[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Alistair MacLean Komandosi z Nawarony

 

Prolog I Czwartek, godz. #/00#00_#/6#00 Vincent Ryan, komandor Królewskiej

Marynarki Wojennej, dowódca niszczyciela najnowszej klasy "S", Hms "Sirdar",

wygodnie oparł łokcie na zrębnicy mostku, podniósł do oczu lornetkę nocną i w

zamyśleniu rozejrzał się po spokojnych, osrebrzonych światłem księżyca wodach

Morza Egejskiego. Najpierw popatrzył wprost na północ, ponad prostymi, równo

wyrzeźbionymi w wodzie, białawo fosforyzującymi odkosami fali, pozostawionej

przez cienką jak nóż nasadę dziobu jego niszczyciela: najwyżej cztery mile

dalej, w oprawie z granatowego nieba i błyszczących jak diamenty gwiazd,

sterczała z morza ponura bryła otoczonej ciemnymi skałami wyspy, wyspy Cheros,

od miesięcy stanowiącej odległą, oblężoną placówkę dwóch tysięcy angielskich

żołnierzy oczekujących, że zginą tej nocy, lecz którym ocalono życie. Ryan

przesunął lornetkę o sto osiemdziesiąt stopni i z zadowoleniem skinął głową.

WłaśNie to pragnął zobaczyć. Na południu, za rufą, pozostałe cztery niszczyciele

płynęły w tak idealnie prostej linii, że kadłub okrętu na przedzie, który w

dziobie zdawał się trzymać połyskliwą kość, całkowicie zasłaniał kadłuby trzech

płynących za nim. Ryan skierował lornetkę na wschód. Zastanawiające, pomyślał

bez związku, jak małe wrażenie robi, a nawet rozczarowuje to, co pozostaje po

katastrofie spowodowanej przez przyrodę lub człowieka. Gdyby nie przyćmiona

czerwona poświata oraz kłęby dymu wznoszące się z górnych partii skały i

przydajÄ…ce scenerii nieuchwytnej dantejskiej aury pierwotnej grozy i czyhajÄ…cego

nieszczęścia, odległe urwisko skalne nad zatoką wyglądałoby jak za czasów

Homera. Wielki skalny występ, który z tej odległości sprawiał wrażenie

gładkiego, równego i poniekąd tak naturalnego, jakby w ciągu setek milionów lat

wyrzeźbiły go wiatr i pogoda, mogli też równie dobrze wyciąć w skale

pięćdziesiąt wieków temu kamieniarze starożytnej Grecji, szukający marmuru na

budowę swoich jońskich świątyń. Tym, co nie mieściło się w głowie, co się niemal

kłóciło ze zdrowym rozsądkiem, był jednakże fakt, że jeszcze przed dziesięcioma

minutami owego występu wcale tam nie było, były za to dziesiątki tysięcy ton

skały, kryjącej najbardziej niedostępną twierdzę niemiecką na Morzu Egejskim, a

przede wszystkim dwa wielkie działa Nawarony, pogrzebane już na zawsze sto

metrów niżej, w morzu. Wolno potrząsając głową komandor Ryan opuścił lornetkę i

przeniósł wzrok na ludzi, którzy w ciągu pięciu minut dokonali więcej, niż w

ciągu pięciu milionów lat była zdolna dokonać przyroda. Kapitan Mallory i kapral

Miller... Wiedział o nich tylko tyle, tyle oraz to, że owo zadanie powierzył im

jego stary znajomy, komandor marynarki nazwiskiem Jensen, który, jak dowiedział

się zaledwie dwadzieścia cztery godziny temu - i to ku swojemu kompletnemu

zaskoczeniu, był szefem wywiadu aliantów na Morzu Śródziemnym. Wiedział o nich

tylko tyle, a może jeszcze mniej. Być może wcale nie nazywali się Malolory i

MIller. Być może wcale nie byli kapitanem i kapralem. Takiego kapitana i kaprala

jeszcze nie widział. Na dobrą sprawę jeszcze nigdy nie widział takich żołnierzy.

Obleczeni w nasiąknięte słoną wodą, zakrwawione niemieckie mundury, brudni, nie

ogoleni, milczący, czujni i nieprzystępni należeli do kategorii ludzi, z jakimi

jeszcze nie miał do czynienia, a przyglądając się przygasłym, zaczerwienionym i

zapadłym oczom, wychudzonym, pobrużdżonym, pokrytym siwawą szczeciną twarzom

tych dwu już niemłodych mężczyzn miał jedynie pewność, że tak kompletnie

wyczerpanych ludzi widzi po raz pierwszy. - No, to sprawa chyba załatwiona -

powiedział. - Oddziały na Cheros czekają na transport, nasza flotylla płynie na

północ, żeby je zabrać, a działa Nawarony nie mogą jej już nic zrobić.

Zadowolony pan, kapitanie Mallory? - To właśnie było naszym celem - przyznał

Mallory. Ryan znów podniósł lornetkę do oczu. Tym razem skoncentrował wzrok na

znajdującej się już ledwie w zasięgu jej soczewek gumowej łódce, która zbliżała

się do skalistego wybrzeża po zachodniej stronie zatoki Nawarony. Dwie siedzące

w niej postacie były już co najwyżej słabo widoczne. Ryan opuścił lornetkę i

rzekł w zamyśleniu: - Pański potężny przyjaciel i jego towarzyszka - nie lubią

marnować czasu. Pan... mi ich nie przedstawił, kapitanie. - Ne miałem okazji. To

Maria i Andrea. Andrea jest greckim półkownikiem, z dziewiętnastej dywizji

zmotoryzowanej. - Andrea był greckim półkownikiem - sprostował Miller. - moim

zdaniem, właśnie przeszedł w stan spoczynku. - Też tak myślę, spieszyli się,

panie komandorze, bo oboje sÄ… greckimi patriotami, oboje mieszkajÄ… na wyspie i

oboje majÄ… wiele do zrobienia na Nawaronie. A poza tym, o ile mi wiadomo, majÄ…

do załatwienia pilną i ściśle osobistą sprawę. - Rozumiem - rzekł Ryan i nie

wypytując się dłużej spojrzał jeszcze raz na dymiące ruiny twierdzy. - No, to

chyba po sprawie. Skończyliście na dzisiaj, panowie? - Tak sądzę - odparł ze

słabym uśmiechem Mallory. - W takim razie proponuję trochę snu. - Co za cudowne

słowo. - Miller ze znużeniem odepchnął się od ścianki kapitańskiego mostku i

stanął chwiejnie, zmęczoną ręką sięgając do zaczerwienionych, bolących oczu. -

Obudźcie mnie w Aleksandrii. - W Aleksandrii? - Ryan spojrzał na niego z

rozbawieniem. - Dopłyniemy tam za trzydzieści godzin. - To właśnie miałem na

myśli - odparł Miller. Miller nie przespał trzydziestu godzin. W rzeczywistości

spał raptem nieco ponad trzydzieści minut, po których obudził się, powoli

uświadamiając sobie, że coś go razi w oczy. Pojęczawszy i ponarzekawszy przez

jakiś czas niesporo, zdołał odemknąć jedno oko i zobaczył, że to świeci jaskrawa

żarówka wpuszczona w szalunek sufitu kabiny, którą przydzielono jemu i

Mallory.emu. Wsparł się na chyboczącym łokciu, zdołał doprowadzić do stanu

używalności drugie oko i bez entuzjazmu przyjrzał się dwóm współpasażerom -

siedzący przy stole Mallory bez wątpienia przepisywał właśnie jakąś wiadomość, a

komandor Ryan stał w otwartych drzwiach. - To oburzające! - sarknął gorzko

Miller. - Przez całą noc nie zmrużyłem oka. - Spaliście trzydzieści pięć minut,

kapralu - odrzekł Ryan. - Przykro mi. Ale Kair powiedział, że ta depesza do

kapitana Mallory.ego jest nadzwyczaj pilna. - Nadzwyczaj pilna? - spytał

podejrzliwie Miller i po chwili się rozpromienił. - Pewnie chodzi o awanse,

medale, urlopy i tym podobne. - Spojrzał z nadzieją na Mallory.ego, który

właśnie skończył rozszyfrowywać depeszę i wyprostował się. - Tak? - No, nie.

Właściwie to zaczyna się dosyć obiecująco, od najserdeczniejszych gratulacji i

czego tam jeszcze, ale ciąg dalszy nie jest już taki przyjemny. Mallory

powtórnie odczytał depeszę, która brzmiała: "Sygnał przyjęty najserdeczniejsze

gratulacje wspaniały wyczyn. Dlaczego pozwoliliście odpłynąć Andrei durnie?

Natychmiast nawiązać z nim kontakt. Ewakuacja przed świtem po odwracającym uwagę

nalocie bombowym z pasa na południowy wschód od Mandrakos. Przesłać Kn z

Sirdara. Pilne 3 powtarzam pilne 3. POwodzenia. Jensen. Miller wziÄ…Å‚ depeszÄ™ z

wyciągniętej ręki Mallory.ego, przysunął ją i odsunął od zmęczonych oczu, by

wyraźnie zobaczyć tekst, w przeraźliwej ciszy odczytał wiadomość, oddał ją

Mallory.emu i jak długi wyciągnął się na koi. - O mój Boże! - jęknął i zapadł w

stan przypominający wstrząs nerwowy. - Trafiłeś w sedno - zgodził się z nim

Mallory. Ze znużeniem pokręcił głową i zwrócił się do Ryana. - Przykro mi, panie

komandorze, ale zmuszeni jesteśmy pana prosić o trzy rzeczy. Gumową łódź,

przenośny nadajnik i natychmiastowy powrót do Nawarony. Zechce pan z łaski

swojej załatwić, żeby nadajnik ten nastawiono na ustaloną częstotliwość, a

pańscy telegrafiści prowadzili stały nasłuch. Kiedy otrzyma pan sygnał Kn, niech

go pan prześle do Kairu. - Kn? - spytał Ryan. - Mhmm. tylko to. - I to wszystko?

- Przydałaby się flaszeczka brandy - powiedział Miller. - Coś, cokolwiek, co

pomogłoby nam przetrwać trudy długiej nocy, jaka nas czeka. Ryan uniósł brew. -

Z pewnością pięciogwiazdkowej, tak, kapralu? - MIałby pan serce ofiarować

butelkę trzygwiazdkowej brandy człowiekowi, który idzie na śMierć? - spytał

posępnie Miller. Los zrządził, że ponure przewidywania Millera co do szybkiej

śmierci nie znalazły potwierdzenia, przynajmniej tej nocy. Nawet przewidywane

trudy długiej nocy, jaka ich czekała, okazały się tylko drobnymi fizycznymi

niedogodnościami. Nim "Sirdar" zdążył odwieźć ich z powrotem do Nawarony,

podpływając do jej skalistych brzegów tak blisko, jak na to pozwalał rozsądek,

niebo pociemniało od chmur, rozpadało się, a od południowego zachodu nadciągnęły

spiętrzone fale, Mallory i Miller nie byli więc ani trochę zdziwieni, że

wiosłując w gumowej łódce ku pobliskiemu brzegowi są mocno zmoczeni i w

opłakanym stanie. Jeszcze mniej dziwił fakt, że kiedy dotarli do usianej

kamieniami plaży, byli przemoczeni do suchej nitki, gdyż załamana fala cisnęła

ich łódeczkę na stromy występ skalny, przewracając gumowy stateczek, a ich

samych strącając do morza. Wypadek ten sam w sobie nie miał jednak wielkiego

znaczenia - ich peemy, radio i latarki spoczywały bowiem bezpiecznie w

nieprzemakalnych workach, a te na szczęście uratowali wszystkie. W sumie, w

ocenie Mallory.ego, lądowanie to było niemal idealne w porównaniu z poprzednim,

kiedy podpływali łodzią do Nawarony, a ich grecki kaik roztrzaskał się na

kawałki o sterczącą pionowo z wody, wyszczerbioną - i przypuszczalnie

niedostępną dla wspinaczy, skalną ścianę południowego urwiska wyspy. Ślizgając

siÄ™ i potykajÄ…c przy akompaniamencie odpowiednio siarczystych komentarzy,

przedostali się przez mokry, gruby żwir i potężne kamienie, aż w końcu drogę

zastąpiło im strome zbocze, wznoszące się ku prawie kompletnym ciemnościom w

górze. Mallory odpakował cieniutką latarkę i zaczął starannie badać powierzchnię

stoku, oświetlając ją wąskim, skupionym promieniem. Miller dotknął jego ręki. -

Trochę ryzykujemy, co? - spytał. - Mówię o latarce. - Nic nie ryzykujemy -

odparł Mallory. - Tej nocy wybrzeża nie będzie pilnował żaden żołnierz. Wszyscy

będą gasić pożary w mieście. A poza tym, przed kim jeszcze mieliby się strzec?

Ptaszki to my, a ptaszki zrobiły swoje i odfrunęły. Tylko wariat wracałby po tym

na tę wyspę. - Dobrze wiem, kim jesteśmy. NIe musi mi pan tego mówić - rzekł z

przejęciem Miller. Mallory uśMiechnął się do siebie w ciemnościach i dalej badał

zbocze. W ciągu minuty znalazł to, na co liczył - zakrzywiony żleb w skale. Wraz

z Millerem wdrapał się łożyskiem usianej łupkiem i kamieniami skalnej rozpadliny

tak szybko, jak tylko pozwalały na to zdradliwe występy i punkty oparcia, na

których mogli oprzeć nogi, po kwadransie dotarli na płaskowyż i zatrzymali się,

żeby odetchnąć. Miller dyskretnym ruchem sięgnął głęboko za pazuchę bluzy

mundurowej, a zaraz potem rozległ się dyskretny bulgot. - Co robisz? - spytał

Mallory. - Zdaje się, że usłyszałem szczękanie własnych zębów. NO, bo co oznacza

to "pilne 3, powtarzam pilne 3" w depeszy? Nigdy przedtem tego nie widziałem.

Ale wiem, co oznacza. Że gdzieś jakichś luzdzi czeka śMierć. - Na początek

mógłbym wymienić takich dwu. A co będzie, jeżeli Andrea nie poleci? NIe należy

do naszego wojska. NIe musi lecieć. NO, a poza tym oświadczył, że z miejsca

bierze ślub. - POleci - zapewnił z przekonaniem Mallory. - Skąd pan jest taki

pewien? - Bo Andrea to jedyny odpowiedzialny człowiek, jakiego znam. Ma

podwójne, ogromne poczucie obowiązku - wobec samego siebie i wobec innych.

Właśnie dlatego wrócił na Nawaronę - ponieważ wiedział, że jest potrzebny

mieszkańcom wyspy. I z tego samego powodu opuści Nawaronę, bo kiedy zobaczy

szyfr "pilne 3", dowie się, że ktoś, gdzie indziej, potrzebuje go jeszcze

bardziej. Miller odebrał Mallory.emu hbutelkę z brandy i wetknął ją z powrotem

bezpiecznie za pazuchę. - No cóż, jedno panu powiem. Przyszła pani Stavros nie

będzie tym zachwycona - powiedział. - Andrea Stavros również, więc nie za bardzo

pali mi się przekazać mu wieści - odparł szczerze Mallory. Zerknął na swój

fosforyzujący zegarek i poderwał się na nogi. - Do Mandrakos mamy pół godziny

marszu. Dokładnie w trzydzieści minut potem Mallory i Miller, ze zwieszającymi

się im aż do bioder schmeisserami, które wyjęli z nieprzemakalnych worków,

przemieszczali się szybko, ale bardzo cicho, z cienia w cień przez plantację

drzew chlebowych na skraju wioski Mandrakos. Nagle na wprost siebie usłyszeli

charakterystyczny brzęk, jaki wydają szklanki w zderzeniu z szyjkami butelek.

Dla nich dwu takie niebezpieczne sytuacje były czymś tak powszednim, że nie

wartym wymiany spojrzeń. Opadli cicho na czworaki i poczołgali się dalej, a gdy

się posuwali, Miller z uznaniem wietrzył nosem, bo grecki żywiczny trunek ouzo

ma nadzwyczajną zdolność rozchodzenia się w powietrzu na znaczną odległość

dookoła. Mallory z Millerem dotarli na skraj kępy krzaków, przywarli płasko do

ziemi i spojrzeli przed siebie. Sądząc po zdobnych w liczne pętelki i guziki

kamizelkach, szerokich szarfach i fantazyjnych nakryciach głowy, dwaj osobnicy,

oparci o pień platana rosnącego na polanie, byli bez wątpienia mieszkańcami

wyspy, a sądząc po trzymanych na kolanach strzelbach, pełnili poniekąd rolę

strażników, natomiast prawie pionowa pozycja butelki z ouzo, którą przechylali

do ust, by wytrząsnąć z niej resztkę zawartości, wskazywała z równą

oczywistością, iż do swoich obowiązków nie podchodzą zbyt poważnie, i to od

dłuższego czasu. Mallory i Miller wycofali się już nie tak ukradkowo jak

nadeszli, wstali i spojrzeli jeden na drugiego. Widać brakło im stosownego

komentarza. Mallory wzruszył ramionami i odszedł w prawo, zataczając koło.

Jeszcze dwukrotnie, kiedy przemykali ku centrum wioski Mandrakos, przebiegajÄ…c

od cienia jednego gaju drzew chlebowych do drugiego, od cienia platanu do

platanu, od cienia domu do domu, spotkali, ale też łatwo uniknęli, innych

pozornych strażników, jak jeden mąż bardzo swobodnie pojmujących swoje

obowiÄ…zki. Miller wciÄ…gnÄ…Å‚ Mallory.ego w drzwi jakiegoÅ› domu. - A z jakiej to

okazji świętują nasi przyjaciele? - spytał. - A ty byś robił co innego? To

znaczy, nie świętował? Niemcom już nic po Nawaronie. Minie tydzień i się stąd

wyniosą. - No dobrze. To dlaczego wystawili straże? - Miller skinął głową w

kierunku małej pobielonej cerkiewki, stojącej pośrodku wiejskiego placu. Ze

środka dobiegał stłumiony szmer głosów. Wylewało się też z niej przez bardzo

niedokładnie zaciemnione okna wiele światła. - Czy to ma coś wspólnego z tym? -

Cóż, bardzo łatwo możemy się tego dowiedzieć - odparł Mallory. Ruszyli cicho

dalej, wykorzystując każdą dostępną osłonę i każdy cień, aż dotarli do jeszcze

głębszego cienia, rzucanego przez dwie łukowe przypory, podtrzymujące mur

wiefkowej cerkwi. Pomiędzy owymi przyporami znajdowało się jedno z kilku

zacienionych z większym powodzeniem okien, spod którego przesączała się na

zewnątrz jedynie cieniutka smużka światła. Dwaj mężczyźni schylili się i

zajrzeli przez wąską szparę. Cerkiew w środku sprawiała wrażenie jeszcze

bardziej wiekowej niż z zewnątzrz. Wysokie, nie malowane, wyciosane przed

wieloma wiekami ławy z dębu były pociemniałe i wygładzone przez niezliczone

pokolenia wiernych, a samo drewno popękane i nadgryzione zębem czasu. Pobielone

ściany wręcz dopraszały się podparcia tak z zewnątrz, jak od wewnątrz, chyląc

się ku upadkowi, który na pewno był już niedaleki, no a dach prezentował się

tak, jakby w każdej chwili miał runąć. Szum głosów mieszkańców wyspy - obu płci

i niemal wszystkich generacji, wielu w odświętnych szatach - którzy zajmowali

niemal wszystkie dostępne miejsca siedzące w cerkwii, jeszcze się nasilił.

Wnętrze oświetlone było dosłownie setkami kapiących świec - wielu starodawnych,

plecionych, ozdobnych, wydobytych bez wątpienia na tę specjalną okazję - które

stały wzdłuż ścian, środkowej nawy i ołtarza, przy samym ołtarzu zaś czekał

niewzruszenie pop, brodaty patriarcha w liturgicznych prawosławnych szatach.

Mallory i Miller wymienili pytające spojrzenia i już mieli się wyprostować,

kiedy za ich plecami rozległ się czyjś niski i bardzo spokojny głos. - Ręce na

krark - polecił miłym tonem. - Wstańcie bardzo wolno. W ręku mam pistolet

maszynowy. Wolno i ostrożnie, tak jak zażądano, Mallory i Miller wypełnili

polecenie właściciela głosu. - Odwrócić się. Ale ostrożnie. Odwrócili się więc -

ostrożnie. Mallory przyjrzał się potężnej ciemnej postaci, która zgodnie z

zapowiedzią rzeczywiście trzymała w ręku pistolet maszynowy, i spytał gniewnie:

- Czy zechciałbyś, z łaski swojej, skierować to draństwo w inną stronę? Ciemna

postać wydała okrzyk zdziwienia, opuściła broń do boku, pochyliła się i na jej

pobrużdżonej twarzy mignęło przelotne zaskoczenie. Andrea Stavros nie miał we

zwyczaju okazywać po sobie bez potrzeby uczuć i natychmiast odzyskał zwykły

spokój. - To przez te niemieckie mundury - wyjaśnił przepraszająco. - One mnie

zmyliły. - Ty też byłbyś mnie zmylił - powiedział Miller. Z niedowierzaniem

przyjrzał się strojowi Andrei - niewiarygodnie obszernym bufiastym spodniom,

czarnym butom z holewkami, wymyślnie wzorzystej kamizelce i wściekle fioletowej

szarfie w pasie - wzdrygnął się i zamknął udręczone oczy. - Odwiedziłeś lombard

w Mandrakos? - spytał. - To uroczysty strój moich przodków - odrzekł spokojnie

Andrea. - A wy dwaj wypadliście za burtę? - Nieumyślnie - odparł Mallory. -

Wróciliśmy zobaczyć się z tobą. - Mogliście wybrać na to odpowiedniejszą porę. -

Andrea zawahał się i spojrzał na mały oświetlony budynek po drugiej stronie

ulicy. - Możemy pogaać tam. Wprowadził ich do środka i zamknął drzwi. Sądząc po

ławkach i spartańskim umeblowaniu, pomieszczenie to z pewnością służyło jako

miejsce zgromadzeń miejscowej społeczności, było wioskową salą zebrań.

Oświetlały ją trzy dość mocno kopcące lampy olejowe, których światło nad wyraz

powabnie odbijało się od dziesiątków butelek z gorzałką, winem, piwem i od

szklanek, które zajmowały niemal każdy wolny cal powierzchni dwóch długich

stołów na krzyżakach. Tak bałaganiarskie i kłócące się z estetyką ustawienie

odświeżających trunków świadczyło o mocno zaimprowizowanych i pośpiesznych

przygotowaniach do uroczystości, a zwarte szeregi flaszek zdradzały zamiar

wynagrodzenia przesadną ilością braków jakościowych. Andrea podszedł do

bliższego stołu, wziął trzy szklanki, butelkę ouzo i zaczął nalewać trunek.

Miller wyłowił z bluzy brandy i wyciągnął ją w stronę Greka, ale ten przeoczył

ów gest, nazbyt pochłonięty nalewaniem. Wręczył im szklanki z ouzo. - Na zdrowie

- powiedział, opróżnił szklankę i dodał w zamyśleniu: - Nie wróciłeś tu bez

ważnego powodu, drogi Keithie. Mallory bez słowa wyjął z impregnowanego portfela

depeszę z Kairu i podał Andrei, który wziął ją z pewnym ociąganiem, przeczytał i

mocno się zachmurzył. - Czy "pilne 3" znaczy to, co myślę? - spytał. Mallory

znów nie odezwał się słowem, a tylko potwierdził skinieniem głowy, bacznie

obserwując przyjaciela. - Bardzo mi to nie na rękę. - Andrea spochmurniał

jeszcze bardziej. - Bardzo nie na rękę! Mam na Nawaronie wiele do zrobienia.

Miejscowym ludziom będzie mnie brakować. - Mnie też to nie jest na rękę -

odezwał się Miller. - Miałbym wiele do zrobienia na londyńskim West Endzie. Im

tam też mnie brakuje. Spytaj której bądź barmanki. Ale przecież nie o to chodzi.

Andrea zmierzył go groźnym wzrokiem w martwej ciszy, a potem spojrzał na

Mallory.ego. - Nic nie mówisz - powiedział. - Bo nie mam nic do powiedzenia.

Andrea z wolna rozchmurzył twarz, choć czoło miał nadal zmarszczone. Zawahał się

przez chwilę, po czym znów sięgnął po butelkę ouzo. Miller lekko się wzdrygnął.

- Proszę bardzo - rzekł, wskazując butelkę z brandy. Andrea po raz pierwszy

uśMiechnął się krótko, nalał pięciogwiazdkowego napitku Millera do szklanek,

jeszcze raz odczytał depeszę i zwrócił ją Mallory.emu. - Muszę to sobie

przemyśleć - powiedział. - Mam najpierw do załatwienia pewną sprawę. - Sprawę? -

spytał Mallory, spoglądając na niego z zatroskaniem. - Mam do załatwienia ślub. ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angamoss.xlx.pl