[ Pobierz całość w formacie PDF ]
M
AC
L
EAN
S
TACJA
A
RKTYCZNA
A
LISTAIR
"Z
EBRA
"
Alistair MacLean
2
Stacja arktyczna „Zebra”
Rozdział 1
James D. Swanson, komandor podporucznik amerykańskiej Marynarki Wojennej
był pulchny, niewysoki i zbliżał się do czterdziestki. Różowa twarz cherubina,
kruczoczarne włosy i zmarszczki, promieniujące od oczu i okalające usta, efekt
skłonności do śmiechu, wszystko to tworzyło obraz człowieka, który zawsze jest
duszą towarzystwa. Tak go przynajmniej oceniałem na pierwszy rzut oka. Jednak
rozsądek podpowiadał, że u kogoś wyznaczonego na stanowisko dowódcy
najnowocześniejszego atomowego okrętu podwodnego powinienem zauważyć także
inne cechy. Przyjrzawszy się więc uważniej dostrzegłem to, co przeoczyłem na
początku z powodu zimowego zmierzchu i wilgotnej szarej mgły nad zatoką Clyde.
Jego oczy. W niczym nie przypominające oczu dowcipnego bon vivanta.
Najzimniejsze, najbystrzejsze szare oczy, jakie zdarzyło mi się spotkać. świdrowały
na wskroś, cięły niczym chirurg lancetem, dokładne jak elektronowy mikroskop.
Taksujące. Swanson zmierzył najpierw mnie, potem dokument, który trzymał w
dłoni, wyników po sobie nie dał poznać.
- Przykro mi, doktorze Carpenter. - Głos miał cichy i uprzejmy, ale żalu w nim
nie wyczułem. Schował telegram z powrotem do koperty i wręczył mi ją ze słowami:
- Nie mogę zaakceptować ani tego telegramu jako upoważnienia, ani pana jako
pasażera. Nie ma w tym nic osobistego, rozumie pan. Mam jednak swoje rozkazy.
- Niewystarczające upoważnienie? - Wyjąłem telegram wskazując na podpis: -
To według pana sygnatura czyściciela szyb w Admiralicji?
To nie było zabawne i gdy spojrzałem na niego w półmroku, pomyślałem, że
chyba przeceniłem jego poczucie humoru.
Sprecyzował:
- Admirał Hewson jest dowódcą Wschodnich Dywizji NATO. Pod jego
komendę przechodzę podczas manewrów. W każdej innej sytuacji odpowiadam
przed Waszyngtonem. I to jest ta inna sytuacja, a zresztą mógł pan, doktorze
3
Alistair MacLean
Carpenter, zaaranżować wysłanie telegramu przez kogo bądź w Londynie. Nie jest
on zresztą na odpowiednim formularzu.
Przeoczył niewiele, ale niepotrzebnie był tak podejrzliwy. Powiedziałem:
- Mógłby pan rozmawiać z admirałem przez radiotelefon, komandorze.
- Owszem, ale tylko akredytowani obywatele amerykańscy mają prawo wstępu
na okręt, a upoważnienie musi wyjść z Waszyngtonu.
- Od szefa Sekcji Podwodnych Działań Bojowych lub głównodowodzącego
Atlantycką Flotą Podwodną?
Przytaknął powoli i z rozmysłem, a ja mówiłem dalej:
- To proszę zatelefonować do nich, żeby się skontaktowali z admirałem
Hewsonem. Mamy mało czasu, komandorze.
Mógłbym jeszcze dodać, że zaczyna padać śnieg i że jest mi coraz zimniej, ale
powstrzymałem się.
Po chwili namysłu kiwnął głową, podszedł do telefonu na nabrzeżu i przemówił
do słuchawki krótko, niskim głosem. Aparat był połączony kablem telefonicznym z
długim ciemnym kształtem leżącym niemal u naszych stóp. Ledwo znów do mnie
podszedł, już trzy opatulone w grube wojskowe płaszcze postaci wbiegły po trapie,
skierowały się do nas i w końcu zatrzymały się obok. Najwyższy z trzech mężczyzn
- szczupły osobnik o włosach koloru pszenicy i wyglądzie człowieka, którego
właściwe miejsce jest w siodle, wysunął się lekko do przodu.
Komandor Swanson wskazał w jego kierunku:
- Porucznik Hansen, mój pierwszy oficer. Zaopiekuje się panem, dopóki nie
wrócę.
- Nie potrzebuję opieki - powiedziałem uprzejmie. - Jestem dorosły i wcale nie
czuję się samotny.
- Postaram się załatwić to tak szybko, jak to tylko możliwe, doktorze Carpenter -
odparł Swanson.
Zbiegł po trapie, a ja popatrzyłem na niego w zamyśleniu. Porzuciłem już myśl,
że szef floty podwodnej USA wybiera sobie oficerów dowodzących spośród
4
Stacja arktyczna „Zebra”
bywalców Parku Centralnego. Próbowałem wejść na okręt Swansona i jeżeli nie
byłem do tego upoważniony, on nie zamierzał pozwolić mi odejść, dopóki nie
wyjaśni, dlaczego chciałem to zrobić. Przypuszczałem, że Hansen i jego dwaj ludzie
to trzech najtęższych marynarzy na okręcie.
Okręt. Spojrzałem na ogromny czarny kształt leżący prawie u moich stóp. Było
to moje pierwsze spotkanie z łodzią podwodną o napędzie atomowym. "Delfin", bo
taka była jej nazwa, w niczym nie przypominał żadnego znanego mi dotąd okrętu
podwodnego. Miał mniej więcej tę samą długość, co dalekiego zasięgu łodzie
podwodne z okresu II wojny światowej, ale i na tym kończyły się wszelkie
podobieństwa. Jego średnica była co najmniej dwukrotnie większa niż w każdej
innej łodzi konwencjonalnej. "Delfin" miał niemal cylindryczny kształt w
przeciwieństwie do swoich poprzedniczek, których linie przypominały nieokreślone
opływowe burty łodzi, a dziób literę V; oraz półkulisty dziób zamiast
dotychczasowego. Nie było tu pokładu - strome zaokrąglone burty i takaż rufa, i
dziób okrętu zostawiały tylko niewielkie przestrzenie do pracy. Przestrzenie tak
niebezpieczne w swojej śliskiej wypukłości, że podczas postoju w porcie musiały
być zaopatrzone w relingi. Około trzydziestu trzech metrów od dziobu wznosiła się
na wysokość sześciu metrów wysmukła, ale i masywna wieżyczka, o wyglądzie
płetwy grzbietowej jakiegoś monstrualnego rekina. W połowie wysokości wieżyczki
sterczały prostopadle pomocnicze stateczniki okrętu. Próbowałem dostrzec, co
znajdowało się bliżej rufy, ale mgła i wirujący, coraz bardziej gęstniejący śnieg
pokonały mnie. Zresztą i tak coraz mniej mnie to interesowało. Miałem na sobie
tylko cienki płaszcz i czułem, jak pod wpływem mroźnych powiewów zimowego
wiatru zaczynam dostawać gęsiej skórki.
- Nikt nie kazał nam tutaj zamarznąć - zwróciłem się do Hansena. - Tam
znajduje się kantyna. Czy pańskie zasady zabraniają panu przyjęcia filiżanki kawy
od doktora Carpentera, dobrze znanego agenta wywiadu?
Uśmiechnął się i odparł:
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angamoss.xlx.pl