[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Alice Miller: BUNT CIAŁA (The Body Never Lies)
Emocje to nie luksus, lecz wielostrunowy instrument, wspierający nas w walce o przetrwanie
Antonio R. Damasio
Przedmowa
Głównym tematem wszystkich moich książek jest zaprzeczanie prawdzie o cierpieniach naszego dzieciństwa. Każda z nich
koncentruje się na określonym aspekcie tego zjawiska i naświetla go szerzej niż pozostałe –
się wpływem, jaki zatarcie
pamięci o krzywdach doznanych w dzieciństwie, ma na życie dorosłego człowieka, a za jego pośrednictwem na różne dziedziny
życia społecznego (Der gemiedene Schlüssel omawia na przykład przeniesienie tego problemu na płaszczyznę sztuki i filozofii,
Abbruch der Schweigemauer natomiast na płaszczyznę polityki i psychiatrii). Ponieważ poszczególne aspekty tego zjawiska
wiążą się ze sobą, dlatego zdarza się, że ten sam problem omawiany jest w kolejnych książkach. Uważny czytelnik bez trudu
jednak zauważy, że za każdym razem przedstawiony jest w innym kontekście i z innego punktu widzenia.
Pojęcia, którymi się posługuję, zachowują natomiast – niezależnie od kontekstu – zawsze takie samo znaczenie. Tak na przykład
słowo „podświadomy oznacza wyłącznie
wyparte, odszczepione, nie dopuszczane do świadomości
treści (wspomnienia,
emocje, potrzeby). Składają się one na historię człowieka, która jest w całości zapisana w jego ciele, lecz tylko w niewielkim
stopniu uświadamiana. Stosownie do tego pojęcia „prawda używam nie w sensie metafizycznym, lecz wyłącznie w sensie
subiektywnym, zawsze w odniesieniu do konkretnego człowieka. Często mówię o „jego lub „jej prawdzie, o historii określonej
osoby, ujawnionej i poświadczonej przez jej emocje (por. np. s. 13 i 71n.). Słowo „emocja oznacza dla mnie nie zawsze
świadomą, ale niezmiernie istotną reakcję ciała na zdarzenia zewnętrzne lub wewnętrzne, np. strach przed burzą, wściekłość po
stwierdzeniu, że padło się ofiarą oszustwa lub radość z upragnionego prezentu. Słowa „uczucie używam natomiast raczej w
odniesieniu do świadomie przeżytych emocji (por. np. s. 13, 52n. i 73n.). Zamykanie oczu na emocje uważam natomiast za
luksus – niezmiernie kosztowny i najczęściej (auto)destrukcyjny (por. AM 2001).
Książka ta mówi o konsekwencjach, jakie ma dla naszego ciała zapieranie się autentycznych, silnych emocji. Żądają od nas tego
między innymi również moralność i religia. Na podstawie doświadczeń zebranych przeze mnie w trakcie psychoterapii –zarówno
mojej własnej, jak i wielu innych ludzi – stwierdziłam, że osoby maltretowane w dzieciństwie są w stanie zadośćuczynić
czwartemu przykazaniu jedynie dzięki całkowitemu wyparciu i odszczepieniu swych autentycznych emocji. Nie mogą kochać i
szanować rodziców, bo ciągle jeszcze się ich podświadomie boją. Nawet jeśli bardzo by tego chcieli, nie są w stanie nawiązać z
nimi swobodnych, opartych na zaufaniu relacji. Zazwyczaj łączy ich z rodzicami chorobliwa więź, połączenie strachu i poczucia
obowiązku, która w żadnym wypadku nie jest miłością, lecz tylko jej atrapą. Poza tym ludzie, którzy byli maltretowani w
dzieciństwie, często przez całe życie czekają na to, że w końcu zostaną obdarzeni miłością, której dotychczas nie doświadczyli.
Te oczekiwania umacniają ich przywiązanie do rodziców, które w religii określane jest jako miłość i uznawane za cnotę. Tak
postępuje, niestety, również większość terapeutów, ponieważ pozostają oni wierni nakazom tradycyjnej moralności. Koszty tej
moralności ponosi jednak ciało.
Jeżeli człowiek wmawia sobie, że czuje to, co czuć powinien i stara się usilnie nie czuć tego, co uważa za niestosowne, zaczyna
chorować, chyba że każe za to płacić swoim dzieciom, wykorzystując je do projekcji własnych tłumionych emocji. Sądzę, że
udało mi się odkryć tutaj pewną psychobiologiczną prawidłowość, którą przez długi, bardzo długi czas przesłaniały nakazy
moralne i religijne.
W pierwszej części książki przedstawiam mechanizm działania tej prawidłowości na przykładzie kilku biografii sławnych ludzi.
Kolejne części ukazują, jak autentyczny kontakt z drugim człowiekiem może pomóc wyjść z błędnego koła samooszukiwania i
przezwyciężyć chorobę.
Wprowadzenie: ciało i moralność
Ciało często reaguje chorobą na długotrwałe lekceważenie jego ważnych funkcji życiowych. Należy do nich między innymi
wierność naszej prawdziwej historii. Dlatego też książka ta zajmuje się przede wszystkim konfliktem między tym, co czujemy i
wiemy, co pamięta nasze ciało, a tym, co czuć chcemy, aby zadośćuczynić normom moralnym, które przyswoiliśmy sobie we
wczesnym dzieciństwie. Okazuje się, że między innymi także jedna z powszechnie uznanych norm, mianowicie nakaz
bezwzględnego kochania i szanowania naszych rodziców, bardzo często nie pozwala nam na uświadomienie sobie prawdziwych
emocji, a za ten kompromis nasze ciało płaci chorobą. Przytaczam tu wiele przykładów potwierdzających tę tezę, wiele
życiorysów sławnych ludzi, przy czym koncentruję się nie na opisie ich całego życia, lecz przede wszystkim na problemie ich
stosunku do rodziców, przez których byli krzywdzeni w dzieciństwie.
Z własnego doświadczenia wiem, że moje ciało jest dla mnie źródłem wszystkich informacji potrzebnych w drodze ku coraz
większej samoświadomości i autonomicznej tożsamości. Dopiero wtedy, gdy pozwoliłam sobie na świadome odczucie i przeżycie
tak długo tłumionych emocji, zaczęłam stopniowo wychodzić z cienia mojej przeszłości. Prawdziwych uczuć nie można wymusić.
One po prostu są i zawsze mają jakąś przyczynę, nawet jeżeli bardzo często jej nie dostrzegamy. Nie mogę zmusić się do
1
kochania czy choćby tylko szanowania moich rodziców, jeżeli buntuje się przeciwko temu moje ciało z powodów, które są mu
dobrze znane. Jeżeli jednak mimo to chcę zadośćuczynić nakazowi kochania i szanowania rodziców, zaczynam żyć w stresie, jak
zawsze wtedy, gdy wymagam od siebie czegoś niemożliwego. Z powodu tego stresu cierpiałam niemal przez całe moje życie.
Próbowałam wmówić sobie pozytywne uczucia, a ignorować negatywne po to, by żyć w zgodzie z normami moralnymi, z
systemem wartości, który akceptowałam, a właściwe dlatego, aby moi rodzice mnie kochali. Moje rachuby jednak zawiodły. W
końcu musiałam zrozumieć, że miłości nie da się wymusić, jeżeli jej nie ma. Z drugiej strony jednak stwierdziłam, że jestem
zdolna do całkowicie spontanicznego odczuwania miłości, na przykład do moich dzieci, do moich przyjaciół, choć nie wymagają
tego ode mnie żadne normy moralne. Działo się tak wtedy, gdy czułam się całkowicie wolna i otwarta na wszystkie moje
emocje, także negatywne.
Świadomość, że nie jestem w stanie manipulować moimi emocjami, że nie mogę udawać ani przed sobą, ani przed innymi,
sprawiła mi dużą ulgę, przyniosła poczucie wyzwolenia. Dopiero wtedy zobaczyłam, ilu ludzi niemal zamęcza się na śmierć – tak
jak ja to robiłam wcześniej – próbując zadośćuczynić nakazowi kochania i szanowania swoich rodziców i nie widzi, jaką cenę
każą płacić za to swojemu ciału lub swoim dzieciom. Jeżeli odbywa się to kosztem dzieci, można żyć nawet sto lat, nie
poznawszy prawdy o tym, że oszukujemy samych siebie, bo ciało nam tego nie powie.
Gdyby matka, która mimo usilnych starań nie potrafi pokochać swojego dziecka, ponieważ sama w dzieciństwie nie
doświadczyła miłości, przyznała się do tego otwarcie, zostałaby z pewnością uznana za osobę niemoralną. Ja jednak uważam,
że właśnie uznanie swych prawdziwych uczuć umożliwiłoby jej zbudowanie uczciwej, nieobciążonej kłamstwem relacji z
dzieckiem i okazanie mu prawdziwego wsparcia.
Kiedy dziecko przychodzi na świat potrzebuje miłości rodziców, to znaczy uwagi, opieki, życzliwości, pielęgnacji i bliskiego
kontaktu. Jeżeli tego wszystkiego doświadczy, jego ciało zachowa dobre wspomnienia, a człowiek dorosły będzie potrafił
przekazać tę miłość własnym dzieciom. Jeżeli jednak tego wszystkiego zabrakło, w człowieku przez całe życie pozostaje
tęsknota za zaspokojeniem jego pierwszych żywotnych potrzeb. Jako człowiek dorosły przenosi ją później na relacje z innymi
ludźmi. Inaczej mówiąc, im mniej dziecko otrzymało miłości, im bardziej było odrzucane i maltretowane pod pozorem
wychowania, tym bardziej człowiek dorosły przywiązany jest do rodziców i osób, na które przeniósł swoje oczekiwania, w
nadziei, że kiedyś wreszcie zostaną spełnione. Jest to normalna reakcja ciała. Ono wie, czego mu brakuje, nie może o tym
zapomnieć i czeka aż ta luka zostanie wypełniona.
Im człowiek jest starszy, tym trudniej mu otrzymać od innych ludzi miłość, której kiedyś odmówili mu rodzice. Jego oczekiwania
jednak w żadnym razie nie maleją. Przenosi je jedynie na relacje z innymi ludźmi, przede wszystkim z własnymi dziećmi i
wnukami, chyba że uda mu się zrozumieć zasadę działania tego mechanizmu. Jeżeli przestaniemy zapierać się własnych uczuć i
je tłumić, spróbujemy uświadomić sobie, jakie naprawdę było nasze dzieciństwo, będziemy w stanie sami zadbać o swoje
potrzeby, na których zaspokojenie czekamy od urodzenia lub nawet jeszcze dłużej. Możemy sami obdarzyć się uwagą,
szacunkiem, zrozumieniem dla własnych emocji, potrzebną opieką, bezwarunkową miłością – wszystkim, czego nie dostaliśmy
od rodziców.
Aby tak się stać mogło, musimy pokochać dziecko, którym kiedyś byliśmy, bo inaczej nie będziemy wiedzieć, na czym miłość
polega. Jeżeli chcemy się tego nauczyć w trakcie terapii, potrzebujemy ludzi, którzy zaakceptują nas takimi, jakimi jesteśmy,
obdarzą opieką, szacunkiem, sympatią i swoją autentyczną obecnością, którzy pomogą nam zrozumieć, jak staliśmy się takimi,
jakimi jesteśmy. To podstawowe doświadczenie jest konieczne, abyśmy mogli stać się rodzicem dla tkwiącego w nas,
dręczonego kiedyś dziecka. Nie może nas tego nauczyć terapeuta, chcący wtłoczyć nas w sztywne ramy teorii
psychoterapeutycznej, której jest zwolennikiem, ani psychoanalityk, którego uczono, że wobec opowiadań pacjenta o
traumatycznych przeżyciach z dzieciństwa należy zachować postawę neutralną i interpretować je jako fantazje. My
potrzebujemy terapeuty empatycznego, który podzieli nasze przerażenie i oburzenie, gdy krok po kroku odkrywać będziemy
przed nim i przed sobą emocje, wywołane świadomością, jak bardzo cierpiało to małe dziecko, jak bardzo osamotnione było w
swej rozpaczliwej walce o przetrwanie, którą zmuszone było toczyć tak długo. Potrzebujemy wsparcia takiej osoby (nazywam ją
świadomym świadkiem), abyśmy sami mogli wspierać tkwiące w nas dziecko, to znaczy rozumieć mowę jego ciała i jego
potrzeby, zamiast je ignorować tak, jak to czyniliśmy dotychczas na wzór naszych rodziców.
To, o czym tutaj mówię, jest całkowicie realistyczne. Dzięki wsparciu empatycznego, nie-neutralnego terapeuty możemy
odnaleźć swoją prawdę. W trakcie tego procesu możemy uwolnić się od naszych dolegliwości psychosomatycznych, od depresji,
odzyskać radość życia, wyjść ze stanu permanentnego wyczerpania, odczuć przypływ energii, bo nie musimy jej już zużywać na
wypieranie naszej prawdy. Tak charakterystyczne dla depresji uczucie zmęczenie pojawia się mianowicie zawsze wtedy, gdy
tłumimy nasze silne emocje, kiedy bagatelizujemy i ignorujemy zapisane w naszym ciele wspomnienia.
Dlaczego więc tak rzadko terapie kończą się sukcesem? Dlaczego większość ludzi, łącznie ze specjalistami, woli raczej wierzyć w
siłę działania leków niż zaufać temu, co mówi ciało? Ono wie przecież najlepiej, czego nam brakuje, czego potrzebujemy, co nie
wychodzi nam na dobre, na co reagujemy alergicznie. Wielu ludzi woli jednak raczej sięgnąć po środki farmakologiczne,
narkotyki, alkohol niż wsłuchać się w mowę ciała, przez co jeszcze bardziej odgradzają się oni od swojej prawdy. Dlaczego? Bo
prawda jest bardzo bolesna? Tak niewątpliwie jest. Ból jednak z czasem mija, a wsparcie ze strony drugiej osoby pomaga go
znieść. Moim zdaniem problem polega właśnie na braku tego wsparcia, bowiem, jak się wydaje, nasza moralność uniemożliwia
większości terapeutów okazanie pomocy maltretowanemu niegdyś dziecku i dostrzeżenie skutków doświadczeń urazowych z
okresu wczesnodziecięcego. Są oni posłuszni przykazaniu, które nakazuje nam czcić naszych rodziców, „abyśmy długo żyli i
dobrze nam się powodziło.
2
Wniosek, że właśnie ten nakaz moralny uniemożliwia wyleczenie urazów z wczesnego dzieciństwa nasuwa się niejako sam. Nie
jestem zdziwiona faktem, że problem ten nie stał się nigdy przedmiotem publicznej dyskusji. Siła i zasięg oddziaływania nakazu
kochania i szanowania rodziców są tak wielkie, ponieważ opiera się on na naturalnej więzi małego dziecka z jego rodzicami.
Nawet najwięksi filozofowie i pisarze nie odważyli się nigdy go zaatakować. Choć Nietzsche bardzo ostro krytykował
chrześcijańską moralność, nigdy nie atakował swojej rodziny. W każdym maltretowanym w dzieciństwie człowieku drzemie
bowiem strach małego dziecka, że zostanie ukarane, jeżeli zbuntuje się przeciw postępowaniu rodziców. Strach ten jednak jest
obecny tylko tak długo, jak długo go sobie nie uświadamiamy. Kiedy go rozpoznamy i nazwiemy, zacznie z czasem ustępować.
Nakaz bezwzględnego kochania i szanowania rodziców połączony z oczekiwaniami wewnętrznego dziecka powoduje, że
większość terapeutów opiera psychoterapię na tych samych zasadach wychowawczych, których skutki zmusiły ich pacjentów do
szukania pomocy. Wielu terapeutów nadal związanych jest z własnym rodzicami pasmem niespełnionych dziecięcych oczekiwań.
Nazywają oni to miłością i próbują ten rodzaj miłości zaoferować pacjentowi jako rozwiązanie jego problemu. Uważają, że
warunkiem wyzdrowienia jest przebaczenie. Zdają się nie zauważać, że jest to pułapka, w której się sami znajdują. Samo
przebaczenie bowiem nigdy jeszcze nie spowodowało wyzdrowienia (por. AM 1990/2003).
Siła oddziaływania tego nakazu, którego słuszności – co znamienne – nikt nigdy nie zakwestionował, wynika z faktu, że opiera
się on na fizjologicznej więzi dziecka z rodzicami. Zachowujemy się więc tak, jak byśmy wszyscy byli ciągle jeszcze dziećmi,
którym nie wolno kwestionować nakazów rodziców. Jednak jako osoby dorosłe mamy prawo do postawienia pewnych pytań,
nawet jeżeli zdajemy sobie sprawę z tego, jak bardzo byliby nimi zaszokowani nasi rodzice.
Mojżesz, który przekazał swemu ludowi w imieniu Boga Dziesięcioro Przykazań, sam był dzieckiem porzuconym, choć
niewątpliwie stało się tak z uwagi na wyższą konieczność. Jak większość porzuconych dzieci miał nadzieję, że pewnego dnia
jego rodzice jednak obdarzą go miłością, jeżeli będzie potrafił okazać wystarczające zrozumienie i głęboki szacunek. Rodzice
porzucili go, aby ochronić go przed prześladowaniami, lecz niemowlę w wiklinowym koszyczku nie potrafiło tego z pewnością
zrozumieć. Dorosły Mojżesz powiedziałby zapewne: moi rodzice porzucili mnie, aby mnie ochronić. Nie mogę przecież mieć im
tego za złe, powinienem być im za to wdzięczny, uratowali mi życie. Odczucia dziecka były zapewne zupełnie inne: dlaczego moi
rodzice mnie porzucili, dlaczego narazili na niebezpieczeństwo utonięcia? Czy mnie nie kochają? Rozpacz i śmiertelny strach,
zapisane w pamięci ciała autentyczne emocje małego dziecka, żyły dalej w Mojżeszu i kierowały nim, gdy przekazywał swojemu
ludowi Dziesięcioro Przykazań.
W przeszłości nakaz bezwzględnego kochania i szanowania rodziców stanowić mógł pewną formę zabezpieczenia ich losu na
starość i z tego punktu widzenia mógł być wtedy konieczny. Dzisiaj już takiej potrzeby nie ma. Dlaczego więc ciągle ma on tak
wielki wpływ na ludzi? Zawiera bowiem w sobie pewną groźbę czy nawet próbę szantażu – jeżeli chcesz długo żyć, musisz
szanować swoich rodziców, nawet jeżeli oni na to nie zasługują, bo inaczej przedwcześnie umrzesz.
Większość ludzi zachowuje to przykazanie, chociaż wywołuje ono w nich zamęt i lęk. Myślę, że należy wreszcie potraktować
poważnie doświadczenia urazowe z okresu wczesnego dzieciństwa i ich wpływ na życie człowieka, a co za tym idzie uwolnić się
spod jego władzy. Nie oznacza to jednak w żadnym razie, że mamy potraktować naszych rodziców z takim samym
okrucieństwem, z jakim oni nas traktowali. Chodzi o to, abyśmy potrafili zobaczyć, jacy oni byli naprawdę, jak obchodzili się z
nami, gdy byliśmy małymi dziećmi, po to, abyśmy potrafili uwolnić nas samych i nasze dzieci od przymusu powtarzania tego
samego wzorca zachowań. Musimy rozstać się z uwewnętrznionymi rodzicami, którzy w dalszym ciągu oddziałują na nas
destrukcyjnie, bo tylko w ten sposób osiągniemy stan zgody na nasze życie i nauczymy się szanować siebie samych.
Nie możemy się nauczyć tego od Mojżesza, ponieważ przyjmując czwarte przykazanie, sprzeniewierzył się przesłaniu swego
ciała. Nie potrafił postąpić inaczej, bowiem sobie go nie uświadamiał, jednak właśnie z tego powodu nie powinniśmy się
zmuszać do jego przestrzegania.
We wszystkich moich książkach usiłuję, w różny sposób i w różnych kontekstach, pokazać, jak doświadczenie „czarnej
pedagogiki w dzieciństwie ogranicza później żywotność człowieka, jak osłabia lub nawet zabija poczucie własnej tożsamości,
umiejętność rozpoznawania i nazywania własnych uczuć i potrzeb. „Czarna pedagogika wychowuje posłusznych,
dostosowanych ludzi, którzy nauczyli się ufać jedynie swojej masce, ponieważ jako dzieci żyli w ustawicznym strachu przed
karą. Motywem przewodnim ich dzieciństwa było: „Wychowuję cię tak, bo chcę dla ciebie jak najlepiej. Nawet jeżeli cię biję lub
dręczę słowami, robię to tylko dla twojego dobra.
Węgierski pisarz, laureat nagrody Nobla, Imre Kertsz opowiada w powieści Los utracony o swoim przyjeździe do obozu
koncentracyjnego w Oświęcimiu. Był wtedy piętnastoletnim chłopcem i usiłował wmawiać sobie, że wszystko, z czym się tutaj
zetknął, jest dla niego dobre i korzystne. Inaczej, jak pisze, pewnie umarłby ze strachu.
Przypuszczalnie tak samo zachowuje się każde maltretowane dziecko, chcąc przetrwać. Nadaje inny sens temu, czego
doświadcza i usiłuje dopatrywać się korzyści tam, gdzie osoba postronna widzi tylko gwałt i nadużycie. Dziecko nie ma wyboru,
musi zapierać się swoich przeżyć, jeżeli nie ma przy sobie osoby, która je wspiera, i zdane jest całkowicie na łaskę swych
dręczycieli. Wybór ma dopiero człowiek dorosły, jeśli ma szczęście spotkać na swojej drodze osobę, która będzie mu
towarzyszyła w jego historii, stanie się dla niego świadomym świadkiem. Może wtedy dopuścić swoją historię do świadomości,
przestać okazywać zrozumienie i współczucie tym, którzy go skrzywdzili, świadomie przeżyć swoje wyparte i odszczepione
emocje, które były reakcją na tę krzywdę i jednoznacznie ocenić, jak bardzo go skrzywdzono. Ten krok przynosi ciału wielką
ulgę. Kiedy człowiek dorosły decyduje się poznać całą swoją prawdę, jego ciało nie musi już bezustannie przypominać mu za
pośrednictwem różnego rodzaju dolegliwości o tragicznej historii tkwiącego w nim dziecka, czuje się przez niego rozumiane,
szanowane, chronione.
3
„Wychowanie oparte na przemocy jest dla mnie równoznaczne ze znęcaniem się, ponieważ nie tylko odmawia ono dziecku
prawa do godności i szacunku, należnych mu jako istocie ludzkiej, ale stanowi swego rodzaju system totalitarny,
uniemożliwiający świadome przeżycie doświadczanych krzywd i upokorzeń, nie wspominając już o możliwości obrony. Człowiek
dorosły powiela potem ten wzorzec wychowania w odniesieniu do własnych dzieci, do partnerów, w miejscu pracy, w polityce;
zawsze wtedy, gdy próbuje on z pozycji siły bronić się przed lękiem tkwiącego w nim zdezorientowanego dziecka. Stąd biorą się
dyktatorzy i ludobójcy, starający się przy użyciu siły wymusić szacunek, którego odmówiono im w dzieciństwie.
W polityce właśnie widać najlepiej, jak bezgraniczna może być żądza władzy i uznania. Im więcej władzy mają tacy ludzie, tym
bardziej kieruje nimi przymus powtarzania pewnych działań, których destrukcyjności nie dostrzegają, co w rezultacie
nieuchronnie prowadzi ich do katastrofy, do stanu bezsilności, od której właśnie próbowali uciec. Tak było z siedzącym w
bunkrze Hitlerem, owładniętym paranoicznym lękiem Stalinem, odrzuconym u schyłku życia przez naród Mao, wygnanym
Napoleonem, uwięzionym Miloszewiczem oraz próżnym i chełpliwym Saddamem Hussainem, ukrywającym się w ziemiance. Co
skłoniło tych ludzi do tak wielkiego nadużycia zdobytej władzy, że w końcu zmieniła się ona w niemoc? Myślę, że to ich ciała, w
których pamięci zapisana została cała bezsilność ich dzieciństwa, próbowały skłonić ich do tego, aby ją sobie uświadomili. Oni
jednak tak bardzo obawiali się prawdy o swoim dzieciństwie, że woleli raczej wyniszczyć całe narody, wymordować miliony
ludzi, niż stawić jej czoło.
W książce tej nie będę omawiała szerzej motywów postępowania dyktatorów, chociaż uważam, że ich biografie są bardzo
pouczające. Skoncentruję się tutaj na ludziach, którzy wprawdzie również wychowani zostali w duchu „czarnej pedagogiki, ale
nie czuli potrzeby zdobycia nieograniczonej władzy. W przeciwieństwie do dyktatorów stłumione uczucia wściekłości i oburzenia
skierowali nie przeciwko innym, lecz przeciw sobie. Chorowali, cierpieli z powodu różnych dolegliwości lub bardzo wcześnie
umarli. Najzdolniejsi z nich zostali pisarzami lub artystami. Potrafili ukazać prawdę w literaturze i sztuce, lecz w izolacji od
własnego życia. To odszczepienie własnej historii przypłacili chorobą. W pierwszej części tej książki przytaczam przykłady takich
tragicznych biografii.
W San Diego w USA przeprowadzono ankietę, w której wzięło udział 17 000 ludzi w wieku około 57 lat. Pytano ich o to, jak
oceniają swoje dzieciństwo i na co w swoim życiu chorowali. Okazało się, że ludzie maltretowani w dzieciństwie o wiele częściej
zapadali na ciężkie choroby niż ci, którzy jako dzieci nie byli bici ani krzywdzeni w inny sposób. Ci ostatni jako ludzie dorośli
prawie w ogóle nie chorowali. Tytuł krótkiego artykułu na ten temat brzmiał: Jak przemienić złoto w ołów. Autor przesłał mi ten
artykuł z następującym komentarzem: wyniki badań są jednoznaczne, bardzo wymowne, ale utajnione.
Dlaczego utajnione? Ponieważ nie można było ich opublikować, nie oskarżając tym samym rodziców, a to jest w naszym
społeczeństwie ciągle jeszcze zabronione. Obecnie specjaliści w coraz większym stopniu skłonni są twierdzić, że choroby
psychiczne ludzi dorosłych uwarunkowane są genetycznie, nie zaś spowodowane na przykład konkretnymi doświadczeniami
urazowymi lub błędami wychowawczymi rodziców w dzieciństwie. Także niezmiernie interesujące wyniki badań nad
dzieciństwem schizofreników z lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku nie zostały do dnia dzisiejszego udostępnione opinii
publicznej, a jedynie opublikowane w czasopismach fachowych. Wspierana przez fundamentalizm wiara w nieograniczoną moc
genetyki nadal triumfuje.
W Wielkiej Brytanii problemem tym zajmował się bardzo znany psycholog kliniczny Oliver James, który przedstawił go w swojej
książce They F*** You Up (2003). Publikacja ta, ogólne rzecz biorąc, wywołuje mieszane uczucia, ponieważ można odnieść
wrażenie, że autor sam się przestraszył konsekwencji własnych odkryć. Przestrzega nawet wyraźnie przed obarczaniem
rodziców odpowiedzialnością za cierpienia ich dzieci. Książka przedstawia jednak wyniki wielu badań i studiów, które dowodzą,
że czynniki genetyczne mają niewielki wpływ na rozwój chorób psychicznych.
Temat dzieciństwa unikany jest bardzo starannie przez wielu terapeutów (por. AM 2001). Wprawdzie początkowo zachęcają oni
klientów do uświadomienia sobie tkwiących w nich silnych emocji, kiedy one jednak się budzą, a wraz z nimi wyparte
wspomnienia z dzieciństwa o wykorzystywaniu, upokarzaniu, doświadczeniach urazowych w pierwszych latach życia, zdarza się
często, że terapeuci nie potrafią sobie z tym poradzić, bo sami jeszcze nie przebyli tej drogi. Psychoterapeutów, którzy potrafili
uporać się z traumatycznymi doświadczeniami własnego dzieciństwa, spotkać można raczej rzadko. Większość z nich proponuje
swoim klientom reguły „czarnej pedagogiki, tzn. wierność normom moralnym, które właśnie stały się powodem ich choroby.
Ciało nie rozumie nakazów moralnych, nie da się oszukać słowami, tak jak się to dzieje z naszym umysłem. Ciało jest
strażnikiem naszej historii, pamięta bowiem wszystkie nasze życiowe doświadczenia i troszczy się o to, abyśmy byli w stanie z
naszą prawdą przeżyć. Stara się zmusić nas za pośrednictwem różnych dolegliwości do uświadomienia sobie naszej historii,
byśmy potrafili zrozumieć tkwiące w nas wykorzystywane i upokarzane niegdyś dziecko.
Osobiście doświadczyłam bicia w celu wymuszenia posłuszeństwa już w pierwszych miesiącach mojego życia. Przez wiele lat
oczywiście nie miałam o tym pojęcia. Zgodnie z tym, co mówiła moja matka, jako małe dziecko byłam taka grzeczna, że ona nie
miała ze mną żadnych problemów. Zawdzięczała to, jak twierdziła, konsekwentnemu stosowaniu swoich metod wychowawczych
w czasie, kiedy byłam jeszcze niemowlęciem. Dlatego tak długo nie miałam żadnych wspomnień z pierwszych lat życia. Dopiero
w trakcie mojej ostatniej terapii powiedziały mi o tym moje silne emocje. Ujawniły się one wprawdzie w powiązaniu z innymi
osobami, ale stopniowo udało mi się odkryć źródło ich pochodzenia, zintegrować je jako świadome, zrozumiałe uczucia i krok po
kroku zrekonstruować historię mojego wczesnego dzieciństwa. W ten sposób uwolniłam się wreszcie od dręczących mnie tak
długo lęków, których przyczyny nie rozumiałam, i dzięki wsparciu empatycznego terapeuty udało mi się zaleczyć dawne rany.
4
Lęki te związane były w pierwszym rzędzie z moją potrzebą bliskiego kontaktu, której moja matka nie tylko nie rozumiała i nie
zaspokajała, ale wręcz traktowała jako występek i karała, ponieważ nie mieściła się ona w sztywnych ramach jej systemu
wychowawczego. Tę potrzebę kontaktu okazywałam najpierw poprzez płacz, potem przez stawianie pytań oraz opowiadanie o
własnych uczuciach i myślach. Na mój płacz moja matka odpowiadała jednak klapsami, na pytania kłamstwami, a wyrażania
uczuć i myśli po prostu mi zabroniła. Karała mnie za to, nie odzywając się do mnie całymi dniami. Ponieważ nie interesowało jej
to, jaka jestem naprawdę, musiałam stale ukrywać przed nią moje prawdziwe uczucia.
Moja matka była osobą bardzo wybuchową, ale nigdy nie zastanawiała się nad własnymi emocjami. Była sfrustrowana i
niezadowolona z życia, a w związku z tym stale mnie za wszystko obwiniała. Kiedy broniłam się przed tą niesprawiedliwością lub
usiłowałam dowieść własnej niewinności, odbierała to jako atak na siebie i często bardzo surowo karała. Ponieważ czuła się
przeze mnie atakowana, uznawała, że tak właśnie jest. Aby móc stwierdzić, że jej emocje mają zupełnie inną przyczynę niż
moje zachowanie, musiałaby się nad nimi zastanowić, a nie miała zwyczaju tego robić. Nigdy nie okazała mi, że jest jej przykro,
że czegoś żałuje. Zawsze uważała, że „ma słuszność. To powodowało, że moje dzieciństwo upłynęło w atmosferze reżimu
totalitarnego.
Moją tezę o destrukcyjnym wpływie nakazu bezwzględnego kochania i szanowania rodziców próbowałam przedstawić w trzech
różnych aspektach. Każdemu z nich poświęcona jest osobna część tej książki. W pierwszej części piszę o życiu pisarzy, którzy
nieświadomie przedstawili w swych dziełach prawdę o własnym dzieciństwie. Nie dopuszczali jej do swej świadomości, ponieważ
nie pozwalało im na to tkwiące w nich zalęknione dziecko, obawiające się, że grozi mu za to kara, a może nawet zagłada.
Ponieważ strach ten był zbyt wielki, aby mogli go doświadczyć świadomie, trwał w nich w stanie odszczepienia. Cena, którą
wyraźnie,
ludzie ci za przywiązanie do swoich rodziców zapłacili ciężką chorobą, przedwczesną śmiercią lub samobójstwem. Ubarwiana
przez nich historia własnego dzieciństwie stanowiła skrajne przeciwieństwo prawdy zapamiętanej przez ich ciało. Prawdę tę
odważyli się przedstawić w swoich dziełach, ale nie mieli odwagi jej sobie uświadomić. Dlatego ich ciało czuło, że nie jest ani
rozumiane, ani szanowane. Z ciałem nie można sobie bowiem poradzić za pomocą norm etycznych. Jego funkcje, takie jak
oddychanie, krążenie krwi czy trawienie reagują na to, co przeżywamy, nie zaś na nakazy moralne. Ciało trzyma się faktów.
Od czasu, kiedy zajmuję się wpływem dzieciństwa na późniejsze życie człowieka czytuję często dzienniki i listy pisarzy, którymi
się szczególnie interesuję. Wielokrotnie znajdowałam w ich wypowiedziach klucz do zrozumienia ich utworów, ich poszukiwań,
ich cierpienia, tkwiącego swymi korzeniami w dzieciństwie, którego tragizmu nie potrafili ani odczuć, ani sobie uświadomić. Nutę
tego tragizmu udało mi się natomiast odnaleźć w ich dziełach, na przykład u Dostojewskiego, Nietzschego, Rimbauda. Sądziłam,
że udało się to także innym czytelnikom. Kiedy zaczęłam jednak czytać biografie pisarzy stwierdziłam, że zawierają one bardzo
wiele szczegółów na temat ich życia, ale nie ma w nich słowa o tym, jak radzili sobie z traumatycznymi przeżyciami z
dzieciństwa i jakie piętno wycisnęły one na ich życiu. Także podczas rozmów z badaczami literatury stwierdziłam, że są oni w
najlepszym wypadku jedynie w bardzo niewielkim stopniu zainteresowani tym problemem. Większość z nich reagowała na moje
pytania zażenowaniem, jakby dotyczyły one czegoś nieprzyzwoitego czy wręcz obscenicznego, i unikała dalszej rozmowy.
Jednak nie wszyscy. Niektórzy z nich wykazywali zainteresowanie tym aspektem życia pisarzy i dostarczyli mi niezwykle cennego
materiału biograficznego. Był on im wprawdzie znany od dawna, lecz dotychczas uważali go za mało ważny.
Te właśnie powiązania, które większość biografów przeoczyła lub uznała za nieistotne, stanowią główny temat pierwszej części
tej ksiązki. Siłą rzeczy ograniczyłam się tylko do tego właśnie aspektu życia pisarzy, o których tam mowa, pomijając inne,
równie ważne. Zdaję sobie sprawę, że w związku z tym mogę się spotkać z zarzutem jednostronności lub nawet tendencyjności.
Wezmę jednak na siebie to ryzyko, ponieważ nie chcę obarczać czytelnika zbyt wielką liczbą szczegółów, by nie odciągać go od
głównego tematu książki, a mianowicie problemu: ciało i moralność.
Żaden z pisarzy, o których mówię, być może z wyjątkiem Kafki, nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo był w dzieciństwie
krzywdzony przez rodziców i „nie miał im niczego za złe, przynajmniej świadomie. Wszyscy oni idealizowali swych rodziców, nie
mogli więc skonfrontować ich ze swoją prawdą, ponieważ wyparli ją ze świadomości i nie udało im się jej poznać nawet jako
ludziom dorosłym.
Ta nieświadomość stanowi właśnie tragiczny rys ich najczęściej krótkiego życia. Moralność stanęła na przeszkodzie poznaniu
rzeczywistości, uniemożliwiła tym zdolnym ponad miarę ludziom poznanie prawdy ich ciała. Mimo że byli orędownikami wolności
(Schiller), próbowali przełamywać tabu obyczajowe (Rimbaud i Mishima) lub kanony literackie i estetyczne (Joyce),
obowiązujące w ich czasach, nie umieli dostrzec, jakie więzy narzucili im ich rodzice. Także Marcel Proust, który potrafił na
wskroś przejrzeć burżuazję, nie umiał dostrzec, jak bardzo cierpiał z powodu swej matki, tak silnie związanej ze swoją klasą.
Skoncentrowałam się na tym właśnie aspekcie ich biografii, bo o ile mi wiadomo, nikt jeszcze nic na ten temat nie opublikował.
W książce tej powracam niekiedy do myśli zawartych w poprzednich moich publikacjach, próbując je tu naświetlić z nowego
punktu widzenia i starając się odpowiedzieć na pytania, które dotychczas pozostawały bez odpowiedzi.
Wprawdzie już od czasów Wilhelma Reicha wiadomo, że silne emocje można podczas terapii przywrócić do świadomości, to
jednak dopiero dzisiaj, dzięki wynikom badań neuropsychologów, takich jak Joseph Le-Doux, Antonio R. Damasio, Bruce D.
Perry, zjawisko to można wytłumaczyć bardziej szczegółowo. Z jednej strony wiadomo, że w pamięci naszego ciała zapisane są
wszystkie nasze przeszłe doświadczenia, z drugiej strony wiemy także, że jeśli uda nam się odbyć udaną psychoterapię nie
będziemy już dłużej skazani na to, by nieświadomie, bezrefleksyjnie odreagowywać nasze emocje na własnych dzieciach lub
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angamoss.xlx.pl