[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Alistair MacLean Komandosi z Nawarony
Â
Prolog I Czwartek, godz. #/00#00_#/6#00 Vincent Ryan, komandor Królewskiej
Marynarki Wojennej, dowódca niszczyciela najnowszej klasy "S", Hms "Sirdar",
wygodnie oparł łokcie na zrębnicy mostku, podniósł do oczu lornetkę nocną i w
zamyśleniu rozejrzał się po spokojnych, osrebrzonych światłem księżyca wodach
Morza Egejskiego. Najpierw popatrzył wprost na północ, ponad prostymi, równo
wyrzeźbionymi w wodzie, białawo fosforyzującymi odkosami fali, pozostawionej
przez cienką jak nóż nasadę dziobu jego niszczyciela: najwyżej cztery mile
dalej, w oprawie z granatowego nieba i błyszczących jak diamenty gwiazd,
sterczała z morza ponura bryła otoczonej ciemnymi skałami wyspy, wyspy Cheros,
od miesięcy stanowiącej odległą, oblężoną placówkę dwóch tysięcy angielskich
żołnierzy oczekujących, że zginą tej nocy, lecz którym ocalono życie. Ryan
przesunął lornetkę o sto osiemdziesiąt stopni i z zadowoleniem skinął głową.
WłaśNie to pragnął zobaczyć. Na południu, za rufą, pozostałe cztery niszczyciele
płynęły w tak idealnie prostej linii, że kadłub okrętu na przedzie, który w
dziobie zdawał się trzymać połyskliwą kość, całkowicie zasłaniał kadłuby trzech
płynących za nim. Ryan skierował lornetkę na wschód. Zastanawiające, pomyślał
bez związku, jak małe wrażenie robi, a nawet rozczarowuje to, co pozostaje po
katastrofie spowodowanej przez przyrodę lub człowieka. Gdyby nie przyćmiona
czerwona poświata oraz kłęby dymu wznoszące się z górnych partii skały i
przydajÄ…ce scenerii nieuchwytnej dantejskiej aury pierwotnej grozy i czyhajÄ…cego
nieszczęścia, odległe urwisko skalne nad zatoką wyglądałoby jak za czasów
Homera. Wielki skalny występ, który z tej odległości sprawiał wrażenie
gładkiego, równego i poniekąd tak naturalnego, jakby w ciągu setek milionów lat
wyrzeźbiły go wiatr i pogoda, mogli też równie dobrze wyciąć w skale
pięćdziesiąt wieków temu kamieniarze starożytnej Grecji, szukający marmuru na
budowę swoich jońskich świątyń. Tym, co nie mieściło się w głowie, co się niemal
kłóciło ze zdrowym rozsądkiem, był jednakże fakt, że jeszcze przed dziesięcioma
minutami owego występu wcale tam nie było, były za to dziesiątki tysięcy ton
skały, kryjącej najbardziej niedostępną twierdzę niemiecką na Morzu Egejskim, a
przede wszystkim dwa wielkie działa Nawarony, pogrzebane już na zawsze sto
metrów niżej, w morzu. Wolno potrząsając głową komandor Ryan opuścił lornetkę i
przeniósł wzrok na ludzi, którzy w ciągu pięciu minut dokonali więcej, niż w
ciągu pięciu milionów lat była zdolna dokonać przyroda. Kapitan Mallory i kapral
Miller... Wiedział o nich tylko tyle, tyle oraz to, że owo zadanie powierzył im
jego stary znajomy, komandor marynarki nazwiskiem Jensen, który, jak dowiedział
się zaledwie dwadzieścia cztery godziny temu - i to ku swojemu kompletnemu
zaskoczeniu, był szefem wywiadu aliantów na Morzu Śródziemnym. Wiedział o nich
tylko tyle, a może jeszcze mniej. Być może wcale nie nazywali się Malolory i
MIller. Być może wcale nie byli kapitanem i kapralem. Takiego kapitana i kaprala
jeszcze nie widział. Na dobrą sprawę jeszcze nigdy nie widział takich żołnierzy.
Obleczeni w nasiąknięte słoną wodą, zakrwawione niemieckie mundury, brudni, nie
ogoleni, milczący, czujni i nieprzystępni należeli do kategorii ludzi, z jakimi
jeszcze nie miał do czynienia, a przyglądając się przygasłym, zaczerwienionym i
zapadłym oczom, wychudzonym, pobrużdżonym, pokrytym siwawą szczeciną twarzom
tych dwu już niemłodych mężczyzn miał jedynie pewność, że tak kompletnie
wyczerpanych ludzi widzi po raz pierwszy. - No, to sprawa chyba załatwiona -
powiedział. - Oddziały na Cheros czekają na transport, nasza flotylla płynie na
północ, żeby je zabrać, a działa Nawarony nie mogą jej już nic zrobić.
Zadowolony pan, kapitanie Mallory? - To właśnie było naszym celem - przyznał
Mallory. Ryan znów podniósł lornetkę do oczu. Tym razem skoncentrował wzrok na
znajdującej się już ledwie w zasięgu jej soczewek gumowej łódce, która zbliżała
się do skalistego wybrzeża po zachodniej stronie zatoki Nawarony. Dwie siedzące
w niej postacie były już co najwyżej słabo widoczne. Ryan opuścił lornetkę i
rzekł w zamyśleniu: - Pański potężny przyjaciel i jego towarzyszka - nie lubią
marnować czasu. Pan... mi ich nie przedstawił, kapitanie. - Ne miałem okazji. To
Maria i Andrea. Andrea jest greckim półkownikiem, z dziewiętnastej dywizji
zmotoryzowanej. - Andrea był greckim półkownikiem - sprostował Miller. - moim
zdaniem, właśnie przeszedł w stan spoczynku. - Też tak myślę, spieszyli się,
panie komandorze, bo oboje sÄ… greckimi patriotami, oboje mieszkajÄ… na wyspie i
oboje majÄ… wiele do zrobienia na Nawaronie. A poza tym, o ile mi wiadomo, majÄ…
do załatwienia pilną i ściśle osobistą sprawę. - Rozumiem - rzekł Ryan i nie
wypytując się dłużej spojrzał jeszcze raz na dymiące ruiny twierdzy. - No, to
chyba po sprawie. Skończyliście na dzisiaj, panowie? - Tak sądzę - odparł ze
słabym uśmiechem Mallory. - W takim razie proponuję trochę snu. - Co za cudowne
słowo. - Miller ze znużeniem odepchnął się od ścianki kapitańskiego mostku i
stanął chwiejnie, zmęczoną ręką sięgając do zaczerwienionych, bolących oczu. -
Obudźcie mnie w Aleksandrii. - W Aleksandrii? - Ryan spojrzał na niego z
rozbawieniem. - Dopłyniemy tam za trzydzieści godzin. - To właśnie miałem na
myśli - odparł Miller. Miller nie przespał trzydziestu godzin. W rzeczywistości
spał raptem nieco ponad trzydzieści minut, po których obudził się, powoli
uświadamiając sobie, że coś go razi w oczy. Pojęczawszy i ponarzekawszy przez
jakiś czas niesporo, zdołał odemknąć jedno oko i zobaczył, że to świeci jaskrawa
żarówka wpuszczona w szalunek sufitu kabiny, którą przydzielono jemu i
Mallory.emu. Wsparł się na chyboczącym łokciu, zdołał doprowadzić do stanu
używalności drugie oko i bez entuzjazmu przyjrzał się dwóm współpasażerom -
siedzący przy stole Mallory bez wątpienia przepisywał właśnie jakąś wiadomość, a
komandor Ryan stał w otwartych drzwiach. - To oburzające! - sarknął gorzko
Miller. - Przez całą noc nie zmrużyłem oka. - Spaliście trzydzieści pięć minut,
kapralu - odrzekł Ryan. - Przykro mi. Ale Kair powiedział, że ta depesza do
kapitana Mallory.ego jest nadzwyczaj pilna. - Nadzwyczaj pilna? - spytał
podejrzliwie Miller i po chwili się rozpromienił. - Pewnie chodzi o awanse,
medale, urlopy i tym podobne. - Spojrzał z nadzieją na Mallory.ego, który
właśnie skończył rozszyfrowywać depeszę i wyprostował się. - Tak? - No, nie.
Właściwie to zaczyna się dosyć obiecująco, od najserdeczniejszych gratulacji i
czego tam jeszcze, ale ciąg dalszy nie jest już taki przyjemny. Mallory
powtórnie odczytał depeszę, która brzmiała: "Sygnał przyjęty najserdeczniejsze
gratulacje wspaniały wyczyn. Dlaczego pozwoliliście odpłynąć Andrei durnie?
Natychmiast nawiązać z nim kontakt. Ewakuacja przed świtem po odwracającym uwagę
nalocie bombowym z pasa na południowy wschód od Mandrakos. Przesłać Kn z
Sirdara. Pilne 3 powtarzam pilne 3. POwodzenia. Jensen. Miller wziÄ…Å‚ depeszÄ™ z
wyciągniętej ręki Mallory.ego, przysunął ją i odsunął od zmęczonych oczu, by
wyraźnie zobaczyć tekst, w przeraźliwej ciszy odczytał wiadomość, oddał ją
Mallory.emu i jak długi wyciągnął się na koi. - O mój Boże! - jęknął i zapadł w
stan przypominający wstrząs nerwowy. - Trafiłeś w sedno - zgodził się z nim
Mallory. Ze znużeniem pokręcił głową i zwrócił się do Ryana. - Przykro mi, panie
komandorze, ale zmuszeni jesteśmy pana prosić o trzy rzeczy. Gumową łódź,
przenośny nadajnik i natychmiastowy powrót do Nawarony. Zechce pan z łaski
swojej załatwić, żeby nadajnik ten nastawiono na ustaloną częstotliwość, a
pańscy telegrafiści prowadzili stały nasłuch. Kiedy otrzyma pan sygnał Kn, niech
go pan prześle do Kairu. - Kn? - spytał Ryan. - Mhmm. tylko to. - I to wszystko?
- Przydałaby się flaszeczka brandy - powiedział Miller. - Coś, cokolwiek, co
pomogłoby nam przetrwać trudy długiej nocy, jaka nas czeka. Ryan uniósł brew. -
Z pewnością pięciogwiazdkowej, tak, kapralu? - MIałby pan serce ofiarować
butelkę trzygwiazdkowej brandy człowiekowi, który idzie na śMierć? - spytał
posępnie Miller. Los zrządził, że ponure przewidywania Millera co do szybkiej
śmierci nie znalazły potwierdzenia, przynajmniej tej nocy. Nawet przewidywane
trudy długiej nocy, jaka ich czekała, okazały się tylko drobnymi fizycznymi
niedogodnościami. Nim "Sirdar" zdążył odwieźć ich z powrotem do Nawarony,
podpływając do jej skalistych brzegów tak blisko, jak na to pozwalał rozsądek,
niebo pociemniało od chmur, rozpadało się, a od południowego zachodu nadciągnęły
spiętrzone fale, Mallory i Miller nie byli więc ani trochę zdziwieni, że
wiosłując w gumowej łódce ku pobliskiemu brzegowi są mocno zmoczeni i w
opłakanym stanie. Jeszcze mniej dziwił fakt, że kiedy dotarli do usianej
kamieniami plaży, byli przemoczeni do suchej nitki, gdyż załamana fala cisnęła
ich łódeczkę na stromy występ skalny, przewracając gumowy stateczek, a ich
samych strącając do morza. Wypadek ten sam w sobie nie miał jednak wielkiego
znaczenia - ich peemy, radio i latarki spoczywały bowiem bezpiecznie w
nieprzemakalnych workach, a te na szczęście uratowali wszystkie. W sumie, w
ocenie Mallory.ego, lądowanie to było niemal idealne w porównaniu z poprzednim,
kiedy podpływali łodzią do Nawarony, a ich grecki kaik roztrzaskał się na
kawałki o sterczącą pionowo z wody, wyszczerbioną - i przypuszczalnie
niedostępną dla wspinaczy, skalną ścianę południowego urwiska wyspy. Ślizgając
siÄ™ i potykajÄ…c przy akompaniamencie odpowiednio siarczystych komentarzy,
przedostali się przez mokry, gruby żwir i potężne kamienie, aż w końcu drogę
zastąpiło im strome zbocze, wznoszące się ku prawie kompletnym ciemnościom w
górze. Mallory odpakował cieniutką latarkę i zaczął starannie badać powierzchnię
stoku, oświetlając ją wąskim, skupionym promieniem. Miller dotknął jego ręki. -
Trochę ryzykujemy, co? - spytał. - Mówię o latarce. - Nic nie ryzykujemy -
odparł Mallory. - Tej nocy wybrzeża nie będzie pilnował żaden żołnierz. Wszyscy
będą gasić pożary w mieście. A poza tym, przed kim jeszcze mieliby się strzec?
Ptaszki to my, a ptaszki zrobiły swoje i odfrunęły. Tylko wariat wracałby po tym
na tę wyspę. - Dobrze wiem, kim jesteśmy. NIe musi mi pan tego mówić - rzekł z
przejęciem Miller. Mallory uśMiechnął się do siebie w ciemnościach i dalej badał
zbocze. W ciągu minuty znalazł to, na co liczył - zakrzywiony żleb w skale. Wraz
z Millerem wdrapał się łożyskiem usianej łupkiem i kamieniami skalnej rozpadliny
tak szybko, jak tylko pozwalały na to zdradliwe występy i punkty oparcia, na
których mogli oprzeć nogi, po kwadransie dotarli na płaskowyż i zatrzymali się,
żeby odetchnąć. Miller dyskretnym ruchem sięgnął głęboko za pazuchę bluzy
mundurowej, a zaraz potem rozległ się dyskretny bulgot. - Co robisz? - spytał
Mallory. - Zdaje się, że usłyszałem szczękanie własnych zębów. NO, bo co oznacza
to "pilne 3, powtarzam pilne 3" w depeszy? Nigdy przedtem tego nie widziałem.
Ale wiem, co oznacza. Że gdzieś jakichś luzdzi czeka śMierć. - Na początek
mógłbym wymienić takich dwu. A co będzie, jeżeli Andrea nie poleci? NIe należy
do naszego wojska. NIe musi lecieć. NO, a poza tym oświadczył, że z miejsca
bierze ślub. - POleci - zapewnił z przekonaniem Mallory. - Skąd pan jest taki
pewien? - Bo Andrea to jedyny odpowiedzialny człowiek, jakiego znam. Ma
podwójne, ogromne poczucie obowiązku - wobec samego siebie i wobec innych.
Właśnie dlatego wrócił na Nawaronę - ponieważ wiedział, że jest potrzebny
mieszkańcom wyspy. I z tego samego powodu opuści Nawaronę, bo kiedy zobaczy
szyfr "pilne 3", dowie się, że ktoś, gdzie indziej, potrzebuje go jeszcze
bardziej. Miller odebrał Mallory.emu hbutelkę z brandy i wetknął ją z powrotem
bezpiecznie za pazuchę. - No cóż, jedno panu powiem. Przyszła pani Stavros nie
będzie tym zachwycona - powiedział. - Andrea Stavros również, więc nie za bardzo
pali mi się przekazać mu wieści - odparł szczerze Mallory. Zerknął na swój
fosforyzujący zegarek i poderwał się na nogi. - Do Mandrakos mamy pół godziny
marszu. Dokładnie w trzydzieści minut potem Mallory i Miller, ze zwieszającymi
się im aż do bioder schmeisserami, które wyjęli z nieprzemakalnych worków,
przemieszczali się szybko, ale bardzo cicho, z cienia w cień przez plantację
drzew chlebowych na skraju wioski Mandrakos. Nagle na wprost siebie usłyszeli
charakterystyczny brzęk, jaki wydają szklanki w zderzeniu z szyjkami butelek.
Dla nich dwu takie niebezpieczne sytuacje były czymś tak powszednim, że nie
wartym wymiany spojrzeń. Opadli cicho na czworaki i poczołgali się dalej, a gdy
się posuwali, Miller z uznaniem wietrzył nosem, bo grecki żywiczny trunek ouzo
ma nadzwyczajną zdolność rozchodzenia się w powietrzu na znaczną odległość
dookoła. Mallory z Millerem dotarli na skraj kępy krzaków, przywarli płasko do
ziemi i spojrzeli przed siebie. Sądząc po zdobnych w liczne pętelki i guziki
kamizelkach, szerokich szarfach i fantazyjnych nakryciach głowy, dwaj osobnicy,
oparci o pień platana rosnącego na polanie, byli bez wątpienia mieszkańcami
wyspy, a sądząc po trzymanych na kolanach strzelbach, pełnili poniekąd rolę
strażników, natomiast prawie pionowa pozycja butelki z ouzo, którą przechylali
do ust, by wytrząsnąć z niej resztkę zawartości, wskazywała z równą
oczywistością, iż do swoich obowiązków nie podchodzą zbyt poważnie, i to od
dłuższego czasu. Mallory i Miller wycofali się już nie tak ukradkowo jak
nadeszli, wstali i spojrzeli jeden na drugiego. Widać brakło im stosownego
komentarza. Mallory wzruszył ramionami i odszedł w prawo, zataczając koło.
Jeszcze dwukrotnie, kiedy przemykali ku centrum wioski Mandrakos, przebiegajÄ…c
od cienia jednego gaju drzew chlebowych do drugiego, od cienia platanu do
platanu, od cienia domu do domu, spotkali, ale też łatwo uniknęli, innych
pozornych strażników, jak jeden mąż bardzo swobodnie pojmujących swoje
obowiÄ…zki. Miller wciÄ…gnÄ…Å‚ Mallory.ego w drzwi jakiegoÅ› domu. - A z jakiej to
okazji świętują nasi przyjaciele? - spytał. - A ty byś robił co innego? To
znaczy, nie świętował? Niemcom już nic po Nawaronie. Minie tydzień i się stąd
wyniosą. - No dobrze. To dlaczego wystawili straże? - Miller skinął głową w
kierunku małej pobielonej cerkiewki, stojącej pośrodku wiejskiego placu. Ze
środka dobiegał stłumiony szmer głosów. Wylewało się też z niej przez bardzo
niedokładnie zaciemnione okna wiele światła. - Czy to ma coś wspólnego z tym? -
Cóż, bardzo łatwo możemy się tego dowiedzieć - odparł Mallory. Ruszyli cicho
dalej, wykorzystując każdą dostępną osłonę i każdy cień, aż dotarli do jeszcze
głębszego cienia, rzucanego przez dwie łukowe przypory, podtrzymujące mur
wiefkowej cerkwi. Pomiędzy owymi przyporami znajdowało się jedno z kilku
zacienionych z większym powodzeniem okien, spod którego przesączała się na
zewnątrz jedynie cieniutka smużka światła. Dwaj mężczyźni schylili się i
zajrzeli przez wąską szparę. Cerkiew w środku sprawiała wrażenie jeszcze
bardziej wiekowej niż z zewnątzrz. Wysokie, nie malowane, wyciosane przed
wieloma wiekami ławy z dębu były pociemniałe i wygładzone przez niezliczone
pokolenia wiernych, a samo drewno popękane i nadgryzione zębem czasu. Pobielone
ściany wręcz dopraszały się podparcia tak z zewnątrz, jak od wewnątrz, chyląc
się ku upadkowi, który na pewno był już niedaleki, no a dach prezentował się
tak, jakby w każdej chwili miał runąć. Szum głosów mieszkańców wyspy - obu płci
i niemal wszystkich generacji, wielu w odświętnych szatach - którzy zajmowali
niemal wszystkie dostępne miejsca siedzące w cerkwii, jeszcze się nasilił.
Wnętrze oświetlone było dosłownie setkami kapiących świec - wielu starodawnych,
plecionych, ozdobnych, wydobytych bez wątpienia na tę specjalną okazję - które
stały wzdłuż ścian, środkowej nawy i ołtarza, przy samym ołtarzu zaś czekał
niewzruszenie pop, brodaty patriarcha w liturgicznych prawosławnych szatach.
Mallory i Miller wymienili pytające spojrzenia i już mieli się wyprostować,
kiedy za ich plecami rozległ się czyjś niski i bardzo spokojny głos. - Ręce na
krark - polecił miłym tonem. - Wstańcie bardzo wolno. W ręku mam pistolet
maszynowy. Wolno i ostrożnie, tak jak zażądano, Mallory i Miller wypełnili
polecenie właściciela głosu. - Odwrócić się. Ale ostrożnie. Odwrócili się więc -
ostrożnie. Mallory przyjrzał się potężnej ciemnej postaci, która zgodnie z
zapowiedzią rzeczywiście trzymała w ręku pistolet maszynowy, i spytał gniewnie:
- Czy zechciałbyś, z łaski swojej, skierować to draństwo w inną stronę? Ciemna
postać wydała okrzyk zdziwienia, opuściła broń do boku, pochyliła się i na jej
pobrużdżonej twarzy mignęło przelotne zaskoczenie. Andrea Stavros nie miał we
zwyczaju okazywać po sobie bez potrzeby uczuć i natychmiast odzyskał zwykły
spokój. - To przez te niemieckie mundury - wyjaśnił przepraszająco. - One mnie
zmyliły. - Ty też byłbyś mnie zmylił - powiedział Miller. Z niedowierzaniem
przyjrzał się strojowi Andrei - niewiarygodnie obszernym bufiastym spodniom,
czarnym butom z holewkami, wymyślnie wzorzystej kamizelce i wściekle fioletowej
szarfie w pasie - wzdrygnął się i zamknął udręczone oczy. - Odwiedziłeś lombard
w Mandrakos? - spytał. - To uroczysty strój moich przodków - odrzekł spokojnie
Andrea. - A wy dwaj wypadliście za burtę? - Nieumyślnie - odparł Mallory. -
Wróciliśmy zobaczyć się z tobą. - Mogliście wybrać na to odpowiedniejszą porę. -
Andrea zawahał się i spojrzał na mały oświetlony budynek po drugiej stronie
ulicy. - Możemy pogaać tam. Wprowadził ich do środka i zamknął drzwi. Sądząc po
ławkach i spartańskim umeblowaniu, pomieszczenie to z pewnością służyło jako
miejsce zgromadzeń miejscowej społeczności, było wioskową salą zebrań.
Oświetlały ją trzy dość mocno kopcące lampy olejowe, których światło nad wyraz
powabnie odbijało się od dziesiątków butelek z gorzałką, winem, piwem i od
szklanek, które zajmowały niemal każdy wolny cal powierzchni dwóch długich
stołów na krzyżakach. Tak bałaganiarskie i kłócące się z estetyką ustawienie
odświeżających trunków świadczyło o mocno zaimprowizowanych i pośpiesznych
przygotowaniach do uroczystości, a zwarte szeregi flaszek zdradzały zamiar
wynagrodzenia przesadną ilością braków jakościowych. Andrea podszedł do
bliższego stołu, wziął trzy szklanki, butelkę ouzo i zaczął nalewać trunek.
Miller wyłowił z bluzy brandy i wyciągnął ją w stronę Greka, ale ten przeoczył
ów gest, nazbyt pochłonięty nalewaniem. Wręczył im szklanki z ouzo. - Na zdrowie
- powiedział, opróżnił szklankę i dodał w zamyśleniu: - Nie wróciłeś tu bez
ważnego powodu, drogi Keithie. Mallory bez słowa wyjął z impregnowanego portfela
depeszę z Kairu i podał Andrei, który wziął ją z pewnym ociąganiem, przeczytał i
mocno się zachmurzył. - Czy "pilne 3" znaczy to, co myślę? - spytał. Mallory
znów nie odezwał się słowem, a tylko potwierdził skinieniem głowy, bacznie
obserwując przyjaciela. - Bardzo mi to nie na rękę. - Andrea spochmurniał
jeszcze bardziej. - Bardzo nie na rękę! Mam na Nawaronie wiele do zrobienia.
Miejscowym ludziom będzie mnie brakować. - Mnie też to nie jest na rękę -
odezwał się Miller. - Miałbym wiele do zrobienia na londyńskim West Endzie. Im
tam też mnie brakuje. Spytaj której bądź barmanki. Ale przecież nie o to chodzi.
Andrea zmierzył go groźnym wzrokiem w martwej ciszy, a potem spojrzał na
Mallory.ego. - Nic nie mówisz - powiedział. - Bo nie mam nic do powiedzenia.
Andrea z wolna rozchmurzył twarz, choć czoło miał nadal zmarszczone. Zawahał się
przez chwilę, po czym znów sięgnął po butelkę ouzo. Miller lekko się wzdrygnął.
- Proszę bardzo - rzekł, wskazując butelkę z brandy. Andrea po raz pierwszy
uśMiechnął się krótko, nalał pięciogwiazdkowego napitku Millera do szklanek,
jeszcze raz odczytał depeszę i zwrócił ją Mallory.emu. - Muszę to sobie
przemyśleć - powiedział. - Mam najpierw do załatwienia pewną sprawę. - Sprawę? -
spytał Mallory, spoglądając na niego z zatroskaniem. - Mam do załatwienia ślub. ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Pokrewne
- Home
- Alan Dean Foster - Alien1, E-Booki Chomikuj, Alan Dean Foster
- Alan Dean Foster - Alien4, E-Booki Chomikuj, Alan Dean Foster
- Alan Dean Foster - Przeklęci I - Sojusznicy (txt)(1), E-Booki Chomikuj, Alan Dean Foster
- Alan Dean Foster - Przeklęci I - Sojusznicy (txt), E-Booki Chomikuj, Alan Dean Foster
- Alfred Szklarski - 4 - Tomek na tropach Yeti, E-BOOKI, Alfred Szklarski
- Allan Kardec - Księga Duchów. 5fantastic.pl , E-booki, Allan Kardec
- Alcott Louisa May - Małe kobietki 01 - Małe kobietki, Różne e- booki
- Alexander Larry - Cienie w dzungli, ■■███████ ■■e-Booki, ▲ Larry Aleksander
- Alan Dean Foster - Cykl-Obcy (4) Obcy przebudzenie, E-BOOKI
- Alchemist of the Avant-garde - The Case of Marcel Duchamp by John F Moffitt (2003), Historia sztuki (wybrane zagadnienia)
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- dawidstawicki.keep.pl