[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Alister macLean  Partyzanci

 

Rozdział I

Nocą nad Tybru wiał zimny wiatr, północny wiatr i niósł zapach śniegu

znad odległych Apeninów. Niebo jaśniało czyste, rozgwieżdżone, a na

zaciemnionych ulicach można było dojrzeć wirujące tumany kurzu, miotane

wiatrem papiery, kawałki tektury i drobne kamienie. Tym razem jednak ciemne

i brudne zaułki Rzymu nie padły ofiarą kolejnego, nie kończącego się

strajku pracowników elektrowni i służb oczyszczania miasta, jak się to

zdarzało w czasach pokoju, teraz bowiem trwała wojna. Działania w basenie

Morza Śródziemnego osiągnęły ten delikatny etap, na którym Wieczne Miasto

nie chciało już zanadto rzucać się w oczy oświetlając ulice latarniami, zaś

służby komunalne w swej znakomitej większości biły się gdzieś daleko na

południu, tocząc wojnę, która tak naprawdę niewiele je obchodziła.

Petersen zatrzymał się przed wejściem do sklepu - trudno odgadnąć

jakiego, bowiem witryny szczelnie okrywał regulaminowy papier do

zaciemniania - i szybko omiótł spojrzeniem Via Bergola. Zdawała się być

wymarła jak większość ulic miasta i tej porze. Wyjął ślepą latarkę, duży

pęk zmyślnie wygiętych kluczy i wszedł do środka z szybkością, swobodą i

biegłością, która przynosiła chlubę temu, kto szkolił go do takich zadań.

Skrył się za otwartymi drzwiami, zdjął osłonę latarki, włożył wytrychy do

kieszeni, w ich miejsce wziął mausera z tłumikiem i czekał.

Czekał blisko dwie minuty. Dwie minuty w pewnych okolicznościach mogą się

bardzo dłużyć, ale jemu chyba to nie przeszkadzało. Usłyszał skradające się

kroki, a potem zza drzwi wychyliła się niewyraźna sylwetka mężczyzny,

której jedynym rozpoznawalnym szczegółem była szpiczasta czapka i dłoń

zaciśnięta na uchwycie rewolweru w tak jednoznacznym zamiarze, że nawet w

ciemnościach widział mdłą biel napiętych kostek.

Jeszcze dwa ciche kroki i mężczyzna zatrzymał się nagle, gdy usłyszał

pstryknięcie włączanej latarki i gdy poczuł, jak tłumik mausera niezbyt

delikatnie wbija mu siÄ™ w kark.

- Rzuć broń! Ręce za głowę, trzy kroki do przodu i nie oglądaj się!

Wykonał polecenie. Petersen zamknął drzwi, odnalazł kontakt i zapalił

światło. Wszystko wskazywało na to, że znaleźli się u jubilera, choć

właściciel - najwyraźniej człowiek małej wiary w siły zbrojne wojsk

okupacyjnych, bądź rodzimych, a może jednych i drugich - roztropnie i do

cna wymiótł swoje gablotki.

- Teraz możesz się odwrócić - rzekł Petersen.

Mężczyzna odwrócił się. Jego młoda twarz przybrała wojowniczy i nieugięty

wyraz, ale niczym nie udało mu się zamaskować oczu ani lęku, który się w

nich czaił.

- ZastrzelÄ™ ciÄ™ - zaczÄ…Å‚ Petersen tonem, jakim prowadzi siÄ™ rozmowÄ™ przy

kawie - jeśli masz jeszcze jakąś broń, którą przede mną ukrywasz.

- Nie mam innej broni.

- Dokumenty.

Młodzieniec zacisnął usta, nie odezwał się, nie wykonał żadnego ruchu.

Petersen westchnÄ…Å‚.

- Zakładam, że wiesz, co to tłumik. Zapewniam cię, że... potem bardzo

łatwo ci je odbiorę. Nikt nie będzie wiedział, kto cię zabił, za co i

kiedy, a co w tej chwili ważniejsze, ty też nie.

Chłopak sięgnął za pazuchę i wyjął portfel. Petersen otworzył go kciukiem

i czytał na głos:

- Hans Winterman... Urodzony 24 sierpnia 1924 roku... Dziewiętnaście lat

i już porucznik! No proszę, musi być z ciebie niezły bystrzak! - Petersen

złożył portfel i schował go do kieszeni. - Śledziłeś mnie dziś wieczorem. I

wczoraj prawie cały dzień. I przedwczoraj. A mnie natarczywość nuży,

zwłaszcza gdy jest tak nachalna. Dlaczego za mną łazisz, co?

- Zna pan moje nazwisko, stopień, oddział...

Petersen machnął ręką by go uciszyć.

- Daruj sobie. No cóż, nie dajesz mi wyboru...

Cała zadziorność zniknęła z twarzy porucznika bez śladu.

- Pan mnie... zabije?

- Nie bądź durniem.

Hotel Splendide daleki był od wspaniałości, choć właśnie to sugerowała

jego nazwa. Jednak obskurna anonimowość budynku nader Petersenowi

odpowiadała. Zaglądając przez spękaną i brudną szybę frontowych drzwi, nie

bez zdziwienia dostrzegł, że tłusty, nie ogolony i dobrze już zaawansowany

w latach portier choć raz nie drzemie, a przynajmniej jest na tyle

rozbudzony, by co i raz wychylać coś z butelki. Petersen obszedł hotel od

tyłu, wspiął się po schodkach przeciwpożarowych, dostał się na trzecią

kondygnację, aby tam skręcić w korytarz na lewo i wejść do swego pokoju za

pomocą wytrycha. Szybko sprawdził szafki i szuflady. Zadowolony z wyniku

inspekcji, narzucił na siebie ciężki płaszcz, wyszedł z pokoju i zajął

pozycję na znanych mu już schodach ewakuacyjnych. Mimo dodatkowej ochrony,

jaką stanowił płaszcz, było tu zdecydowanie chłodniej niż, jak się teraz

zdawało, na przytulnych uliczkach miasta. Żywił zatem nadzieję, że nie

będzie musiał czekać zbyt długo.

Czekał wręcz krócej niż się spodziewał. W niespełna pięć minut w

korytarzu pojawił się niemiecki oficer. Raźno krocząc skręcił w lewo,

zapukał do drzwi, później, tym razem stanowczo, szarpnął klamkę i cofnął

się z zafrasowaną twarzą. Potem dało się słyszeć skrzypienie i łoskot

wiekowej windy, później nastała cisza, znów zaskrzypiała winda, aż wreszcie

ukazał się ten sam oficer w asyście stróża z kluczem w ręku. Po dziesięciu

minutach, gdy żaden z mężczyzn się nie pokazywał, Petersen wsunął się do

środka, opuścił w dół i zza rogu obserwował lewą odnogę korytarza. W jej

środkowej części stał portier, bez wątpienia na czatach. Tak samo nie

budził wątpliwości fakt, że był z niego zaprawiony i przygotowany na każdą

okoliczność bojownik, z kieszeni bowiem wyjmował od czasu do czasu

piersiówkę i zamykając z ukontentowaniem oczy, rozkoszował się jej

zawartością. Petersen klepnął go jowialnie w ramię.

- Dobra robota, przyjacielu...

Portier zakrztusił się, rozkaszlał, zapluł i usiłował coś wychrypieć, ale

krtań odmówiła mu posłuszeństwa. Petersen już go nie widział; zaglądał w

głąb pokoju.

- Aaaa... Dobry wieczór, pułkowniku Lunz! Mam nadzieję, że wszystko jest

na swoim miejscu.

Lunz był niemal bliźniaczo podobny do Petersena: średniego wzrostu,

szeroki w ramionach, z ostrÄ… twarzÄ…, szarymi oczami i rzedniejÄ…cymi

ciemnymi włosami - nieco starsza wersja Petersena, jednak niewątpliwie

podobieństwo było uderzające. Lunz nie zdawał się być w najmniejszym

stopniu zbity z tropu.

- Dobry wieczór. Dopiero co przyjechałem i...

- No, no pułkowniku... - Petersen pogroził mu palcem. - Oficerowie, bez

względu na narodowość, są ciągle oficerami i pod każdą szerokością

geograficzną dżentelmenami. A dżentelmeni nie kłamią. Jest pan tu dokładnie

od jedenastu minut, mierzyłem czas.

Odwrócił się do wciąż purpurowego i z trudem łapiącego oddech stróża,

który czynił szaleńcze wysiłki, by przemówić. Klepnął go zachęcająco w

plecy.

- Chcesz nam coś powiedzieć, bracie?

- Nie było pana. - Konwulsje z wolna ustawały. - To znaczy był pan, ale

widziałem, jak pan wychodził. Jedenaście minut? Jedenaście minut? Nie

zauważyłem... to jest... Pański klucz...

- Byłeś wtedy pijany - rzekł Petersen pobłażliwie. Nachylił się,

pociągnął nosem i skrzywił się. - Jeszcze jesteś. Zabieraj się stąd. I

przyślij nam butelkę brandy. Nie tego śmierdziela, którego sam ciągniesz.

FrancuskÄ… brandy, trzymasz jÄ… dla gestapo. Aha, i dwa kieliszki. Czyste!

Pan, naturalnie, dotrzyma mi towarzystwa, drogi pułkowniku - zwrócił się do

Lunza.

- Naturalnie.

Lunza trudno było wytrącić z równowagi. Spokojnie patrzył, jak Petersen

zdejmuje płaszcz i rzuca go na łóżko. Uniósł w górę brew i zapytał:

- Czyżby niespodziewany spacerek w chłodną noc?

- Po Rzymie w styczniu? To nie czas, żeby ryzykować własne zdrowie. A i

wiszenie na schodach przeciwpożarowych to nie igraszka, zapewniam pana.

- Więc tam się pan ukrył... Powinienem był chyba lepiej się zabezpieczyć.

- A już na pewno wystawić lepszą wartę.

- Istotnie... - Lunz wyjął fajkę z wrzośćca i zaczął ją nabijać. - Nie

miałem wielkiego wyboru.

- Pan mnie zasmuca, pułkowniku, naprawdę. Zdobywa pan mój klucz, co stoi

w sprzeczności z prawem, wystawia pan straże, żeby nie zostać przyłapanym

na kolejnym Å‚amaniu prawa, szpera pan w moich osobistych...

- Szpera?!

- Uważnie przegląda. Nie bardzo wiem, jakie to obciążające mnie dowody

spodziewał się pan znaleźć?

- Prawdę mówiąc żadnych. Nie wygląda pan na człowieka, który zostawiałby

jakieÅ›...

- A do tego każe mnie pan jeszcze śledzić. Z całą pewnością tak, bo

inaczej nie wiedziałby pan, że wcześniej wychodziłem bez okrycia. Zasmuca

mnie to, pułkowniku, właściwie szokuje. Gdzież jest wzajemne zaufanie,

które powinno łączyć sojuszników?

- Sojuszników? - Zapalił zapałkę. - Nie myślałem o tym w ten sposób... -

Sądząc po jego minie, nadal tak nie myślał.

- Oto kolejny dowód wzajemnego zaufania. - Petersen wręczył Lunzowi

portfel i rewolwer odebrane młodemu porucznikowi. - Jestem przekonany, że

pan go zna. Ten człowiek bardzo niebezpiecznie wymachiwał bronią.

- Aaa... - mruknął pułkownik, odrywając wzrok od dokumentów - młody,

zapalczywy porucznik Winterman... Miał pan rację zabierając mu rewolwer;

mógł sobie niechcący zrobić krzywdę. O ile pana znam, mogę założyć, że nie

spoczywa teraz gdzieÅ› na dnie Tybru, prawda?

- Nie traktuję sojuszników w ten sposób. Siedzi zamknięty u jubilera.

- Oczywiście - skontatował Lunz, jakby nie spodziewał się usłyszeć nic

innego. - Zamknięty. Naturalnie, może się wydos...

- Nie może. Pan mnie nie tylko zasmuca, ale i obraża, pułkowniku.

Dlaczego nie dał mu pan czerwonej flagi albo werbla do rąk? Czegoś, co

naprawdę przykułoby moją uwagę?

Lunz westchnÄ…Å‚.

- Młody Hans nieźle sprawdza się w czołgu, ale subtelność nie jest jego

specjalnością. A propos obrażania: to nie był mój pomysł, tylko jego.

Wiedziałem, oczywiście, do czego zmierza, i nie usiłowałem go powstrzymać.

Guz na czole to niewielka cena za zdobyte doświadczenie.

- Nawet guza nie ma. Widzi pan on jest sojusznikiem.

- Szkoda. Może zapamiętałby nauczkę.

Pułkownik przerwał, gdyż rozległo się stukanie do drzwi i wszedł portier

niosąc szkło i brandy. Petersen nalał do kieliszków i podniósł swój.

- Za operacjÄ™ Weiss!

- Prosit - Lunz smakował trunek. - Nie wszyscy oficerowie gestapo to

barbarzyńcy. Operacja Weiss? To pan wie? A nie powinien pan - pułkownik nie

zdawał się być zaskoczony.

- Wiem o wielu rzeczach, o których wiedzieć nie powinienem.

- Pan mnie zdumiewa - stwierdził Lunz oschle; umoczył usta w brandy. -

Doskonała, wyborna... Tak, ma pan wyraźną skłonność do nierozważnych

żarcików specyficznego gatunku, do uporczywego nadużywania słowa

"sojusznik". To zaś powoduje działania, które zapewne uważa pan za zbytnie

zainteresowanie pańską osobą z naszej strony.

- Nie ufacie mi?

- Musi pan jeszcze trochę popracować, żeby osiągnąć prawdziwie urażony

ton głosu. Oczywiście, że panu ufamy. Pańskie osiągnięcia, i to nie byle

jakie, mówią same za siebie. Czego nie możemy zrozumieć, a zwłaszcza ja

osobiście, to faktu, że człowiek pańskiego formatu opowiada się po stronie,

pan daruje, zdrajcy. Mam nadzieję, że nie uraziłem pańskich uczuć?

- Najpierw trzeba by do nich dotrzeć, pułkowniku. Chciałbym panu

przypomnieć, że to pański führer przed dwoma laty zmusił naszego

nieżyjącego już księcia regenta do podpisania układu z wami i Japończykami.

Rozumiem, że to on miałby być tym zdrajcą. Niewątpliwie książę regent był

człowiekiem słabym, niezdecydowanym, może tchórzliwym; nie można go nazwać

człowiekiem czynu. Nie powinniśmy go jednak obwiniać, z naturą walczyć się

nie da, a w jego przypadku Matka Natura wyraźnie się popisała. Nie był

jednak zdrajcą. Zrobił, co uważał za najkorzystniejsze dla Jugosławii.

Chciał zaoszczędzić jej okropieństwa wojny. "Bolje grob nego rob". Czy wie

pan, co to znaczy?

Lunz potrząsnął głową.

- Zawiłości waszego języka...

- "Lepsza śmierć niż niewola" - to właśnie wykrzykiwały tłumy, kiedy

okazało się, że książę Paweł przystąpił do "paktu trzech", ten okrzyk

słychać było na ulicach po odsunięciu księcia i unieważnieniu paktu. Ludzie

nie rozumieli, że żadne "nego", żadne "niż" nie wchodzi w grę, bo miała być

i śmierć, i niewola, co odczuli na własnej skórze, gdy führer w przystępie

jednego ze swych spektakularnych aktów szału zrównał Belgrad z ziemią i

zmiażdżył wojsko. Ja byłem jednym z pokonanych...

- Jeszcze odrobinę tego wyśmienitego koniaku. - Lunz wziął do ręki

butelkę. - Nie wydaje się pan być zbytnio poruszony, wspomnieniami...

- Któż z nas może żyć przeszłością?

- Ani też faktem, że znalazł się pan w tak nieszczęsnym położeniu i musi

pan teraz zwalczać własnych rodaków.

- Zamiast dołączyć do nich i walczyć przeciwko wam? Wojna każe dobierać

sobie różnych kompanów, pułkowniku. Weźmy choćby was i Japończyków.

Przyganiał kocioł garnkowi.

- Punkt dla pana z tym, że my nie zabijamy swoich.

- Jeszcze nie, ale nie dałbym za to głowy. Bóg jeden wie, jakie rzeczy

robiliście. Tak czy owak, moralizowanie nie ma tu sensu. Jestem rojalistą i

lojalistą i kiedy - o ile w ogóle - ta wojna się skończy, chcę w Jugosławii

zobaczyć przywróconą monarchię. Człowiek musi mieć jakiś cel, żeby żyć, a

jeżeli mój jest właśnie taki, to tylko moja, wyłącznie moja sprawa.

- Wszyscy trafimy do piekła, każdy własną ścieżką - skomentował Lunz

pojednawczo. - Tyle tylko, że nie widzę pana jako serbskiego rojalisty...

- A jak miałby taki wyglądać? No proszę, skoro już o tym mówimy, jak pana

zdaniem wyglÄ…da serbski rojalista?

Lunz zamyślił się i odrzekł:

- Wyznam coś panu, Petersen: nie mam zielonego pojęcia.

- Moje nazwisko, pułkowniku - podsunął uprzejmie Petersen - i

pochodzenie. Petersenów jest mnóstwo. We włoskich Alpach leży wioska, gdzie

nazwisko co drugiego mieszkańca zaczyna się od "Mac" - spuścizna, jak mi

mówiono, po szkockim regimencie, który został tam odcięty w jednej z

tasiemcowatych, średniowiecznych wojen. Mój pra-pra-pradziadek, czy ktoś

tam, był żołnierzem fortuny; brzmi to nieco lepiej niż "najemnikiem", jak

się dzisiaj mówi. Jak tysiące jemu podobnych znalazł się tutaj i zapomniał

wrócić do domu.

- A gdzie był ten dom? W Skandynawii? W Albionie? Gdzie?

- Genealogia mnie nudzi, pułkowniku, nie obchodzi mnie. Zresztą naprawdę

nie wiem. Niech pan spyta pierwszego z brzegu Jugosłowianina, kim byli jego

pięć razy wysiedlani przodkowie, a nie będzie wiedział.

Lunz skinął głową.

- Wy, Słowianie, macie dość poszatkowaną historię... Do tego wszystkiego,

żeby jeszcze bardziej rzecz zagmatwać, jest pan absolwentem akademii w

Sandhurst...

- Dziesiątki krajów kształciła tam swoich oficerów. Jeśli idzie o mnie,

nic bardziej naturalnego - w końcu mój ojciec był attache wojskowym w

Londynie. Gdyby był attache marynarki wojennej w Berlinie, trafiłbym

zapewne do Kiel albo do Mürwik.

- Nie mam nic przeciwko Sandhurst; bywałem tam jako gość. Cokolwiek

jednak konserwatywna to szkoła. Chodzi mi o profil kształcenia....

- To znaczy?

- Nic na temat partyzantki wojennej, nic o wywiadzie i kontrwywiadzie,

niczego nie uczą o kryptografii, a ja mam wrażenie, że pan w tych

wszystkich dziedzinach jest specjalistÄ….

- W niektórych dziedzinach jestem samoukiem.

- Zapewne... - Lunz zamilkł, chwilę smakował koniak, wreszcie rzekł: - Co

się stało z pańskim ojcem?

- Nie wiem. Sądzę, że na ten temat pan wie więcej ode mnie. Po prostu

zniknął. Tysiące ludzi zniknęło po wiośnie czterdziestego pierwszego.

- Był tej samej orientacji co pan? Rojalista? Czetnik?

Petersen skinął głową.

- I bardzo wysoki rangÄ… - ciÄ…gnÄ…Å‚ Lunz. - Starsi oficerowie nie znikajÄ…

ot, tak sobie. Może dostał się w ręce partyzantów?

- Niewykluczone, wszystko jest możliwe. Jak pan widzi, znów nie wiem. -

Petersen uśmiechnął się. - Jeśli jednak sądzi pan, że prowadzę coś na

kształt wendety za przelaną w rodzinie krew, to jest to zły strzał. Nie ten

kraj, nie ta epoka. Tak czy owak, nie przyszedł pan tu po to, żeby wnikać w

moje motywy ani przeszłość.

- Teraz z kolei pan mnie obraża. Nie traciłbym na to czasu, bo pan

powiedziałby tylko to, co uznałby za stosowne i ani słowa więcej.

- Nie przyszedł pan też, żeby zrewidować mój dobytek. Ot, po prostu tak

się złożyło: była sposobność, no i pańska zawodowa ciekawość. Przyszedł pan

do mnie, żeby mi coś wręczyć: kopertę z instrukcjami dla naszego

komendanta. Szykuje się następny atak na tę część kraju, którą wy

raczyliście nazwać Titolandem.

- Jest pan dość pewny siebie...

- Dość? Nie, jestem wręcz całkowicie pewny siebie. Partyzanci mają

angielskie radioaparaty. Mają wyszkolonych radiotelegrafistów, swoich i

angielskich. Mają speców od łamania kodów. Wniosek? Nie odważylibyście się

już wysyłać tajnych i ważnych informacji drogą radiową. Trzeba wam zatem

godnego zaufania chłopca na posyłki. Nie istnieje inny powód, dla którego

chcieliście mnie widzieć w Rzymie.

- Szczerze mówiąc nic innego nie przychodzi mi do głowy, co oszczędza

wszelkich wyjaśnień. - Lunz wyjął kopertę i wręczył ją Petersenowi.

- Zakodowane?

- Oczywiście.

- Skąd to "oczywiście"? Naszym kodem?

- Tak sÄ…dzÄ™.

- Idiotyczne. Jak pan myśli, kto stworzył ten kod, pułkowniku?

- Nie wiem. Już wiem - pan.

- No więc idiotyczne. Dlaczego nie dacie mi ustnej wiadomości? Mam dobrą

pamięć. Mogę przecież wpaść w ich ręce, a wtedy są dwie możliwości: albo

uda mi się zniszczyć kopertę i wobec tego informacja ginie, albo przejmą ją

partyzanci i zdekodujÄ… sami. NiezbÄ™...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angamoss.xlx.pl