[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ted Bell
Szpieg
Spy
Przekład
Dariusz Ćwiklak
Page Lee z wyrazami miłości
Granica to tylko prawo narysowane na piasku.
szeryf Franklin W. Dixon
z Prairie w stanie Teksas
Prolog
Dorzecze Amazonki
Ludzki cel wpijał się palcami w muł brzegu rzeki Xingu; desperacko czepiał się i
ześlizgiwał. W końcu wygramolił się na brzeg i padł twarzą na ziemię. Po kilku minutach
leżenia w kałuży słonawej wody zdołał odwrcić się na plecy. Czerwone rwnikowe słońce
grzało prosto z gry, jaskrawe aż do blu. Kiedy zacisnął powieki, zabolało podwjnie.
Czerwona gorąca kula paliła każdą powiekę z osobna.
Bębny odezwały się znowu.
Zabić. Zabić.
Taktowane na dwa dudnienie stawało się coraz głośniejsze. Tak mu się przynajmniej
wydawało. Rozgorączkowany umysł nie był już niczego pewien. Głośniej znaczyło bliżej.
Prześladowcy go doganiali, zbliżali się coraz bardziej. Teraz chyba dzieliła ich tylko rzeka.
Podciągnął nagie, pokrwawione kolana do piersi i objął je chudymi rękoma. Mięśnie ostro
zakłuły.
Zakrył twarz dłońmi z dziecinną nadzieją, że w ten sposób po prostu zniknie.
Zabić. Zabić...
Jak za dotknięciem czarodziejskiej rżdżki bębny ucichły. Indianie zatrzymali się nad
rzeką! Z jakiegoś tajemniczego powodu zawrcili. Wycofali się w zarośla dżungli. A może po
prostu zasnąłem i bębny ucichły, kiedy leżałem nieprzytomny, pomyślał. Nie był już niczego
pewien. Zacierały mu się granice między trybami egzystencji. Rzeczywistość stawała się
nierealna. Biegł? A może śniło mu się, że biegnie? Czuwa? Śpi? Śni na jawie? Wszystko
zlewało się w jeden ciąg.
Ponure wycie wystraszyło chmarę cytrynowych ptakw świergolących w gałęziach
nad jego głową. Błyskawicznie zerwały się do lotu. Dziwne. Ten drżący okrzyk najwyraźniej
wyrwał się z jego własnych ust.
Uświadomił sobie, że osiągnął apogeum upokorzenia. Człowiek, ktry go więził,
zdołał zmienić go w wyjącą małpę. Z cichym jękiem zaczął grzebać obiema rękami w błocie.
Nabrał w garści szlamu i rozsmarował sobie po ramionach, spalonych policzkach, powiekach
i czole cienką warstwę chłodnego błota. Trochę mu ulżyło.
Po kilku miesiącach niewoli skra zrobiła mu się nienaturalnie biała. Trupią bladość
spowodowała też chroniczna dezynteria i związana z tym utrata krwi. Normalnie był
brunetem o jasnej karnacji. Teraz długie włosy mierzwiły się w dzikich splotach, niemal
przezroczysta skra wyglądała jak delikatny alabaster, a błyszczące dawniej niebieskie oczy
przygasły.
Ten koszmar zaczął się wiele miesięcy temu. Sześć, a może więcej. W pewnej chwili
stracił rachubę. Rzucił cumy i odpłynął. Nie miał już poczucia czasu. Zresztą jakie to miało
znaczenie, skoro każdy dzień upływał monotonnie pod znakiem głodu i blu? Czasami aż
tęsknił za jakimś nowym piekłem, ktre wydobyłoby go z obecnego. Indiańskie bębny
stanowiły spełnienie tego idiotycznego pragnienia.
Od tego fatalnego poranka, kiedy jego „naukowa” ekspedycja padła ofiarą katastrofy
na rzece, wysoki, szczupły biały mężczyzna żył w świecie niemal niekończącej się ciemności.
Wrzucono go do jakiegoś podziemnego lochu, gdzie nie docierała ani odrobina światła. Kraty
jego więzienia były wykonane nie z żelaza, lecz z drewna.
Niewolnicze obozy terrorystw leżały w sercu tropikalnych lasw. Spędzał całe dnie i
noce pod drzewami, jakich w życiu nie widział. Na samym szczycie, jakieś sześćdziesiąt
metrów nad jego głową, tworzyły niemal nieprzerwany dach zieleni. Nawet w samo południe
do tego potężnego zielonego więzienia przenikały tylko strużki słonecznego światła. Panował
tu ponury nastrój.
Siedząc samotnie w swojej norze, wracał myślami do cennej książki z dawno
minionego dzieciństwa, opowieści o niewinnym człowieku tak samo uwięzionym w świecie
ciemności za zbrodnie, ktrych nie popełnił.
„Jestem zgubiony”, mwił bohater książki, pokrewna dusza żyjąca sam na sam ze
swoimi cieniami. Przypomniał mu się tytuł. Tak doskonale oddawał jego położenie, że
mężczyzna miał ochotę parsknąć śmiechem.
Ciemność w południe.
Szorstka, pełna wszy broda sięgała mu daleko poniżej mostka. Czarne zmierzwione
włosy, długie do pasa, związał skrawkiem płtna w kucyk. Były na nim tylko skra i kości.
Wiedział, że gdyby jakimś cudem spotkał znajomego, ten w życiu by go nie rozpoznał. Ba,
gdyby trafił na kawałek lustra, sam by się nie rozpoznał.
Upływ czasu odmierzał mu tylko księżyc, ktry połyskiwał przez korony drzew.
Wydawało mu się, że widział go w pełni sześć razy. Jeśli ten księżycowy kalendarz go nie
zwidł, to już ponad pł roku tkwił w miejscu, gdzie życie często miało niewielką wartość,
ale jeszcze częściej było kompletnie bezwartościowe. Cały obz, w ktrym spał i wykonywał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angamoss.xlx.pl