[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

NOWELISTYKA

ALEKSANDER ŚWIĘTOCHOWSKI

(1849—1938)

Chawa   Rubin

Zwracam uwagę szanownych czytelników, że osoby i wypadki, które tu opowiedzieć zamierzam, należą do warstwy społecznej nie wynagradza­jącej swych rzeczników, że więc ja podjąłem się tego opisu całkiem bezinteresownie. Zastrzeżenie to uważam za konieczne, ażeby trybunał opinii publicznej, wyrokując o pobudkach moich w tym względzie, nie odnalazł między nimi takiej,  która by mnie o chęć zasłużenia się współwyznawcom moich bohaterów oskarżała. I dlatego przede wszyst­kim winienem wytłumaczyć, że nazwisko «Rubin» oznaczać mogło jedynie, czym Chawa i jej mąż Symcha być chcieli, ale nie, czym rzeczywiście byli.  Byli bowiem  tak  biedni,  że bez ubliżenia swej zamożności mogliby się przezwać najzwyklejszymi Piaskowcami. Pra­dziad Symchy, chcąc posiąść bodaj nazwę klejnotu i na swoje rodzeńst­wo przenieść jego czarodziejskie słowo, nazwał się Rubinem. Nie pomogło to wszakże nic ani jemu, ani jego potomkom. Symcha był rubinem oprawnym w najdoskonalszą nędzę. Nie brakło mu rzeczywiś­cie niczego, co tylko do uduszenia biedaka jest potrzebne. Jako «husyt», przesiadywał ciągle w bóżnicy; przekonany, że pochodzi z «bardzo dobrej familii», uznawał się za znakomitość, którą świat wspierać powinien i której umrzeć nie da; wreszcie od lat kilku chory na piersi, był niezdolny do żadnej ręcznej pracy. Śmierć ojca zgubiła go ostatecznie. Dostał bowiem w spadku ćwierć domu w Kazimierzu nad Wisłą, ćwierć walącej się rudery, której dolna krawędź okien już niżej poziomu błotnej uliczki zapadła i którą nawet kasjer miejski, jako przeznaczoną do rozebrania, od podatku uwolnił. Mimo to Symcha był dumnym ze swego dziedzictwa, które go obdarzyło tytułem «gospodarza». Przyjąwszy do swej izby, stanowiącej całą jego własność, dwu lokatorów, odtąd albo się kłócił z nimi, albo obiecywał na «wiosnę» reperację, albo siedział na ławce przed domem i wygrzewał się na słońcu lub rzucał trzem kurom gotowane łupiny kartofli. Nawet bóżnicę zaniedbywał. Choroba, głód, duma rodowa, wreszcie uczucie godności gospodarskiej — wszystko to wprawiało biednego Żyda w stan zupełnego bezwładu. Gdy mu próżniactwo dokuczyło, wychodził na rynek i rozprawiał z przechod­niami o licznych kupcach na jego posiadłość, której nikt nie pożądał. Ponieważ lokatorowie mu się nie wypłacali, więc zapytasz, czytelniku, z czego Symcha z czworgiem dzieci żył?

Dla rozwiązania tej zagadki potrzebna nam jest właśnie Chawa Rubin.

Artysta umiejący odnawiać uszkodzone obrazy powiedziałby, że trzydziestoletnia Chawa była kobietą piękną. Rzeczywiście, każdy mógł w niej jeszcze dostrzec regularny kontur twarzy, zgrabny nos, ogniste czarne oko, maleńkie modelowe ucho, pociągający uśmiech, ale wszyst­ko to oszpecone było tyloma znamionami nędzy, że wolę mówić o pracowitości Chawy niż o jej urodzie. Była ona zaś pracowitą tak, jak tylko musi być Żydówka utrzymująca męża i czworo dzieci z handlu, w którym trzy ruble jest całą sumą kapitału obrotowego. Gdyby Chawa urodziła się katoliczką, zarabiałaby dziennie kilka złotych i żyła dostatnio; jako Żydówka, znajdująca zbyt wiele rodzajów trefnej pracy, musiała trudzić się wyłącznie pośrednictwem w nabywaniu niezbędnych artykułów życia, co jej dawało w zwykłym biegu rzeczy 20 do 25 groszy dziennie czystego zarobku. I to jedynie przy bardzo wielkich wysiłkach! Trzeba było rano pobiec do kolonii o 3 wiorsty za miastem, odebrać dzierżawione mleko i roznieść po domach; trzeba było oblecieć kilka wsi i kupić parę garnczków masła lub sera dla żon urzędników; trzeba było do sąsiadującego z miastem folwarku dostarczyć nafty — i tak dalej. W małej mieścinie, gdzie każdy ma wszystko w domu albo łatwo nabyć może, pośrednictwo w kupnie musi być bardzo ograniczone i tylko kosztem skromnych wymagań utrzymać się daje. Toteż Chawa od świtu do nocy biegała za 25 groszami. Zaklętym kołem jej ubóstwa był szczupły kapitał zakładowy, który nie pozwalał na szerszy handel. Gdyby miała do rozporządzenia 50 rubli, niezawodnie w ciągu trzech lat nosiłaby w szabas atłasowe suknie i odbierała od kazimierskiej arysto­kracji grzeczne ukłony. Ale ona posiadała w ruchu tylko trzy ruble. Rozszerzyć pieniężną podstawę swego handlu mogła tylko jedynym sposobem: szeregiem śmiałych i szczęśliwych operacji. Nie brakło jej do tego dwu najważniejszych przymiotów: ambicji i odwagi. Ciągle marzy­ła o zamożności i ryzyku. Raz nawet, przybiegłszy do pewnej wioski, o mało nie zadatkowała dziesięciu garncy miodu, powstrzymała się jednak z obawy stracenia całej swojej gotówki. Gdy jednak dowiedziała się, że jej znajomy kupił ów miód i zarobił na nim cztery ruble, rozpłakała się i postanowiła przy pierwszej sposobności odważyć się na krok stanowczy.

Pewnego dnia pobiegła nad Wisłę kupić kilka węgorzy. Zbliżywszy się do rybaków zauważyła nadzwyczajne między nimi ożywienie. Powodem były cztery świeżo złowione jesiotry. Chawie błysnęła natychmiast szalona myśl: a gdyby kupić? Z drżeniem w głosie spytała o cenę.

—  Hurtem po pięć groszy za funt — odrzekł jeden z rybaków. — Będzie funtów sto pięćdziesiąt.

Chawa zaczęła się namiętnie targować.

—  Co tam gadać — mówił rybak — już z miesiąc jesiotra nie złapaliśmy. Sprzedacie po złotówce.

Chawa tak była olśniona nadzieją zysku, że zgodziła się na cenę i dała «tymczasem» trzy ruble. Resztę spodziewała się dopłacić z natychmias­towej sprzedaży. Idąc z rybakami do miasta, rozgorączkowana wzrusze­niem, które jej twarz rumieniło, przebiegła myślą wszystkie domy, gdzie znaleźć mogła zbyt na swój towar. Podsędek, pisarz, podpisarz, rejent, burmistrz, kasjer, grabarz... piętnaście groszy za funt, dwadzieścia, złoty, może nawet... Na tę myśl oczy Chawy zaiskrzyły się dawno zgasłym blaskiem, koło ust przewinął się rozkoszny uśmiech. Poprawiła czepek, zaczęła biec tak szybko, że obciążeni jesiotrami rybacy ledwo za nim zdążyć mogli. A jeśli nikt nie kupi?

Sto pięćdziesiąt funtów ryb na sam Kazimierz, gdzie w dzień powszedni ledwie trzydzieści osób może sobie pozwolić takiego zbyt­ku... Przystanęła, strwożona, tchu jej w piersiach zabrakło, ale wkrótce znowu ożywiona, zsunąwszy chustkę z głowy, pobiegła.

—  Idźcie do mojej chałupy — rzekła do rybaków wyrwawszy im jednego jesiotra — i poczekajcie trochę, ja zaraz przylecę, tylko pieniądze rozmienię.

I nie czekając odpowiedzi popędziła ciasną uliczką na inny kraniec miasta. Chawa zbyt była w swym handlu doświadczona, ażeby od razu nie spostrzegła, że jeżeli chce sprzedać tyle funtów ryb, musi z nimi obchodzić możnowładztwo małomiasteczkowe koleją godności. Toteż jakkolwiek mieszkania innych pań miała po drodze, pobiegła w przeciw­ną stronę miasta, do podsędkowej. Rachunek nie zawiódł. Pani podsędkowa po niedługim stosunkowo targu kupiła całego jesiotra za trzy ruble, to jest przeszło po jedenaście groszy za funt.

Upojona jeszcze nadzieją wielkiego zarobku, z drugiej strony nie­spokojna o dalszy ciąg sprzedaży, Chawa w drodze do domu na przemian doznawała uczuć żalu i radości.

— No, co tam — myślała biegnąc, zmęczona — taniej raz, drożej drugi raz. Wzięła całego, dała od razu pieniądze, mogłabym oba tamte jesiotry darować i miałabym moje trzy ruble.

—  Moje trzy ruble — zawołała głośno, ściskając w kieszeni papierek.

— Pięć złotych im się należy, więc dopłacę; dwa jesiotry pięć złotych nie warte?...

Z daleka ujrzała Chawa przed domem męża rozprawiającego z ryba­kami i szturgającego kijem jesiotry, którym dzieci bojaźliwie się przyglądały.

— Jakie ryby, co mi za ryby — mówił pogardliwie. — Kto to je?

— głodny; a kto zapłaci? — głupi. Oj, oj, specjał! Nie dała zadatku?

— Dala — odparł jeden z biedaków — ale z resztą nie przychodzi.

— Gwałt, nie przychodzi, to ja nie mam kamienicy, ja nie gospodarz, mój majątek nie wart pięć złotych?!

Spostrzegłszy nadchodzącą żonę Symcha podniósł nagle o kilka tonów głos swej dumy.

—Na moja hypoteka nie siedzi ani grosz, to dwa jesiotry się zmieszczą. Ja nie takie głupstwa handluję, ja powiedział, ja mam dom, Symcha gospodarz.

Uspokoiwszy męża ostrym napomnieniem, Chawa odezwała się do rybaków:

— Trzy złote mam dopłacić...

—  Pięć! — zawołali rybacy.

—  Jak to? Po rublu i złotówce sztuka.

Rozpoczął się spór. Chawa z nałogu i w nadziei wynagrodzenia sobie taniej, jak mniemała, sprzedaży pierwszego jesiotra, chciała coś wytar­gować; usiłowania jej wszakże okazały się daremne.

Po odejściu rybaków usiadła na ławce przed domem i zaczęła obcierać fartuchem twarz z potu, nic nie odpowiadając na płaczliwe krzyki dzieci, które ją w cztery strony szarpały. Wreszcie wyjąła z kieszeni dwie gruszki, rozgryzła je na połowy i zatkała nimi czworo rozwartych ust.

—  Symcha — zawołała na męża, który z rękami w tył założonymi przypatrywał się omszałym gontom swego domu. — Zanieś ryby do izby.

—  Tu im nie zimno, poleżą... — odrzekł flegmatycznie i kaszląc powlókł się ku miastu.

Chawa zatrzęsła się od gniewu, a w oczach jej błysnęły dwie pełne łzy. Nienawidziła ona męża za lenistwo i chorobę, o ile w jarzmie ciężkiej pracy nienawidzieć można. Gdyby Symcha był zdrowym, czułaby do niego pewne przywiązanie; gdyby próżnował tylko z religijnych pobu­dek, cierpliwie sama znosiłaby całe brzemię utrzymania rodziny. Ale Symcha unikał najdrobniejszego zajęcia przez nałóg chasyda i skutkiem naturalnej w stanie jego zdrowia bezwładności. Pasożyt chory, a roz­mnażający się — czy może być coś okropniejszego dla karmiącej całą rodzinę ubogiej żony?

Chawa ciągle milczała, zajęta jesiotrami, których prędko należało się pozbyć, ażeby im skwar lipcowy nie zaszkodził. Głucha na ponowne wrzaski dzieci, powstała szybko i pobiegła do leżącego nie opodal domu, do jednej ze swoich klientek, pani kasjerowej, którą spotkała w ogródku.

—  Aj, aj, pani kochana, co ja dla pani mam, nikomu jeszcze nie pisnęłam... Świeżutki, piękny, bardzo piękny jesiotr.

—  Jesiotr — rzekła kasjerowa — to nie ryba. Przeszłego roku zamarynowałam dwadzieścia funtów i połowę wyrzuciłam, bo nawet dzieci jeść nie chciały.

— Co pani mówi, co pani mówi... Nieboszczyk rejent to wolał niż smażone grzyby... Pani podsędkowa zawsze przypomina: Symchowa, Symchowa, a kiedy dla mnie będzie jesiotr?

— Wreszcie, jeśli tanio...

— No, dla pani po złotówce funt.

— Idźcie dalej, za tę cenę będę miała łososia.

— Mnie samą dwadzieścia pięć groszy kosztuje, muszę coś zarobić.

— Piętnaście groszy dam i wezmę trzydzieści funtów.

— Co ja z resztą zrobię? Ach, pani kochana, taka smaczna ryba, aż żal jeść. No, polecę do burmistrzowej, może one do współki weźmie.

Tymczasem pani burmistrzowa dowiedziawszy się, że Chawa — która o przestrzeganiu stopni znaczenia na chwilę zapomniała — zgłosiła się naprzód do kasjerowej, Żydówkę za drzwi wyrzuciła.

—  Szelma — krzyczała zatrzaskując drzwi — ona mnie będzie częstować tym, co jakiejś kasjerowej od gęby odpadnie. Ja ci to przypomnę!

Chawa nie miała nawet czasu zmartwić się tym przyjęciem i popędziła dalej. Bóg handlu jednak widocznie postanowił ciężkim dopuszczeniem ukarać ją za zuchwałą próbę, bo nigdzie ani całego, ani połowy jesiotra sprzedać nie mogła. W jednym domu nie było państwa, w innym

— pieniędzy, tak, że Chawa obleciawszy daremnie całe miasto wróciła, zgnębiona, do domu.

Co zrobić? Pytanie to jest równie straszną marą przed oczyma kupca, którego naładowany towarami okręt na morzu się przedziurawił, jak i przed oczyma ubogiej handlarki, od której nikt nie chce nabyć dwu jesiotrów. W chwili takich niebezpieczeństw pierwszą myślą jest ratowa­nie swego kapitału. Po dopłacie rybakom brakowało Chawie do włożonej sumy pięciu złotych. Toteż szybko przecięła siekierą jednego jesiotra i zaniosła połowę do kasjerowej. Jeżeli odbierze całą należność, będzie miała dwa ruble czystego zarobku, chociażby reszta ryb zgniła. O, słodka nadziejo, o rzadki dniu szczęścia! Dwa ruble zarobku za kilka godzin latania! Zamożniejsi od Chawy pod warunkiem takiego powo­dzenia handlowaliby rybami.

Dnia tego wszakże omal ziemia pod jej stopami na wodę się nie zmieniła.

Pani kasjerowa bowiem oświadczyła naprzód, że po piętnaście groszy za funt nie da, tylko po dziesięć, i że zapłaci dopiero nazajutrz. A więc Chawa swoich trzech rubli w kieszeni nie miała, gotowizną ani grosza przez większą część dnia nie zarobiła! Odurzona tą myślą, z wyrazem dziwnej stanowczości w twarzy, szła zadumana do domu. Była godzina pierwsza po południu. Symcha skubiąc liście buraka rzucał je kurom, które daremnie oszukać próbował. Dzieci, siedząc w kupce pod ścianą, żuły łupiny niedojrzałych strączków grochu, których garść ojciec im z miasta przyniósł. Spostrzegłszy matkę, gwałtownie krzyczeć poczęły. Chawa podniosła najmniejsze, pocałowała i weszła do izby.

— Kup im funt chleba — rzekła do komornicy kładąc cztery grosze

— bo ja wylecieć muszę.

I nie zważając na krzyk dziecka wybiegła z domu, porwała leżącego pod oknem jesiotra i zarzuciwszy go na ramię popędziła ulicą wiodącą za miasto.

—  A dokąd to Symchowa? — spytała jakaś staruszka siedząca na ganku z pończochą w ręku.

— Do Puław, kochana pani — rzekła Chawa zbliżywszy się i ucałowa­wszy rękę staruszki.

— Niesiesz jesiotra? Dla kogo?

—  Albo ja wiem, dla kogo. Tu nie mogę sprzedać. Mam jeszcze połowę w domu.

— Ja ją wezmę. Przyjechał do mnie na wakacje wnuczek z dobrym apetytem. Ale czy ty taki ciężar do Puław zadźwigasz?

— Ach, moja pani, ledwie stoję. Jeszcze dziś nic nie jadłam, nie wiem nawet, czy dzieciom zdążę ugotować. Ale cóż robić? Ryby nie mogę długo trzymać. Kupiłam trzy jesiotry, jednego wzięła pani podsędkowa po jedenaście groszy funt, połowę pani kasjerowa po dziesięć, resztę mam i lecę do Puław. Dotąd nic nie zarobiłam, nawet całych trzech rubli nie odebrałam. A jak te pieniądze od pani stracę, to już chyba z dziećmi ziemię gryźć będę musiała.

Staruszka, przed którą Chawa tak szczerze się spowiadała, była wdową po ogrodniku książąt Czartoryskich w Puławach. Straciwszy ukochanych państwa, a potem męża, nie mogąc żyć w miejscu tylu smutnych dla niej pamiątek, przeniosła się do Kazimierza, gdzie ze skromnego fundusiku i wsparć licznej rodziny utrzymywała się z ułom­ną, niezamężną córką. Ona to przed dwoma laty pożyczyła owe trzy ruble, którym Chawa zawdzięczała wszystkie swoje operacje handlowe i których całości szczególnym staraniem strzegła. Najpomyślniejsze zyski w niedalekiej przyszłości nie zdołały jej zabezpieczyć od niepokoju, jaki odczuwała, ile razy czarodziejskie trzy ruble bodaj na chwilę, bodaj częściowo z rąk jej się wysunęły. Wtedy doznawała nieopisanego strachu, widziała się nad przepaścią, w którą wraz z całym rodzeństwem wpadnie. Z tej także bojaźni płynęła jej gwałtowna chęć natychmias­towego sprzedania jesiotrów. Do trzech rubli brakło jej pięciu złotych.

Charakterystycznym znamieniem stosunku Chawy do babci Włos-towickiej była szczerość Żydówki. Ona, która przy sprzedaży okłamywała wszystkie małomiasteczkowe panie, tej jednej mówiła sumienną prawdę.

— Po czemu kupiłaś jesiotry? — spytała staruszka.

— Po pięć groszy funt — odrzekła Chawa.

— To zarobiłaś.

— U pani podsędkowej, bo kasjerowa nie oddała mi pieniędzy.

— No, idź, moja kochana, nie wiem ja, kto tam teraz w Puławach mieszka, ale podobno dużo państwa zjechało.

Chawa ucałowała rękę staruszki i pobiegła. Z Kazimierza do Puław wiorst dziesięć, niełatwym więc było odbycie tej drogi z ciężarem pięćdziesięciu funtów na plecach. Toteż przewieszony przez ramię Żydówki jesiotr zdawał się sceptycznie kiwać głową nad jej śmiałym przedsięwzięciem. Mimo to ona, chociaż głodna i strudzona, szła ostrym krokiem. Na trzeciej wiorście odpoczęła. Jakiś przejeżdżający obywatel spostrzegłszy u jej nóg rybę kazał stanąć.

— A co to macie? — spytał.

— Jesiotra — odrzekła Chawa z bijącym sercem.

— E, jesiotra — bąknął wzgardliwie i pojechał dalej.

Może w Puławach każdy tak kiwnie? Chawa porwała się i ruszyła w drogę. Po dwu wiorstach znowu spoczęła. Rozmyślając nad swoim strapieniem ujrzała nadjeżdżającą w tymże kierunku biedkę, na której obok furmana siedział zabrany po drodze Żyd. Znany w Kazimierzu roznosiciel listów, dymisjonowany żołnierz, wyklęty z ambony i obijany w magistracie pijak, jechał z pocztą i na własny rachunek wziętym pasażerem.

— Franek, Franek! — wołała — poczekaj.

— Czego? — odrzekł furman zatrzymując konia.

— Weź mnie do Puław.

— Chyba doprzężecie swoją rybę, bo moja szkapa nas nie uciągnie.

— Czy to daleko, trzy skoki zająca.

— To skaczcie.

— Nie gadaj, nie gadaj.

— Ale gdzie usiądziecie, Mośkowi na kolanach?

— Znajdzie się i dla mnie miejsce.

Nie czekając pozwolenia zaczęła się wdrapywać.

— Dawać naprzód złotówkę — wołał Franek. — Głupiś, ja cię nie skrzywdzę.

Pojechali.

— Dlaczego ty dziś z pocztą jedziesz? — spytała.

— Jędrzejowi dziecko umarło — odrzekł Franek — mnie pan wysłał. Czort, nie robota.

— Lepiej z listami miasto obchodzić i na wsie piechotą latać?

—  Niby latam? Pies by tam buty zdzierał. Trzeba list do jakiego dworu odnieść, to szukam furmanki. Jest, dobrze, nie, to czekam. Papier nie kwiatek, nie uschnie.

— A jak pilno?

— Mnie nie pilno, chyba k a r m a n pusty.

— Dużo miewacie listów na wsie?

— Czort liczył. Toć wszystkich nie odnoszę, tylko te, co napisane, żeby przez posłańca wyprawić, i co panowie sobie z poczty każą do domu dostawiać, za kwitem, zakaźne, strachowe.

— Dobrze ci za drogę płacą?

— Ot, bzdura. Czasem kopiejek dadzą, a czasem kaszy. Ja temu z Uściąża powiedział w tamtą niedzielę, że ja nie wróbel, żeby on mnie kaszę sypał. Z Polanówki dobry szlachcic: wczoraj rubla za list wrzucił.

— Rubla! — zawołała wzruszona Chawa. — Toć do Polanówki nie ma mili drogi.

— Sześć wiorst. Łyknął sobie człowiek parę stakanków, poczhal-terowi się sprzeciwił, poczhalter w w szeję, ja jego wyrugał. Mówił, co mnie odprawi —sobaka. No już poczta niedaleko. Żydy wysiadać.

Chawa zeskoczyła.

— Bóg zapłać — rzekła.

— Co, psia wiaro, ja do twego boga mam iść po zapłatę? Złotówkę dawaj.

— Franek, ty oszalał. Za kawałeczek drogi złotówkę!

— Jak dziesięciu kopiejek nie położysz, kawał ryby sobie ukroję. To mówiąc wyjął nóż, gotów do spełnienia groźby.

— Szelma, co robisz! — krzyknęła rozpaczliwie Żydówka — masz, masz, zbóju.

Wyrzuciwszy jesiotra i ściągnąwszy opłatę od Moska, Franek gwiż­dżąc pojechał dalej. Chawa ze swym ładunkiem na plecach pośpieszyła tąż samą drogą i zwróciła się w aleję ku Instytutowi Maryjskiemu. Tam najpewniej spodziewała się sprzedać. Zaraz na wstępie jednak spotkał ją zawód. Gospodyni bowiem objaśniła ją, że wszystkie artykuły żywności nabywa tylko większymi partiami i że kilkanaście lub kilka jesiotrów chętnie by wzięła, ale jeden nie przedstawia dla niej żadnego użytku. Opuszczając Instytut Chawa się rozpłakała. «A jeżeli wszędzie odmówią?» — pomyślała. Ryba długo czekać nie może. Wlokła się przez ulicę, z jesiotrem na plecach, w nadziei, że kto z przechodniów ją zaczepi. Gapiów zgromadziło się dużo, ale nikt nie zatargował. Wreszcie jakiś niemłody jegomość przystanąwszy zapytał:

— Dla kogo to?

— Na sprzedaż — odrzekła Chawa.

— Świeży?

— Dopiero co złapany. Obejrzał rybę.

— Ile chcecie za całą sztukę?

— Pięć rubli.

— Cztery weźmiecie?

Chawę opanowało radosne wzruszenie.

— Ach, wielmożny panie — błagała — to za mało. Mnie samą tyle kosztuje.

— Weźmiecie?

-— Gdzie zanieść?

— Do tego domu, do doktora Pryskiego. Tam zapłacą. Napisawszy kilka wyrazów na bilecie wręczył go Żydówce i odszedł. Gdyby Chawa była żoną Lota, a na Puławy miał spaść deszcz

siarczysty, nie załatwiłaby sprzedaży i nie uciekła prędzej. Są istoty, którym kilka rubli zarobku skrzydła do ramion przypina. Chawa biegnąc do domu śmiała się, klaskała w ręce, opowiadała sobie coś przyjemnego i objawiała taką radość, jak gdyby dla uczczenia zys­kanych kilku rubli zwariować miała. Ciało jednak, chociaż chwilowe odurzenie potrzeby jego uśmierzy, w końcu upomina się o swoje prawa. Żydówka, prócz kilku suchych, z zeszłego dnia pozostałych kartofli, od rana nic w ustach nie miała, a dzień chylił się ku wieczorowi. Wycieńczona głodem, strudzona całodziennym lataniem, gdy paro­ksyzm radości przeminął, uczuła gwałtowne w nogach omdlenie. Dowlókłszy się więc do najbliższej wioski weszła do karczmy. Za stołem siedział Franek obok młodego, nieznajomego człowieka, z którym przeglądał pakiet pocztowy i raczył się wódką. Stojący nieopodal Żyd-karczmarz przypatrywał się ciekawie tej wesołej biesiadzie.

—  Niektóre ludzie w pocztowej służbie — mówił nieco już pod­chmielony Franek do swego towarzysza — mają takie w palcach czucie, co od razu poznają, czy w liście są pieniądze.

— W tym być muszą — odrzekł towarzysz — grube, tłuściuteńkie. Może by wypatroszyć?

— No!

Chawa, zajęta swoimi myślami, nie zauważyła dobrze tej sceny i kupiwszy dwa placki wyszła przed karczmę, usiadła na klocu i jeść zaczęła. Przez otwarte okno dolatywały do jej uszu głośne śmiechy, a raz nawet wyraźna, niezrozumiała dla niej groźba Franka:

— Ja by ją naznaczył!

Po chwili Franek wyszedł z karczmy, pijany, i zatoczył się do swojej biedki, na którą z wielkim trudem usiadł.

— Hej, Żydówka, jedziesz ze mną? — zawołał.

— Nie — odrzekła Chawa.

Franek rozśmiał się, ciął ją po plecach biczem, potem uderzył konie i odjeżdżając zawołał:

— Ty wiedźma, myślisz, że ja by się do ciebie zalecał?

Chawa krzyknęła z bólu, rzuciła kilka przekleństw, chwilę popłakała, wreszcie straciwszy w żalu aptetyt, schowała resztę placka do kieszeni i puściła się w drogę. O czym idąc nie myślała, trudno było powiedzieć. O połowie jesiotra w domu, o dwu sprzedanych, o kosztach podróży, o głodnych dzieciach, o zbytkownej dla nich kolacji, o roznoszeniu listów, o Franku, o jego biczu... Może tylko mąż nie zajmował jej wcale. Z twarzy Chawy widać było, że jej mózg ustawicznie pracuje, z ust zaś wypadały oderwane cyfry groszowego rachunku. My, znający jej tajemnicę handlu jesiotrami, nie będziemy się temu dziwowali. Wszakże nie licząc należności od kasjerowej, Chawa już tego dnia zarobiła przeszło trzy ruble. Trzy ruble czystego zarobku! Trzeba być wilczycą, ażeby zrozumieć radość ze zdobycia wołowego uda dla dzieci.

Już zmierzch zapadał, gdy Chawa doszła do sąsiadującej z Kazimie­rzem wioski. Idąc nad rowem, usłyszała jakieś chrapanie, a niedaleko spostrzegła konia włóczącego po błoniu przewróconą biedkę. Domyś­liwszy się, że to pewnie pijany Franek przyspiesza troskliwie listowną wymianę myśli, i przypomniawszy sobie skuteczność jego bicza zaczęła kłusem uciekać.

Myliłbyś się, kochany czytelniku, gdybyś sądził, że Chawa pod wpływem tego spotkanie rozpamiętywała może, na jakie kaprysy losu narażona jest u nas korespondencja; bynajmniej, ona po prostu myślała, jaki ten Franek szczęśliwy, że listy roznosi i w Polanówce rubla za drogę dostaje...

Ujrzawszy światełko w oknie swego domu, poczuła przyjemny dreszcz przebiegający jej ciało. Dawno już nie wracała z tak obfitym zarobkiem, dawno już nie mogła wyprawić tak zbytkownej jak dziś kolacji. Cieszyło ją nade wszystko to, że dziesięciomiesięczny Icek, którego przez cały dzień uspokajano kartoflami, zje wreszczie jakiś przysmak odpowiedni jego wiekowi. Ażeby czasu nie tracić, pobiegła naprzód na rynek, kupiła kwartę mąki, za trzy grosze masła, kwaterkę mleka i jedną figę. Już z dala usłyszała w izbie rozpaczliwy płacz dzieci. Innej sfery matka przeraziłaby się niezawodnie, sądząc, że w jej rodzinie stało się jakieś nieszczęście. Chawa wiedziała, że jest to tylko chór czworga głodnych żołądków.

— No, cicho, cicho, moje małe — zawołała wpadając do izby, w której dwu chłopców szlochało po kątach, a dziewczynka starała się uspokoić najgłośniej krzyczącego Icka.

Chawa ucałowawszy go włożyła mu w usta figę, między troje innych rozdzieliła nie dojedzony w drodze placek i tym sposobem wkrótce uspokoiła całe gniazdo.

— Gdzie ojciec? — spytała najstarszej córki.

— Poszedł ślub dawać, będzie na weselu.

— Nie gotował nic?

— Nie jadł.

Jeszcze nie upłynęła godzina, kiedy skrzętna Chawa już zasiadła z dziećmi do spożycia rzadkiej wieczerzy — klusków z kartoflami, okraszonych masłem, a dla Icka zaprawionych mlekiem. Kluski były głównym przysmakiem tej uczty, gdzyż budżet zwykłych wydatków na życie, ograniczający się do piętnastu groszy dziennie, na zbytki podobne nie pozwalał. Kartofle, ulęgałki, kasza jęczmienna, oto były powszednie artykuły żywności w rodzinie Rubinów.

Jak rozkoszny miała Chawa sen tej nocy, daremnie siliłbym się opisać. Był to sen szczęśliwca, który wygrał na loterii, nędzarza, który znalazł wór złota, albo — jak rzekłem — wilczycy, która koło legowiska zagrzebała ledwie napoczęte udo wołowe.

— Gdzie się włóczysz? — gderał na drugi dzień Symcha — ty nie masz męża, nie masz dzieci, na spacer sobie chodzisz. Coś zarobiła?

Chawa milczała nie chcąc zdradzić swych kapitałów, ażeby mąż, który już od trzech lat myślał o sprawieniu sobie nowego szlafroka, bez czego obywatelskiej godności przyzwoicie piastować nie mógł, i który dom miał odnowić, nie zechciał ich zagarnąć.

— Ty pani — mówił dalej — ty dla siebie kupujesz jesiotry. Co będzie z tą połową, kto weźmie?

— Sprzedam — odrzekła Chawa krótko i wyszła zabrawszy resztę ryby. Dokąd? Prawie wszystkie domy obeszła; przebiegając jednak wspomnieniem wypadki dnia wczorajszego, dzięki zajściu z Frankiem przypomniała sobie pocztę. Wprawdzie pan Chrząstkiewicz żonie pensję kredytem wypłacał i długów nie pokrywał, ale czasem gdy miał, szczególniej gdy jaka chłopka pieniądze mężowi służącemu w wojsku posyłała, poczhalter na wydatki domowe nie żałował i gotowizną płacił. Obawiała się Chawa z początku awantury z Frankiem, ale wreszcie wytłumaczyła sobie, że Franek wobec pana Chrząstkiewicza nie jest Frankiem w drodze do Puław. Poszła. Urząd pocztowy mieścił się w  Kazimierzu  na wysokiej  górze, prawdopodobnie dlatego, żeby dwa rumaki pana Chrząstkiewicza, zaprzężone do ekstrapocztowej bryczki, mogły ruszyć z miejsca galopem i bodaj na chwilę przekonać pasażera, że one nie są tak flegmatyczne, jak wyglądają. Jeszcze Chawa była u spodu góry, gdy usłyszała groźny, miotający gromy przekleństw głos poczhaltera. W takiej chwili przybyć i z jesiotrem nie było bezpiecznie, ale znowu nie dowiedzieć się, o co rzecz idzie — przykro. Toteż Chawa po chwili namysłu wsunęła się w krzaki i pod ich osłoną zaczęła ostrożnie postępować ku górze. Za każdym krokiem coraz wyraźniej rozpoznawała powody awantury.

— W kajdany cię zakuć każę — krzyczał do kogoś Chrząstkiewicz —gdzie dwa listy podziałeś, zbrodniarzu? Dlaczego ten rozcięty? Gdzieś był do rana? Czy ty myślisz, podły hultaju, że ja za ciebie odpowiadać będę? Zgnijesz w kryminale i świata nie ujrzysz, tak, zgnijesz, psie...

Po tych słowach nastąpiły uderzenia, straszny ryk, szamotanie się, wreszcie skok jakiegoś ciała łamiącego krzaki i spadającego na ukrytą nich Chawę. Był to Franek uciekający przed pogonią poczhaltera. Żydowka krzyknęła i naturalnym popędem pobiegła naprzeciw goniącego.

—  A, złodziej — wołał Chrząstkiewicz, sapiąc, spostrzegłszy ją i osadziwszy się na miejscu — ja jego jeszcze nastaluję!

— Co on ukradł? — spytała bojaźliwie Chawa.

— Pocztę, listy porozcinał, pogubił czy poniszczył. O, nie daruję, nie daruję mu tego — krzyczał Chrząstkiewicz uderzając kijem o ziemię. — Jędrzeju! Idź do miasta i przynieś mi librę papieru, zaraz raport spiszę.

Podczas gdy Jędrzej pobiegł po papier, a jego pan zamknął się w kancelarii dla obmyślenia raportu, Chawa weszła do kuchni. Zmart­wiona wypadkiem poczhalterowa nie mogła z początku o czym innym mówić, ale zwolna dała się naprowadzić na sprawę jesiotra.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angamoss.xlx.pl