[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Aldous Huxley
Drzwi percepcji
Gdyby oczyścić drzwi percepcji,
Każda rzecz jawiłaby się taka, jaka jest: nieskończona.
Wiliam Blake (przeł. R. Krynicki)
W 1886 roku niemiecki farmakolog, Ludwig Lewin, opublikował pierwszą systematyczną
monografię kaktusa, któremu nadano później nazwę od jego nazwiska. Anhalonium lewinii był w
nauce czymś nowym. Dla pierwotnej religii oraz dla Indian Meksyku i Południowego Zachodu
Ameryki był przyjacielem od niepamiętnych czasów. W gruncie rzeczy, był o wiele więcej niż
przyjacielem. Wystarczy się odwołać do słów jednego z pierwszych Hiszpanów, którzy odwiedzili
Nowy Świat: "spożywają korzeń, który nazywają pejotlem i który czczą jak bóstwo".
Dlaczego czcili go niczym bóstwo stało się jasne, gdy tak wybitni psychologowie jak Jaensch,
Havelock Ellis i Weir Mitchell podjęli eksperymenty z meskaliną, aktywnym składnikiem pejotlu.
Co prawda, nie posunęli się nigdy do bałwochwalstwa, ale wszyscy przyczynili się do przyznania
meskalinie wyjątkowego znaczenia. Stosowana w odpowiednich dawkach, zmienia cechy
świadomości bardziej niż inne substancje ze składnicy farmakologa, chociaż jest mniej od nich
toksyczna.
Badania nad meskaliną prowadzono wyrywkowo od czasów Lewina i Havelocka Ellinsa. Chemicy
nie tylko wyizolowali alkaloid; nauczyli się go syntetyzować, toteż dostawy przestały być
uzależnione od rzadkich, sporadycznych zbiorów pustynnego kaktusa. Psychiatrzy aplikowali sobie
meskalinę w nadziei uzyskania lepszego - bo z pierwszej ręki - rozumienia procesów psychicznych
swych pacjentów. Prowadząc badania, niestety na zbyt małej populacji i w nazbyt wąskim
przedziale warunków eksperymentalnych, psychologowie zaobserwowali i skatalogowali niektóre z
bardziej uderzających efektów tego środka. Neurolodzy i fizjolodzy poznali częściowo mechanizmy
jego działania na ośrodkowy układ nerwowy. Prócz tego, przynajmniej jeden profesjonalny filozof
zażył meskalinę dla światła, jakie może ona rzucić na odwieczne, nie rozwiązane zagadki jak
miejsce umysłu w przyrodzie czy relacja między mózgiem a świadomością.
Tak wyglądała sytuacja dopóty, dopóki przed dwoma czy trzema laty nie zaobserwowano nowego i
prawdopodobnie bardzo znaczącego faktu.1 W gruncie rzeczy, już od kilku dziesięcioleci fakt ten
sam się nasuwał; ale, praktycznie rzecz biorąc, nikt go nie dostrzegł, dopóki młodego angielskiego
psychiatry, pracującego obecnie w Kanadzie, nie uderzyło duże podobieństwo składu chemicznego
meskaliny i adrenaliny. Dalsze badania wykazały, że kwas lizergowy, wyjątkowo silny halucynogen
otrzymywany ze sporyszu odznacza się strukturalnym biochemicznym pokrewieństwem ze
wspomnianymi substancjami. Następnie przyszło odkrycie, że adrenochrom, będący produktem
rozpadu adrenaliny, może wywołać wiele objawów zaobserwowanych podczas intoksykacji
meskaliną. Tyle że adrenochrom występuje zapewne spontanicznie w ludzkim ciele. Innymi słowy,
każdy z nas może potencjalnie wytwarzać minimalne dawki chemiczne, które jak wiemy wywołują
znaczne zmiany w świadomości. Niektóre spośród tych zmian przypominają zmiany występujące w
schizofrenii, owej tak charakterystycznej pladze dwudziestego wieku. Czy zaburzenia psychiczne są
związane z zaburzeniami chemicznymi? Zaburzenia chemiczne natomiast związane są ze stresami
psychicznymi wpływającymi na nadnercza? Stwierdzenie tego już teraz byłoby przedwczesne i
nieroztropne. Możemy powiedzieć co najwyżej tyle, że tak wygląda sprawa prima facie.
Tymczasem badacze posuwają się systematycznie tym tropem, detektywi - biochemicy, psychiatrzy,
psychologowie - idą tym śladem.
Zbiegiem wyjątkowo dla mnie szczęśliwych okoliczności znalazłem się, wiosną 1953 roku, akurat
na samym tropie. Jeden z detektywów przybył w jakiejś sprawie do Kalifornii. Pomimo
siedemdziesięciu lat badań, psychologiczny materiał jakim dysponował był nadal absurdalnie
znikomy, zależało mu więc na tym, by go poszerzyć. Byłem akurat na miejscu i miałem ochotę, a
wręcz nieposkromioną chęć zostać świnką doświadczalną. Tak doszło do tego, że pewnego
słonecznego majowego poranka połknąłem cztery dziesiąte grama meskaliny rozpuszczone w
połowie szklanki wody i usadowiłem się, czekając na efekty. Żyjemy razem, oddziałujemy i
reagujemy na siebie; ale zawsze, we wszystkich okolicznościach, jesteśmy zdani na siebie.
Męczennicy ramię w ramię wkraczają na arenę; ale każdy z nich zostaje ukrzyżowany w
samotności. Objęci kochankowie próbują rozpaczliwie zespolić swe odizolowane uniesienia w
jedną autotranscendencję; na próżno. Każdy obleczony w ciało duch z samej swej natury jest
skazany na to, by przeżywać cierpienie i radości w samotności. Wrażenia, uczucia, wglądy, fantazje
- wszystkie one mają charakter prywatny i są nie do przekazania, chyba że za pośrednictwem
symboli, niejako z drugiej ręki. Możemy gromadzić informacje o przeżyciach, nigdy jednak same
przeżycia. Od rodziny po naród, każda grupa ludzi stanowi społeczność odrębnych wszechświatów.
Większość odrębnych wszechświatów jest na tyle podobna do siebie, by umożliwić interferencyjne
rozumienie czy nawet wspólną empatię lub "wczuwanie się". Pamiętając chociażby o naszych
własnych nieszczęściach i upokorzeniach, możemy współczuć innym w podobnych sytuacjach,
możemy postawić się (zawsze, oczywiście, w nieco pickwickows-kim sensie) na ich miejscu. Ale w
pewnych przypadkach porozumienie, między wszechświatami jest niepełne lub wręcz nie istniejące.
Umysł to miejsce samo dla siebie, zaś miejsca zamieszkiwane przez obłąkanych i niezwykle
utalentowanych są tak odmienne od miejsc zamieszkałych przez normalnych ludzi, że nie ma
prawie zupełnie wspólnej płaszczyzny pamięci, która służyłaby za podstawę dla rozumienia lub
współod-czuwania. Padają słowa, ale niczego nie wyjaśniają. Rzeczy i wydarzenia, do których
odnoszą się symbole, należą do wzajemnie wykluczających się sfer doświadczenia. Prawdziwie
zbawiennym darem jest widzieć siebie tak, jak widzą nas inni. Nie mniej ważna jest umiejętność
postrzegania innych tak, jak oni sami siebie postrzegają. Tylko co wtedy, gdy ci inni należą do
innego gatunku i zamieszkują całkowicie obcy wszechświat? Na przykład, w jaki sposób zdrowy
psychicznie człowiek może pojąć jak czuje się szaleniec? Albo też, o ile nie urodzimy się w nowym
wcieleniu wizjonerem, medium czy geniuszem muzycznym, jaką mamy szansę na odwiedzenie
światów, które były domem dla Blake`a, Swedenborga i Johanna Sebastiana Bacha? Jak człowiek
na samym krańcu ektomorfii i cerebrotonii może postawić się w sytuacji człowieka na krańcu
endomorfii i wiscerotonii, czy też - poza przypadkami pewnych ograniczonych obszarów - dzielić
uczucia człowieka na krańcach mezomorfii i somatotonii? Dla zaprzysięgłego behawiorysty takie
pytania są, jak mniemam, bezsensowne. Ale dla tych, którzy na poziomie teoretycznym wierzą w
coś, co w praktyce uznają za prawdziwe - to znaczy, że doświadczenie posiada nie tylko
zewnętrzną, ale i wewnętrzną stronę - postawione tu problemy są rzeczywiste, tym bardziej
poważne, że niektóre z nich są całkowicie nierozwiązywalne, inne rozwiązywalne tylko w
wyjątkowych okolicznościach i przy użyciu metod dostępnych tylko nielicznym. Tak więc, wydaje
się zupełnie pewne, że nigdy nie będę wiedział, co to znaczy czuć się Sir Johnem Falstaffem czy
Joe Louisem. Z drugiej strony, zawsze wydawało mi się możliwe, za pośrednictwem hipnozy lub na
przykład autohipnozy, systematycznej medytacji, czy poprzez zażycie odpowiedniego środka
chemicznego, dokonanie takiej zmiany normalnego stanu świadomości, by poznać, od wewnątrz, to
o czym mówi wizjoner, medium, a nawet mistyk.
Kierując się lekturami na temat przeżyć po meskalinie wyrobiłem sobie z góry przekonanie, że
środek ten wprowadzi mnie, przynajmniej na kilka godzin, w wewnętrzny świat opisywany przez
Blake`a i A. E. (George William Russell). Ale moje oczekiwania się nie spełniły. Spodziewałem się,
że będę leżeć z zamkniętymi oczyma, oglądając wizje wielobarwnych geometrii, ożywionej
architektury, obfitującej w klejnoty i nieziemsko cudownej, krajobrazów z bohaterskimi postaciami,
czy symbolicznych dramatów pulsujących nieustannie na granicy ostatecznego objawienia. Ale nie
wziąłem, oczywiście, pod uwagę, nawyków mojej konstytucji psychicznej, faktów dotyczących
mojego temperamentu, wychowania i zwyczajów.
Mam, i odkąd pamiętam, zawsze miałem słabą wyobraźnię wzrokową. Słowa, nawet płodne słowa
poetów, nie wywołują w moim umyśle obrazów. Przy zasypianiu nie witają mnie wizje
hipnagogiczne. Kiedy coś sobie przypominam, wspomnienie nie jawi mi się jako żywo postrzegane
wydarzenie czy obiekt. Wysiłkiem woli mogę wzbudzić w sobie niezbyt żywe wyobrażenie tego, co
miało miejsce wczoraj po południu, wyglądu Lungarno sprzed zniszczenia mostów, Bayswater
Road, kiedy jedynymi autobusami były zielone, niewielkie, ciągnione przez stare konie pojazdy
jadące z prędkością trzech i pół mil na godzinę. Takie wyobrażenia mają wszakże mało
materialności i nie żyją własnym życiem. Wobec rzeczywistych, spostrzeganych przedmiotów
znajdują się w takiej relacji jak duchy Homera wobec ludzi z krwi i kości, którzy przyszli je
odwiedzić w królestwie cieni. Tylko wtedy, gdy mam wysoką gorączkę, moje obrazy umysłowe
nabierają niezależnego życia. Tym, którzy dysponują silną zdolnością wizualizacji, mój świat
wewnętrzny musi się wydawać przedziwnie monotonny, ograniczony i nieciekawy. To był właśnie
świat - ubogi, ale mój własny - który chciałem ujrzeć przemieniony w coś całkiem od niego
odmiennego. Zmiana, która rzeczywiście w tym świecie zaszła nie miała bynajmniej charakteru
rewolucyjnego. W pół godziny po połknięciu środka zauważyłem powolny taniec złotych świateł.
W chwilę później, zaczęły nabrzmiewać i rozprzestrzeniać się pełne przepychu czerwone
płaszczyzny, tryskając z jasnych węzłów energii, wibrujących nieustannie zmieniającym się,
układającym we wzory życiem. Innym razem, zamknięcie oczu ukazało kompleks szarych struktur,
wewnątrz których blade niebieskawe kule nabierały intensywnej solidności, a wyłoniwszy się,
przesuwały bezszelestnie do przodu i znikały z pola widzenia. Ale nigdy nie były to twarze, ani
postaci ludzi lub zwierząt. Nie widziałem pejzaży, żadnych rozległych przestrzeni, żadngo
magicznego rozrastania się czy metamorfozy budynków, niczego, co chociaż odległe
przypominałoby dramat lub przypowieść. Inny świat, do którego wprowadziła mnie meskalina, nie
był światem wizji; istniał przede mną, w tym co potrafiłem dostrzec otwartymi oczyma. Wielka
zmiana nie dokonała się w sferze obiektywnego faktu. To, co się stało z moim subiektywnym
wszechświatem, było względnie nieistotne.
Wziąłem pigułkę o jedenastej. W półtorej godziny później siedziałem w moim gabinecie wpatrując
się intensywnie w mały szklany wazon. Wazon zawierał tylko trzy kwiaty - w pełni rozkwitniętą
różę Portugalska piękność, żółtawo-różową z odcieniem ciepłej, płomienistej barwy u nasady
każdego płatka; duży goździk w kolorze kremowym i karmazynowym; i białofioletowy u końca
nadłamanej łodyżki, wyrazisty heraldyczny kwiat irysu. Przypadkowy i prowizoryczny mały bukiet
urągał wszelkim zasadom tradycyjnego dobrego smaku. Tego ranka przy śniadaniu uderzył mnie
żywy dysonans jego barw. Ale tym razem nie to było najważniejsze. Nie przyglądałem się teraz
niezwykłemu ułożeniu kwiatów. Widziałem to, co widział Adam w poranek swego stworzenia -
cud, chwila po chwili, nagiej egzystencji.
- Czy to miłe - zapytał ktoś. W tej części eksperymentu wszystkie rozmowy były nagrywane na
dyktafon, mogłem więc potem odświeżyć pamięć wypowiedzianych słów.
- Ani miłe, ani nie miłe - odrzekłem. - Po prostu jest. Istigkeit - czy nie tego słowa lubił używać
Meister Eckhart?
"Istotowość". Byt platońskiej filozofii, tyle że Platon, jak się zdaje, popełnił ogromny, groteskowy
błąd polegający na oddzieleniu Bytu od stawania się i utożsamieniu go z matematyczną abstrakcją
Idei. Nie potrafił nigdy, biedaczysko, zobaczyć wiązanki kwiatów rozbłyskujących własnym
wewnętrznym światłem i nieledwie uginających się pod presją sensu jakim je obdarzono; nigdy nie
potrafiłby dostrzec, że to, co róża, irys i goździk z taką intensywnością oznaczały stanowiło ni
mniej, ni więcej to, czym były - ulotność, która była jednak wiecznym życiem, nieustanne znikanie,
które było jednocześnie czystym Bytem, wiązką znikomych, niepowtarzalnych istnień
poszczególnych, w których dzięki jakiemuś niewypowiedzianemu, a przecież samo przez się
zrozumiałemu, paradoksowi dostrzegało się boskie źródło wszelkiego istnienia.
Nadal patrzyłem na kwiaty i zdawało mi się, iż w ich żywym świetle odnajduję jakościowy
odpowiednik oddychania - chociaż oddychania bez powrotu do punktu wyjścia, bez periodycznego
odpływu, jedynie z powracającym przypływem od piękna do piękna pogłębionego, od głębokiego
do jeszcze głębszego sensu. Przyszły mi na myśl takie słowa jak Łaska i Przemienienie, i to
właśnie, między innymi, oznaczały. Mój wzrok przenosił się z róży na goździk, i z pierzastego
rozżarzenia na gładkie woluty obdarzonego czuciem ametystu, które tworzyły irys. Widzenie
Uszczęśliwiające, Sat-cit-ananda, Istnienie-Świadomość-Bło-gość - po raz pierwszy zrozumiałem,
nie na poziomie słownym, nie poprzez wstępne aluzje czy z oddalenia, lecz precyzyjnie i
całkowicie do czego odnosiły się te cudowne sylaby. I wówczas przypomniałem sobie fragment, na
który natrafiłem w jednym z esejów Suzukiego. "Co to jest ciało Dharmy Buddy?" (Ciało Dharmy
Buddy to inny sposób określenia Umysłu, Istotowości, Pustki, Bóstwa.) W klasztorze zen pewien
gorliwy i zdezorientowany nowicjusz zadaje to pytanie. I z podobnym jak u braci Marx
natychmiastowym zdystansowaniem się wobec tematu, Mistrz odpowiada: "Żywopłot w głębi
ogrodu." "Kim zaś, jeśli wolno mi spytać, jest człowiek, który urzeczywistnia w sobie tę prawdę?",
indaguje niepewnie nowicjusz. Groucho uderza go kijem w ramię i odpowiada: "Złotoskórym
lwem."
Przy pierwszej lekturze zdawało mi się to tylko dającym mgliście do myślenia nonsensem. Teraz
było to jasne jak słońce, nieodparte jak system Euklidesa. To oczywiste, że Ciało Dharmy Buddy
jest żywopłotem w głębi ogrodu. A zarazem, i w nie mniej oczywisty sposób, było ono tymi
kwiatami, było wszystkim co jaźń - czy raczej błogosławiona nie-jaźń uwolniona na chwilę z
mojego dławiącego uścisku - zechciała obdarzyć spojrzeniem. Na przykład, książkami,
wypełniającymi szczelnie mój gabinet. Podobnie jak kwiaty, przy każdym moim spojrzeniu
rozbłyskiwały żywszymi barwami, głębszym sensem. Książki czerwone niczym rubiny; książki
szmaragdowe; książki oprawne w kremowy jadeit; książki z agatu, akwamarynu. żółtego topazu;
książki z lapis lazuli o tak intensywnym, nasyconym wewnętrznym sensem kolorze, że zdawało się,
iż za chwilę ulecą z półek, by bardziej natarczywie narzucić się mojej uwadze.
- A co z relacjami przestrzennymi? - pytał eksperymentator, kiedy przypatrywałem się książkom.
Odpowiedź była trudna. To prawda, perspektywa wydawała się jakaś dziwaczna, a ściany pokoju
wydawały się już nie stykać pod kątem prostym. Ale nie te fakty były najważniejsze. Najważniejsze
było to, że relacje przestrzenne przestały odgrywać istotne znaczenie, a mój umysł postrzegał świat
w kategoriach innych niż przestrzenne. W normalnych sytuacjach oko stawia sobie takie problemy:
Gdzie? - Jak daleko? - Jak coś jest położone w relacji do czegoś innego? Podczas doświadczenia z
meskaliną zaimplikowane pytania, na które odpowiada oko są innego rodzaju. Miejsce i odległość
przestaje być przedmiotem zainteresowania, Umysł zaczyna postrzegać w kategoriach
intensywności egzystencji, głębi sensu, relacji w ramach określonego wzorca. Widziałem książki,
ale nie obchodziło mnie ich miejsce w przestrzeni. Zauważyłem natomiast, wręcz wryło mi się to w
umysł, że wszystkie rozbłyskiwały żywym światłem i że niektóre z nich promieniowały
wyrazistszym blaskiem. W tym kontekście położenie i trzy wymiary nie miały znaczenia. Nie
znaczy to, oczywiście, by kategoria przestrzeni uległa zawieszeniu. Kiedy wstałem i zacząłem
przechadzać się po pokoju, czyniłem to całkiem normalnie, nie myląc położenia obiektów.
Przestrzeń nadal istniała, tyle że straciła dominujące znaczenie. Umysł zajmował się, przede
wszystkim, nie miarami i położeniem, lecz istnieniem i sensem.
Obojętności wobec przestrzeni towarzyszyła jeszcze pełniejsza obojętność wobec czasu.
- Zdaje się, że jest go całe mnóstwo - zdobyłem się tylko na taką odpowiedź, kiedy eksperymentator
spytał mnie, co sądzę o czasie.
Całe mnóstwo, ale ile dokładnie, nie miało najmniejszego znaczenia. Mogłem, oczywiście, spojrzeć
na zegarek; ale wiedziałem, że mój zegarek znajduje się w innym wszechświecie. W aktualnym
przeżyciu doznawałem, bez przerwy, poczucia nieokreślonego trwania czy - mówiąc inaczej -
nieustannej teraźniejszości, na którą składała się jedna, ale podlegająca nieustannym przemianom
apokalipsa.
Eksperymentator skierował moją uwagę na meble. Na środku pokoju stał mały stolik na maszynę
do pisania; za nim, patrząc z mojego punktu obserwacyjnego, znajdował się wiklinowy fotel, a w
głębi biurko. Owe trzy meble tworzyły zawiły wzór linii poziomych, pionowych i przekątnych -
wzór tym bardziej interesujący, że nie był interpretowany w kategoriach relacji przestrzennych.
Stół, krzesło i biurko tworzyły kompozycję, która przypominała jakieś dzieło Braque`a czy Juana
Gris, martwą naturę jawnie odniesioną do świata obiektywnego, chociaż ukazaną bez głębi, bez
żadnej próby fotograficznego realizmu. Spoglądałem na meble nie jak utylitarysta, który musi
siadać na krzesłach, pisać przy biurkach czy stołach, ani nie jak fotoreporter czy uczony obserwator,
lecz jak prawdziwy esteta, którego interesują jedynie formy i ich relacje w zasięgu wzroku albo w
przestrzeni obrazu. Ale kiedy się tak przyglądałem, ten czysto estetyczny obraz, wytwór
kubistycznego oka, ustąpił miejsca temu, czemu mogę nadać jedynie miano sakramentalnej wizji
rzeczywistości. Znalazłem się z powrotem tam, gdzie byłem patrząc na kwiaty - ponownie w
świecie, w którym wszystko rozbłyskiwało Wewnętrznym Światłem i posiadało nieskończone
znaczenie. Na przykład, nogi krzesła - cóż za cudowna rurkowatość, cóż za nadprzyrodzona
wypolerowana gładkość! Spędziłem kilka minut - a może kilka stuleci - nie tylko wpatrując się w te
bambusowe nogi, co w istocie będąc nimi - czy też raczej będąc w nich sobą: albo, żeby być jeszcze
precyzyjniejszym (bowiem takie byty jak "jaźń" czy "oni" nie uczestniczyły w tym procesie) będąc
swoją nie-jaźnią w nie-jaźni krzesła.
Zastanawiając się nad swoim przeżyciem muszę się zgodzić z wybitnym filozofem z Cambridge, dr
C. D. Broadem, "że uczynilibyśmy dobrze rozważając poważniej niż dotąd wysuniętą przez
Bergsona teorię pamięci i spostrzegania zmysłowego. Sugerował on, że funkcją mózgu, układu
nerwowego i organów zmysłowych jest przede wszystkim tworzenie. Każdy człowiek jest w
każdym momencie zdolny pamiętać wszystko, co mu się przydarzyło i spostrzegać wszystko, co się
dzieje gdziekolwiek we wszechświecie. Funkcją mózgu oraz układu nerwowego jest chronienie nas
przed przytłaczającym, mogącym przyprawić o dezorientację wpływem tej masy w głównej mierze
bezużytecznej i nieistotnej wiedzy poprzez wyłączenie większości z tego, co w przeciwnym razie
nieustanie spostrzegalibyśmy i zapamiętywali oraz pozostawienie tylko bardzo małego i
szczególnego wycinka, który miałby praktyczne znaczenie." Zgodnie z tą teorią, każdy z nas jest
potencjalnie Wolnym Umysłem. Ale w tym stopniu, w jakim jesteśmy zwierzętami, naszym celem
jest przetrwanie za każdą cenę. Aby umożliwić przetrwanie biologiczne, Wolny Umysł musi ulec
transformacji za pośrednictwem redukującego zaworu mózgu i układu nerwowego. Skutkiem tej
redukcji jest ledwie sączący się bezwartościowy strumyczek takiej świadomości, która pozwala
zachować życie na powierzchni danej nam planety. W celu formułowania i wyrażania treści
zredukowanej świadomości, człowiek wynalazł oraz nieskończenie rozbudował owe systemy
symboli i zawarte w nich filozofie, które nazywamy językiem. Każda jednostka jest zarazem
beneficjentem i ofiarą tradycji językowej, w jakiej się rodzi - beneficjentem o tyle, o ile język
otwiera dostęp do nagromadzonych zapisów doświadczeń innych ludzi, ofiarą o tyle, o ile
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Pokrewne
- Home
- Aleksandra Ruda - Odnaleść swą drogę, ebooki, Wersje , Aleksandra Ruda, Obca Krew 01 Odnależć swą drogę
- Album rodzinne Jana Lechonia, Ebooki, autorzy, K, Kosiński Józef Adam, Album rodzinne Jana Lechonia
- Alex Joe - Lądujemy 6 czerwca, Ebooki, A, Alex Joe
- Allen Louise - Skandaliczni Ravenhurstowie 05 - Król sceny, ! EBOOKI, A, Allen Louise
- Allegrowy super sprzedawca - fragment, == Darmowe ebooki ==, Darmowe fragmenty
- Alicja w krainie czarow - CARROLL LEWIS, ebook txt, Ebooki w TXT
- Aleksandra Tomaszewska-Adamarek tworzenie stron www. ilustrowany przewodnik full scan, moje ebooki
- Alfred Hitchcock - Przygody trzech detektyw�w 09 - Tajemnica potwora z Sierra Nevada, EBOOKI 4
- Alfred Hitchcock - Nowe przygody trzech detektyw�w 14 - Noc ognistych demon�w, EBOOKI 4
- Alexandre Dumas - The Three Musketeers, angielski, ebooki
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- cukrzycowo.xlx.pl