[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Alistair Maclean Rzeka śmierci

 

Prolog

Na nadstarożytny grecki monaster nadciągały ciemności. Pierwsze wieczorne

gwiazdy zaczynały migotać na bezchmurnym egejskim niebie. MOrze było spokojne.

Powietrze, jak to często opisywano, naprawdę pachniało winem i różami. Żółty

księżyc stał prawie w pełni. WłaśNie wychylił się zza horyzontu, kąpiąc w swej

łagodnej i delikatnej poświacie lekko pofałdowany krajobraz, co nadawało nieco

magicznego nastroju ciemnym i odpychającym zarysom monasteru, który - na przekór

wszystkiemu - drzemał spokojnie tak samo jak przez niezliczone wieki. W tym

momencie trudno było jednak uznać nastrój panujący wewnątrz monasteru za równie

magiczny, jak na zewnątrz. Magia rozwiała się i nikt nie drzemał, ponieważ

spokój zniknął z tego miejsca. Ciemność ustąpiła miejsca smrodliwym lampom

naftowym, i trudno było uznać ich zapach za winny i różany. Ośmiu umundurowanych

esesmanów nosiło dębowe skrzynie przez wyłożony kamiennymi płytami hall. Okute

brązem skrzynie były małe, lecz tak ciężkie, że trzeba było czterech mężczyzn,

by unieść każdą z nich. Operacją tą kierował sierżant. Wszystkiemu zaś

przyglądało się czterech mężczyzn, z których dwaj byli wysokiej rangi oficerami

SS. Pierwszy z nich, Wolfgang von Manteuffel, wysoki, szczupły, o zimnych,

niebieskich oczach, mimo swoich trzydziestu pięciu lat był już w stopniu

generała majora. Drugim był Heinrich Spatz; krępy, śniady mężczyzna, uważający,

że życie polega głównie na patrzeniu na wszystkich wilkiem. Był w stopniu

pułkownika i miał tyle samo lat, co jego kolega. Pozostali widzowie tego

spektaklu to dwaj mnisi w zakapturzonych habitach. Byli to starzy i dumni

ludzie, choć w tym momencie duma mieszała się ze strachem. NIe odrywali oczu od

dębowych skrzynek. Von Manteuffel szturchnął sierżanta końcem oprawionej w

zzłoto malachitowej laski, którą z trudem można było uznać za regulaminowe

wyposażenie oficerów SS. - Sierżancie! Myślę, że zrobimy wyrywkową kontrolę.

Sierżant wydał rozkaz najbliższej grupie tragarzy, którzy nie bez trudu

postawili swój ciężar na podłodze. Przyklęknął, odbił wbite w żelazne okucia

szpilki i uniósł wieko. Skrzypienie starych żelaznych zamków było najlepszym

świadectwem tego, że wiele lat musiało upłynąć od czasu, kiedy po raz ostatni

dokonywano takiej operacji. Nawet w świetle migających i kopcąccych lamp

naftowych zawartość skrzyni lśNiła, jakby była czymś żywym. Skrzynia zawierała

tysiące złotych monet, które błyszczały i wyglądały tak świeżo, jakby wybito je

właśNie tego dnia. Von Manteuffel w zamyśleniu poruszył je końcem swojej laski z

zadowoleniem przyjrzał się ich połyskowi i odwrócił się do Spatza. - Sądzisz,

Heinrichu, że są prawdziwe? - Jestem zaskoczony - odparł Spatz. NIe wyglądał

jednak na takiego. - Aż mi brakuje słów. Czyżbyś sądził, że pobożni ojczulkowie

handlowali śMieciem? - W dzisiejszych czasach nikomu nie można ufać - von

Manteuffel ze smutkiem potrząsnął głową. Jeden z mnichów wykazując wielką siłę

woli, ale i sporo włożonego w ten gest wysiłku, oderwał wzrok od błyszczącej

skrzynki i spojrzał na von Manteuffla. Był to bardzo szczupły mężczyzna, stary i

mocno przygarbiony - musiał mieć bliżej dziewięćdziesiątki niż osiemdziesiątki.

Jego twarz była bez wyrazu, ale niewiele mógł zrobić, by ukryć "mowę" swoich

oczu. - TE skarby należą do Boga - odezwał się. - I strzegliśmy ich przez

stulecia. Teraz złamaliśMy nasze śluby. - Nie powinieneś przypisywać sobie całej

zasługi - odparł von Manteuffel . - Pomogliśmy ci. Ale nie zamartwiaj się.

Będziemy tego strzec zamiast was. - To prawda - poparł go Spatz. NIe trać wiary,

Ojcze. Z pewnością okażemy się warci tego posłannictwa. Wszyscy dalej stali w

milczeniu, aż zabrano ostatnią skrzynię. Dopiero wtedy von Manteuffel wyciągnął

rękę w stronę ciężkich, dębowych drzwi. - Dołączcie do swoich braci. Jestem

pewien, że wszyscy zostaniecie uwolnieni, kiedy tylko nasze samoloty odlecą.

Dwaj starzy ludzie wykonali polecenie. WyraźNie byli przybici i załamani nie

tylko na duchu, ale i na ciele. Von Manteuffel zamknÄ…Å‚ za nimi drzwi i

zablokował je dwoma sztabami. PO chwili weszli żołnierze, wtaczając

pięćdziesięciolitrową beczkę z benzyną, którą ułożyli na boku tuż przed

drzwiami. Było jasne, że wcześNiej zostali dokładnie poinstruowani. Jeden z

żołnierzy wybił szpunt beczki, a drugi wysypywał prochem ścieżkę aż do drzwi

wejściowych. Ponad połowa zawartości beczki wylała się na posadzkę; część

przesączyła się nawet pod dębowe drzwi. Żołnierz wyraźNie był zadowolony, że

trochę benzyny zaoszczęDzono. Ostatni podeszli do drzwi wyjściowych von

Manteuffel i Spatz. Von Manteuffel zapalił zapałkę i rzucił ją na prochowy lont.

Z wyrazu jego twarzy można było wnioskować, że siedzi właśNie w kośCiele... * *

* Lądowisko znajdowało się w odległości zaledwie dwóch minut marszu. Zanim obaj

esesmani dotarli tam, żołnierze skończyli już ładować i umocowywać skrzynie w

dwóch wielkich junkersach Ju_88 stojących obok siebie na polu startowym, których

silniki pracowały na wolnych obrotach. Na rozkaz von Manteuffla żołnierze

pobiegli do stojącego dalej samolotu i weszli na jego pokład. Obaj oficerowie,

chcąc podkreśLić swoją wyższopść, powoli podeszli do drugiej maszyny. Trzy

minuty późNiej oba Ju_88 były już w powietrzu. W kradzieży, szabrze i

plądrowaniu krzyżacka sprawność nie miała sobie równych. W ogonie prowadzącego

samolotu, za rzędami skrzynek starannie owiniętych przymocowanymi do podłogi

siatkami, siedzieli von Manteuffel i Spatz ze szklaneczkami w dłoniach.

WyglÄ…dali na spokojnych i beztroskich. Obydwaj mieli miny ludzi zadowolonych z

dobrze spełnionego obowiązku. Spatz wyjrzał leniwie przez okienko. NIe miał

najmniejszych kłopotów ze zlokalizowaniem tego, czego szukał. Trzysta, może

pięćset metrów pod lekko pochylonym skrzydłem wściekle palił się wielki budynek

oświetlając ziemię, wybrzeże i morze na dobry kilometr. Spatz dotknął ramienia

von Manteuffla, by podziwiał ten widok. Von Manteuffel wyjrzał na moment przez

okno i obojętnie odwrócił się w drugą stronę. - Wojna jest piekłem - powiedział

sącząc swój koniak - oczywiście zdobyty we Francji, i najbliżej stojącą skrzynkę

stuknął swą laską. - Nasz gruby przyjaciel bierze dla siebie najtłustsze kąski.

Na ile byś ocenił jego najnowszy nabytek. - NIe jestem fachowcem, Wolfgangu -

Spatz zastanowił się. - Sto milionów marek? - Ostrożny szacunek, drogi

Heinrichu. Bardzo ostrożny. I pomyśleć, że on za granicą zgromadził już ponad

miliard. - Słyszałem, że więcej. W każdym razie możemy powiedzieć, że marszałek

polny nie ma apetytu godnego Gargantuy. Wystarczy na niego spojrzeć. Czy

naprawdę sądzisz, że któregoś dnia zobaczy to na własne oczy? - von Manteuffel

uśmiechnął się i upił łyk koniaku. - Jak długo, twoim zdaniem, to wszystko

jeszcze potrwa? - spytał. - Jak długo utrzyma się Trzecia Rzesza?... Tygodnie? -

Nawet tego nie, jeżeli nasz ukochany f~uhrer pozostanie naczelnym wodzem. - A

ja, niestety, mam do niego dołączyć w Berlinie, gdzie pozostanę aż do gorzkiego

końca - Spatz wyglądał na zmartwionego. - Do samego końca, Heinrichu? - Głupie

przejęzyczenie - Spatz skrzywił się z niesmakiem. - Prawie do gorzkiego końca. -

A ja będę w Wilhelmshaven. - Naturalnie. Jakie hasło? Von Manteuffel myślał

przez chwilę zanim powiedział: - Walczymy aż do śMierci. Spatz wypił maleńki łyk

koniaku i smutno się uśmiechnął. - Wolfgangu, nigdy nie było ci do twarzy z

cynizmem. * * * Nawet w najlepszych swoich czasach doki Wilhelmshaven nie

stanowiły dobrego miejsca na wyprawy turystyczne. A zwłaszcza ten dzień nie

sprzyjał turystyce. Było ciemno, zimno i padał deszcz. Panujące ciemności były

jak najbardziej zrozumiałe, ponieważ baza okrętów podwodnych na Morzu Północnym,

a właściwie to, co z niej zostało, przygotowywała się do kolejnego nalotu

lancasterów Raf_u. Tylko jedno miejsce było jako tako oświetlone rozlanym

światłem ze słabych żarówek osłoniętych kapturami. Mimo że teren ten był ledwo

widoczny, to i tak wyróżniał się z otoczenia, żeby - dla lecących już z

pewnością eskadr bombowców - stanowić doskonały punkt zaczepienia, który uchwycą

leżący w dziobach bombardierzy. NIkt w Wilhelmshaven nie czuł się szczególnie

uszczęśliwiony tymi światłami, ale nikt też nie palił się zbytnio, by

zakwestionować rozkazy generała SS. Zwłaszcza, że ten generał posiadał

pełnomocnictwa marszałka polnego Rzeszy, Goeringa. Generał von Manteuffel tkwił

na mostku jednego z ostatnich hitlerowskich u_bootów dalekiego zasięgu. Za nim

stał kapitan u_boota, który najwyraźNiej nie był zachwycony perspektywą

przyłapania przez Raf z cumami na nabrzeżu. A kapitan miał pewność, że samoloty

Raf_u wkrótce się pojawią. Miał minę człowieka, którego aż świerzbi, żeby dla

uspokojenia nerwów pochodzić sobie tam i z powrotem. Tyle tylko, że na wysokim

mostku łodzi podwodnej nie było na to miejsca. Chrząknął, oznajmiając w ten

charakterystyczny sposób, że zamierza powiedzieć coś szalenie ważnego. -

Generale von Manteuffel. Nalegam, by natychmiast odbić od brzegu. Znajdujemy się

w śMiertelnym niebezpieczeństwie. - Mój drogi kapitanie Reinchard. POdobnie jak

pan, nie jestem fanatykiem śMiertelnych niebezpieczeństw - von Manteuffel nie

sprawiał jednak wrażenia człowieka przejmującego się niebezpieczeństwami.

Śmiertelnymi lub nie. - Tylko, że marszałek ma zwyczaj szybkiego załatwiania się

z podwładnymi nie wykonującymi jego rozkazów. - Wezmę to ryzyko na siebie - nie

tylko w głosie kapitana REincharda wyczuwało się przerażenie. On był cały

przerażony. - Jestem pewien, że admirał Doenitz... - Nie miałem na myśLi pana i

admirała Doenitza. Myślałem o sobie i o marszałku Rzeszy. - Te lancastery mają

na pokładzie dziesięCiotonowe bomby - zaznaczył Reinchard ponuro. -

Dziesięciotonowe! Dwie takie bomby wystarczyły, żeby wykończyć "Tirpitza",

najpotężniejszy okręt wojenny na świecie. Czy potrafi pan sobie wyobrazić... -

Potrafię. I to aż za dobrze. Ale potrafię sobie również wyobrazić wściekłość

marszałka. Druga ciężarówka, Bóg jeden wie dlaczego, się spóźNia. Czekamy.

Odwrócił się w stronę kei, na której grupy mężczyzn z wojskowej ciężarówki w

pośpiechu wyładowywały skrzynie i wnosiły je po trapie do otwartego na dziobie

luku. Były to małe skrzynie, ale bardzo ciężkie; bez wątpienia były to te same

dębowe skrzynie zrabowane z greckiego monasteru. NIkt nie musiał zmuszać tych

ludzi do więKszego wysiłku. Oni również wiedzieli o nadlatujących lancasterach i

mieli pełną świadomość niebezpieczeństwa wiszącego nad ich głowami. Na mostku

zadzwonił telefon. Kapitan Reinchard podniósł słuchawkę, wysłuchał

niewidzialnego rozmówcy i odwrócił się do von Manteuffla. - Pilny telefon z

Berlina, generale. MOeż pan przyjąć go tutaj, albo na dole. - MOże być tutaj -

mruknął von Manteuffel i odebrał słuchawkę z rąk Reincharda. - Ach! Pułkownik

Spatz. - Walczymy aż do śMierci. Rosjanie stoją u bram Berlina - relacjonował

Spatz. - Mój Boże! Tak szybko? - von Manteuffel wydawał się szczerze

zaniepokojony tą informacją. Zresztą naprawdę powinien się zmartwić. -

Błogosławię pana, pułkowniku Spatz. Wiem, że spełni pan swój obowiązek wobec

ojczyzny. - Tak jak zrobiłby to każdy prawdziwy Niemiec. - Ton głosu Spatza,

słyszalny na mostku również przez kapitana Reincharda, był kunsztem aktorskiego

zdecydowania i pogodzenia siÄ™ z losem. - Padamy tam, gdzie walczymy. Ostatni

samolot wystartuje stąd za pięć minut. - MOje nadzieje i modlitwa będą cię

chronić, drogi Heinrichu! Heil Hitler! Von Manteuffel odłożył słuchawkę i

spojrzał na keję. Na moment zastygł, po chwili odwrócił się do kapitana. -

Spójrz! Tam! Przyjechała wreszcie druga ciężarówka. Do załadunku proszę wysłać

wszystkich, którzy są zbędni. Wszyscy ludzie, którzy byli zbędni, już pracują

przy załadunku - kapitan Reinchard wydawał się szczególnie zrezygnowany. -

Wszyscy chcą żyć, tak samo jak pan, czy ja. * * * Wysoko na niebie nad Morzem

Północnym, powietrze huczało i drżało od przejmującego huku. Na pokładzie

lancastera, prowadzącego eskadrę, kapitan odwrócił się do nawigatora. - Jaki

jest nasz spodziewany czas przylotu nad cel? - Dwadzieścia dwie minuty - odparł

nawigator. - Dzisiejszej nocy niech niebiosa mają w opiece tych biedaków. - Nie

przejmuj się biedakami w Wilhelmshaven - zwrócił mu uwagę kapitan. - Poświęć

trochę czasu biedakom w powietrzu, czyli nam. Muszą nas już mieć na swoich

radarach. * * * W tej samej chwili do Wilhelmshaven zbliżał się ze wschodu inny

samolot - junkers Ju_88. Na jego pokładzie znajdowało się tylko dwóch ludzi, co

nie było oszałamiającą liczbą, jeżeli zważyć, że miał to być ostatni samolot

odlatujący z oblężonego Berlina. Pułkownik Spatz, siedzący tuż za pilotem,

wyglądał na bardzo zaniepokojonego i nieszczęśliwego. Ten stan nie był wywołany

faktem nieprzerwanych wstrząsów junkersa powodowanych przez wybuchy pocisków

przeciwlotniczych. Praktycznie cała trasa ich lotu przebiegała nad terenami

nazwanymi zachodnią aliancką strefą okupacyjną. Pułkownik Spatz miał jednak inny

problem. Nerwowo zerknął na zegarek i zniecierpliwiony odwrócił się w stronę

pilota. - Szybciej, człowieku, szybciej! - Niemożliwe, pułkowniku... * * *

Zarówno żołnierze, jak i marynarze zwijali się jak szaleni, by przed nalotem

uporać się z przenoszeniem skrzyń ze skarbem z ciężarówki na okręt podwodny.

Nagle rozległy się pulsujące dźwięKi syren ogłaszających alarm przeciwlotniczy.

Jak na komendę, mając pełną świadomość tego, że nalot był nieunikniony, wszyscy

znieruchomieli i z niepokojem spoglądali w niebo. I równie nagle, również jak na

komendę, powrócili do swojej pracy. Wydawałoby się, że już wcześNiej osiągnęli

maksimum szybkości i wydajności, ale dopiero teraz udowodnili, że stać ich na

więcej. Jedna rzecz to pewność, że nieprzyjaciel przyleci, ale zupełnie inna

sprawa to świadomość, że ostatnie nadzieje rozwiały się: - lancastery były już

nad głowami. Pięć minut późNiej spadła pierwsza bomba. Po piętnastu minutach

baza morska w Wilhelmshaven wyglądała jak jedno wielkie ognisko. Von Manteuffel

mógłby teraz rozkazać, by zapalono potężne lampy łukowe, a nawet reflektory,

gdyby zaszła taka potrzeba. Ich światło nie przyciągnęłoby już nikogo. Doki

zamieniły się w piekło gęstego i duszącego dymu, przez który przebijały wielkie

słupy ognia. W dymie tym chodzili ludzie - wyglądali jak postacie z poematów

DAntego. POruszali się jak we mgle, nie zważając na to, co się wokół nich

działo. POstacie te obojętne były na huk silników samolotowych, wybuchy bomb

rozrywające bębenki w uszach, suche trzaski dział ciężkiej artylerii

przeciwlotniczej, jak i nieprzerwany stukot pistoletów maszynowych; nawet jeżeli

trudno było sobie wyobrazić, co pragnęli osiągnąć strzelający z tych pistoletów.

Esesmani i marynarze, którzy mimo gorących pragnień poruszali się coraz wolniej

pod ciężarem ciężkich skrzynek, kontynuowali swoją - teraz już - fatalistyczną

pracę ładowania okrętu podwodnego. Na smukłej wieży okrętu zarówno von

Manteuffel jak i kapitan Reinchard krztusili się gęstym, cuchnącym dymem palącej

się ropy. Po policzkach obu mężczyzn płynęły łzy. - Na Boga! - JęKnął kapitan

Reinchard. - Ta ostatnia bomba to była dziesięciotonówka. I spadła prosto na

dach schronu okrętów podwodnych. Trzy lub sześć metrów zbrojonego betonu. I co z

tego? Teraz nie został tam chyba już nikt żywy. Na Boga! Generale! Ruszajmy! I

tak dotąd mieliśmy diabelskie szczęście. MOżemy wrócić, kiedy będzie już po

wszystkim. - Niech pan spojrzy, kapitanie. Nalot jest już w punkcie

kulminacyjnym. Niech pan spróbuje wydostać się teraz z portu, a trzeba to robić

ostrożnie, jak pan wie. Szanse na to, że któraś z tych bomb zmiecie nas z

powierzchni wody są takie same, jak na trafienie przy kei. - Być może, generale,

być może. Ale przynajmniej coś byśMy robili. - Reinchard zamilkł na moment; po

chwili kontynuował: - Nie chciałbym pana urazić, generale, ale z pewnością wie

pan, że statkiem dowodzi jego kapitan? - Jako żołnierz mam tego świadomość,

kapitanie. Wiem również, że przejmuje pan dowodzenie po rzuceniu cum i ruszeniu

w drogę. Na razie ładujemy towar... - Mogą mnie za to postawić pod sąd wojenny,

generale, ale i tak to powiem. Pan jest nieludzki. Siedzi w panu diabeł. - To

prawda - potwierdził zamyślony von Manteuffel. - To prawda... * * * Na lotnisku

w Wilhelmshaven ledwo widoczny samolot, który dopiero po dłuższej chwili udało

się zidentyfikować: junkers Ju_88, tak nieudanie lądował, że istniało poważne

przypuszczenie, iż jego podwozie nie wytrzyma wstrząsu. Wstrząs był jednak

zrozumiały, ponieważ spływający znad bombardowanej bazy dym był tak gęsty, że

pilot na ślepo musiał oceniać wysokość samolotu nad pasem startowym. W

normalnych warunkach nigdy by się nawet nie odważył podejść do lądowania, ale

sytuacja była wyjątkowa. Zanim jeszcze samolot zakończył kołowanie, pułkownik

Spatz - człowiek o wielkim darze przekonywania - otworzył już drzwi i z

niepokojem rozglądał się po lotnisku, szukając samochodu. Od chwili, gdy

wreszcie go dostrzegł, otwarty osobowy mercedes, po dwudziestu sekundach, był

już na jego siedzeniu, ponaglając kierowcę do jak najszybszej jazdy. * * * Dym

otaczający okręt podwodny był bardziej gęsty i gryzący niż przed kilkoma

minutami. Nagły podmuch porywistego wiatru, wywołany bez wątpienia szalejącym

pożarem, dawał jednak nadzieję na szybkie polepszenie warunków. Von Manteuffel

dostrzegł jednak to, co desperacko pragnął wreszcie dostrzec przy całym swoim

pozornym spokoju. - Nareszcie, kapitanie Reinchard. Nareszcie. Ostatnia skrzynia

jest już na pokładzie. Proszę wezwać na pokład swoich ludzi i niech diabeł

wstąpi teraz w pana. Kapitan Reinchard był w takim stanie, że trudno było sobie

wyobrazić, co spowodowałoby poganianie go. Wreszcie, przekrzykując narastający

wciąż harmider, wezwał swoich ludzi na pokład, rozkazał rzucić cumy i ruszyć

małą naprzód. Okręt podwodny powoli zaczął oddalać się od kei, nim jeszcze

ostatni marynarz wdrapał się po chybotliwym trapie. NIe zdążył jednak

dostatecznie odpłynąć, gdy pisk opon i warkot silnika zwróciły uwagą von

Manteuffla. Zanim samochód zdążył się całkiem zatrzymać, z mercedesa wyskoczył

Spatz. Potknął się. Odzyskał równowagę i wpatrywał się w powoli płynący okręt.

Twarz miał wykrzywioną desperackim lęKiem. - Wolfgangu! - głos Spatza nie był

krzykiem, wręcz rykiem: - Wolfgangu! Na litość boską, zaczekaj! - Nagle wyraz

jego twarzy zmienił się. Lęk ustąpił miejsca całkowitemu niedowierzaniu: von

Manteuffel mierzył do niego z pistoletu. Przez sekundę Spatz trwał nieruchomo,

zszokowany, sparaliżowany niewiarą. Wreszcie zrozumiał, w czym mu dopomógł

strzał z pistoletu von Manteuffla, i rzucił się na ziemię. POcisk wzbił trochę

kurzu obok niego. Spatz wydobył swojego lugera i opróżnił jego magazynek,

strzelając do wolno płynącego okrętu podwodnego. Był to zupełnie nieprzemyślany

gest dający jedynie upust jego emocjom. Smukła wieża bojowa okrętu była jednak

pusta, gdyż von Manteuffel i Reinchard wykazali się oczywiście ostrożnością i

schowali za stalowe ściany, od których kule Spatza odbijały się bezsilnie. PO

chwili w oparach skłębionego dymu okręt podwodny zniknął zupełnie z oczu. Spatz

podniósł się powoli, spoglądając z gorzkim gniewem w stronę gdzie zniknął okręt.

- Niech twoja dusza dusi się w piekle, generale majorze von Manteuffel - odezwał

się wreszcie cicho. - Fundusze Nsdap, Ss, część prywatnych skarbów Hitlera i

Goeringa, a teraz jeszcze skarby greckie. Mój drogi i zaufany przyjacielu.

UśMiechnął się z ironią. - Ale świat jest mały, mój drogi Wolfgangu, i odnajdę

cię. Skoro Trzecia Rzesza upadła, to ty będziesz celem mojego życia! Nie

spiesząc się zmienił magazynek, otrzepał błoto z munduru i powoli podszedł do

swojego mercedesa. W junkersie JU_88 siedział pilot i przeglądał mapę, gdy Spatz

wszedł na pokład samolotu i zajął fotel tuż za nim. PIlot spojrzał na niego z

lekkim zdziwieniem. - Zbiorniki? - spytał Spatz. - Pełne. NIe spodziewałem się

pana, pułkowniku....

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angamoss.xlx.pl