczyły, żeby wykończyć "Tirpitza",
najpotężniejszy okręt wojenny na świecie. Czy potrafi pan sobie wyobrazić... -
Potrafię. I to aż za dobrze. Ale potrafię sobie również wyobrazić wściekłość
marszałka. Druga ciężarówka, Bóg jeden wie dlaczego, się spóźNia. Czekamy.
Odwrócił się w stronę kei, na której grupy mężczyzn z wojskowej ciężarówki w
pośpiechu wyładowywały skrzynie i wnosiły je po trapie do otwartego na dziobie
luku. Były to małe skrzynie, ale bardzo ciężkie; bez wątpienia były to te same
dębowe skrzynie zrabowane z greckiego monasteru. NIkt nie musiał zmuszać tych
ludzi do więKszego wysiłku. Oni również wiedzieli o nadlatujących lancasterach i
mieli pełną świadomość niebezpieczeństwa wiszącego nad ich głowami. Na mostku
zadzwonił telefon. Kapitan Reinchard podniósł słuchawkę, wysłuchał
niewidzialnego rozmówcy i odwrócił się do von Manteuffla. - Pilny telefon z
Berlina, generale. MOeż pan przyjąć go tutaj, albo na dole. - MOże być tutaj -
mruknął von Manteuffel i odebrał słuchawkę z rąk Reincharda. - Ach! Pułkownik
Spatz. - Walczymy aż do śMierci. Rosjanie stoją u bram Berlina - relacjonował
Spatz. - Mój Boże! Tak szybko? - von Manteuffel wydawał się szczerze
zaniepokojony tą informacją. Zresztą naprawdę powinien się zmartwić. -
Błogosławię pana, pułkowniku Spatz. Wiem, że spełni pan swój obowiązek wobec
ojczyzny. - Tak jak zrobiłby to każdy prawdziwy Niemiec. - Ton głosu Spatza,
słyszalny na mostku również przez kapitana Reincharda, był kunsztem aktorskiego
zdecydowania i pogodzenia siÄ™ z losem. - Padamy tam, gdzie walczymy. Ostatni
samolot wystartuje stąd za pięć minut. - MOje nadzieje i modlitwa będą cię
chronić, drogi Heinrichu! Heil Hitler! Von Manteuffel odłożył słuchawkę i
spojrzał na keję. Na moment zastygł, po chwili odwrócił się do kapitana. -
Spójrz! Tam! Przyjechała wreszcie druga ciężarówka. Do załadunku proszę wysłać
wszystkich, którzy są zbędni. Wszyscy ludzie, którzy byli zbędni, już pracują
przy załadunku - kapitan Reinchard wydawał się szczególnie zrezygnowany. -
Wszyscy chcą żyć, tak samo jak pan, czy ja. * * * Wysoko na niebie nad Morzem
Północnym, powietrze huczało i drżało od przejmującego huku. Na pokładzie
lancastera, prowadzącego eskadrę, kapitan odwrócił się do nawigatora. - Jaki
jest nasz spodziewany czas przylotu nad cel? - Dwadzieścia dwie minuty - odparł
nawigator. - Dzisiejszej nocy niech niebiosa mają w opiece tych biedaków. - Nie
przejmuj się biedakami w Wilhelmshaven - zwrócił mu uwagę kapitan. - Poświęć
trochę czasu biedakom w powietrzu, czyli nam. Muszą nas już mieć na swoich
radarach. * * * W tej samej chwili do Wilhelmshaven zbliżał się ze wschodu inny
samolot - junkers Ju_88. Na jego pokładzie znajdowało się tylko dwóch ludzi, co
nie było oszałamiającą liczbą, jeżeli zważyć, że miał to być ostatni samolot
odlatujący z oblężonego Berlina. Pułkownik Spatz, siedzący tuż za pilotem,
wyglądał na bardzo zaniepokojonego i nieszczęśliwego. Ten stan nie był wywołany
faktem nieprzerwanych wstrząsów junkersa powodowanych przez wybuchy pocisków
przeciwlotniczych. Praktycznie cała trasa ich lotu przebiegała nad terenami
nazwanymi zachodnią aliancką strefą okupacyjną. Pułkownik Spatz miał jednak inny
problem. Nerwowo zerknął na zegarek i zniecierpliwiony odwrócił się w stronę
pilota. - Szybciej, człowieku, szybciej! - Niemożliwe, pułkowniku... * * *
Zarówno żołnierze, jak i marynarze zwijali się jak szaleni, by przed nalotem
uporać się z przenoszeniem skrzyń ze skarbem z ciężarówki na okręt podwodny.
Nagle rozległy się pulsujące dźwięKi syren ogłaszających alarm przeciwlotniczy.
Jak na komendę, mając pełną świadomość tego, że nalot był nieunikniony, wszyscy
znieruchomieli i z niepokojem spoglądali w niebo. I równie nagle, również jak na
komendę, powrócili do swojej pracy. Wydawałoby się, że już wcześNiej osiągnęli
maksimum szybkości i wydajności, ale dopiero teraz udowodnili, że stać ich na
więcej. Jedna rzecz to pewność, że nieprzyjaciel przyleci, ale zupełnie inna
sprawa to świadomość, że ostatnie nadzieje rozwiały się: - lancastery były już
nad głowami. Pięć minut późNiej spadła pierwsza bomba. Po piętnastu minutach
baza morska w Wilhelmshaven wyglądała jak jedno wielkie ognisko. Von Manteuffel
mógłby teraz rozkazać, by zapalono potężne lampy łukowe, a nawet reflektory,
gdyby zaszła taka potrzeba. Ich światło nie przyciągnęłoby już nikogo. Doki
zamieniły się w piekło gęstego i duszącego dymu, przez który przebijały wielkie
słupy ognia. W dymie tym chodzili ludzie - wyglądali jak postacie z poematów
DAntego. POruszali się jak we mgle, nie zważając na to, co się wokół nich
działo. POstacie te obojętne były na huk silników samolotowych, wybuchy bomb
rozrywające bębenki w uszach, suche trzaski dział ciężkiej artylerii
przeciwlotniczej, jak i nieprzerwany stukot pistoletów maszynowych; nawet jeżeli
trudno było sobie wyobrazić, co pragnęli osiągnąć strzelający z tych pistoletów.
Esesmani i marynarze, którzy mimo gorących pragnień poruszali się coraz wolniej
pod ciężarem ciężkich skrzynek, kontynuowali swoją - teraz już - fatalistyczną
pracę ładowania okrętu podwodnego. Na smukłej wieży okrętu zarówno von
Manteuffel jak i kapitan Reinchard krztusili się gęstym, cuchnącym dymem palącej
się ropy. Po policzkach obu mężczyzn płynęły łzy. - Na Boga! - JęKnął kapitan
Reinchard. - Ta ostatnia bomba to była dziesięciotonówka. I spadła prosto na
dach schronu okrętów podwodnych. Trzy lub sześć metrów zbrojonego betonu. I co z
tego? Teraz nie został tam chyba już nikt żywy. Na Boga! Generale! Ruszajmy! I
tak dotąd mieliśmy diabelskie szczęście. MOżemy wrócić, kiedy będzie już po
wszystkim. - Niech pan spojrzy, kapitanie. Nalot jest już w punkcie
kulminacyjnym. Niech pan spróbuje wydostać się teraz z portu, a trzeba to robić
ostrożnie, jak pan wie. Szanse na to, że któraś z tych bomb zmiecie nas z
powierzchni wody są takie same, jak na trafienie przy kei. - Być może, generale,
być może. Ale przynajmniej coś byśMy robili. - Reinchard zamilkł na moment; po
chwili kontynuował: - Nie chciałbym pana urazić, generale, ale z pewnością wie
pan, że statkiem dowodzi jego kapitan? - Jako żołnierz mam tego świadomość,
kapitanie. Wiem również, że przejmuje pan dowodzenie po rzuceniu cum i ruszeniu
w drogę. Na razie ładujemy towar... - Mogą mnie za to postawić pod sąd wojenny,
generale, ale i tak to powiem. Pan jest nieludzki. Siedzi w panu diabeł. - To
prawda - potwierdził zamyślony von Manteuffel. - To prawda... * * * Na lotnisku
w Wilhelmshaven ledwo widoczny samolot, który dopiero po dłuższej chwili udało
się zidentyfikować: junkers Ju_88, tak nieudanie lądował, że istniało poważne
przypuszczenie, iż jego podwozie nie wytrzyma wstrząsu. Wstrząs był jednak
zrozumiały, ponieważ spływający znad bombardowanej bazy dym był tak gęsty, że
pilot na ślepo musiał oceniać wysokość samolotu nad pasem startowym. W
normalnych warunkach nigdy by się nawet nie odważył podejść do lądowania, ale
sytuacja była wyjątkowa. Zanim jeszcze samolot zakończył kołowanie, pułkownik
Spatz - człowiek o wielkim darze przekonywania - otworzył już drzwi i z
niepokojem rozglądał się po lotnisku, szukając samochodu. Od chwili, gdy
wreszcie go dostrzegł, otwarty osobowy mercedes, po dwudziestu sekundach, był
już na jego siedzeniu, ponaglając kierowcę do jak najszybszej jazdy. * * * Dym
otaczający okręt podwodny był bardziej gęsty i gryzący niż przed kilkoma
minutami. Nagły podmuch porywistego wiatru, wywołany bez wątpienia szalejącym
pożarem, dawał jednak nadzieję na szybkie polepszenie warunków. Von Manteuffel
dostrzegł jednak to, co desperacko pragnął wreszcie dostrzec przy całym swoim
pozornym spokoju. - Nareszcie, kapitanie Reinchard. Nareszcie. Ostatnia skrzynia
jest już na pokładzie. Proszę wezwać na pokład swoich ludzi i niech diabeł
wstąpi teraz w pana. Kapitan Reinchard był w takim stanie, że trudno było sobie
wyobrazić, co spowodowałoby poganianie go. Wreszcie, przekrzykując narastający
wciąż harmider, wezwał swoich ludzi na pokład, rozkazał rzucić cumy i ruszyć
małą naprzód. Okręt podwodny powoli zaczął oddalać się od kei, nim jeszcze
ostatni marynarz wdrapał się po chybotliwym trapie. NIe zdążył jednak
dostatecznie odpłynąć, gdy pisk opon i warkot silnika zwróciły uwagą von
Manteuffla. Zanim samochód zdążył się całkiem zatrzymać, z mercedesa wyskoczył
Spatz. Potknął się. Odzyskał równowagę i wpatrywał się w powoli płynący okręt.
Twarz miał wykrzywioną desperackim lęKiem. - Wolfgangu! - głos Spatza nie był
krzykiem, wręcz rykiem: - Wolfgangu! Na litość boską, zaczekaj! - Nagle wyraz
jego twarzy zmienił się. Lęk ustąpił miejsca całkowitemu niedowierzaniu: von
Manteuffel mierzył do niego z pistoletu. Przez sekundę Spatz trwał nieruchomo,
zszokowany, sparaliżowany niewiarą. Wreszcie zrozumiał, w czym mu dopomógł
strzał z pistoletu von Manteuffla, i rzucił się na ziemię. POcisk wzbił trochę
kurzu obok niego. Spatz wydobył swojego lugera i opróżnił jego magazynek,
strzelając do wolno płynącego okrętu podwodnego. Był to zupełnie nieprzemyślany
gest dający jedynie upust jego emocjom. Smukła wieża bojowa okrętu była jednak
pusta, gdyż von Manteuffel i Reinchard wykazali się oczywiście ostrożnością i
schowali za stalowe ściany, od których kule Spatza odbijały się bezsilnie. PO
chwili w oparach skłębionego dymu okręt podwodny zniknął zupełnie z oczu. Spatz
podniósł się powoli, spoglądając z gorzkim gniewem w stronę gdzie zniknął okręt.
- Niech twoja dusza dusi się w piekle, generale majorze von Manteuffel - odezwał
się wreszcie cicho. - Fundusze Nsdap, Ss, część prywatnych skarbów Hitlera i
Goeringa, a teraz jeszcze skarby greckie. Mój drogi i zaufany przyjacielu.
UśMiechnął się z ironią. - Ale świat jest mały, mój drogi Wolfgangu, i odnajdę
cię. Skoro Trzecia Rzesza upadła, to ty będziesz celem mojego życia! Nie
spiesząc się zmienił magazynek, otrzepał błoto z munduru i powoli podszedł do
swojego mercedesa. W junkersie JU_88 siedział pilot i przeglądał mapę, gdy Spatz
wszedł na pokład samolotu i zajął fotel tuż za nim. PIlot spojrzał na niego z
lekkim zdziwieniem. - Zbiorniki? - spytał Spatz. - Pełne. NIe spodziewałem się
pana, pułkowniku....
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Pokrewne
- Home
- Alan Dean Foster - Alien1, E-Booki Chomikuj, Alan Dean Foster
- Alan Dean Foster - Alien4, E-Booki Chomikuj, Alan Dean Foster
- Alan Dean Foster - Przeklęci I - Sojusznicy (txt)(1), E-Booki Chomikuj, Alan Dean Foster
- Alan Dean Foster - Przeklęci I - Sojusznicy (txt), E-Booki Chomikuj, Alan Dean Foster
- Alfred Szklarski - 4 - Tomek na tropach Yeti, E-BOOKI, Alfred Szklarski
- Allan Kardec - Księga Duchów. 5fantastic.pl , E-booki, Allan Kardec
- Alcott Louisa May - Małe kobietki 01 - Małe kobietki, Różne e- booki
- Alexander Larry - Cienie w dzungli, ■■███████ ■■e-Booki, ▲ Larry Aleksander
- Alan Dean Foster - Cykl-Obcy (4) Obcy przebudzenie, E-BOOKI
- Allston Aaron - Linie Wroga -02- Linie Wroga II Twierdza Rebelii, PONAD 12 000 podręczniki, A - 371
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- kwblog.htw.pl