[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ALISTAIR MACLEAN

ALASTAIR MACNEILL

ŚMIERTELNA PUŁAPKA

PROLOG

We wrześniu 1979 roku sekretarz generalny Organizacji Narodów Zjednoczonych

zwołał nadzwyczajne posiedzenie z udziałem czterdziestu sześciu delegatów reprezentujących

niemal wszystkie kraje świata. Porządek dzienny obrad obejmował tylko jeden punkt:

eskalację międzynarodowej przestępczości. Postanowiono powołać do życia międzynarodowe

siły szybkiego reagowania, które działałyby pod egidą Rady Bezpieczeństwa Organizacji

Narodów Zjednoczonych jako Organizacja Walki z Przestępczością, czyli UNACO. Do jej

zadań miało należeć „zapobieganie międzynarodowej przestępczości oraz zwalczanie,

ściganie oraz eliminowanie osób i grup prowadzących międzynarodową działalność

przestępczą”. Każdy z delegatów wysunął jedną kandydaturę na stanowisko dyrektora

UNACO, a ostatecznego wyboru dokonał sekretarz generalny.

Tajna działalność UNACO rozpoczęła się 1 marca 1980 roku.

1

- Na miłość boską, długo już tu nie wytrzymamy! - zawołał Earl Reid. - Robi się coraz

gorzej. Wracajmy do portu, póki jeszcze można. To nasza jedyna szansa.

Rory Milne wiedział, że Earl ma rację. Reid był doświadczonym zejmanem i znał te

wody jak własną kieszeń. Ale choć to Reid był właścicielem „Ventury”,

sześćdziesięciometrowego żaglowego szkunera, decyzja, czy będą dalej walczyć z burzą, czy

schronią się do najbliższego portu, należała do Milne'a. Reid zawsze miał obiekcje co do tego

układu, lecz pieniądze, które mu płacono, pomagały uspokoić sumienie. Teraz jednak nie miał

wątpliwości, że jego obawy są uzasadnione. Ale wszystko zależało od zgody Milne'a, czekał

więc w napięciu na jego decyzję...

Wczesnym popołudniem straż przybrzeżna nadała komunikat o zagrożeniu

sztormowym w pobliżu przylądka Cod. Dziesięć stopni w skali Beauforta, prędkość wiatru do

pięćdziesięciu pięciu węzłów. Nad przylądek sztorm miał nadciągnąć o dziesiątej wieczorem.

Reid był pewien, że sobie poradzą. „Ventura” nie z takich już opresji wychodziła. Ale kiedy

się zaczęło, od razu zrozumiał, że nie jest to zwykły sztorm. Szybkość wiatru dochodziła w

porywach do osiemdziesięciu węzłów, fale sięgały sześciu metrów. Wokół szalał huragan. A

wiatr z każdą chwilą się wzmagał. „Ventura” kładła się na burtę pod naporem żywiołu i Reid

zdawał sobie sprawę, że szkuner lada chwila może pójść na dno. Musieli czym prędzej wziąć

kurs na wybrzeże Nantucket. A czas biegł nieubłaganie...

Reid nie mógł dłużej czekać na decyzję Milne'a. Zakręcił kołem sterowym na

sterburtę. W głowie zaczął mu świtać pewien plan.

W tych warunkach nie było większych szans, by „Ventura” zdołała schronić się do

Madaket Harbor; chyba że wykorzystałby ogromny potencjał gór wodnych i przy ich pomocy

wmanewrował szkuner do portu. Czegoś takiego jeszcze nigdy nie próbował. Pamiętał

dokładnie dzień, kiedy będąc ośmioletnim chłopcem obserwował przez okno swej sypialni,

jak ojciec z pomocą sztormu szalejącego koło Martha's Vineyard wprowadza do portu swój

uszkodzony trawler rybacki. Podprowadził szkuner na kurs olbrzymiej fali i ta wepchnęła go

wprost w wejście do Edgartown Harbor. Ale wówczas trawler ojca znajdował się znacznie

bliżej portu, a tamten sztorm nawet w przybliżeniu nie był tak groźny, jak ten obecny;

niemniej jednak Reid zdawał sobie sprawę, że to ostatnia deska ratunku. Ryzyko było

olbrzymie, ale musiał je podjąć.

Zawracał właśnie szkuner ku pełnemu morzu, kiedy niebotyczna fala wyrzuciła

„Venturę” na moment w powietrze, a potem cisnęła nią do podnóża kolejnej nadciągającej

fali, która załamując się nad dziobem stateczku rozbiła okienko sterówki i przemoczyła obu

mężczyzn do suchej nitki. Milne wyrżnął plecami o ścianę i w tym samym momencie

odłamek szkła przeciął mu policzek. Reid uczepił się kurczowo koła sterowego i przez głowę

przemknęła mu rozpaczliwa myśl, że chyba trzeba zwrócić szkuner ku wybrzeżu Nanrucket.

Milne podźwignął się na nogi i potarł grzbietem dłoni zakrwawiony policzek. Oczy miał

rozszerzone z przerażenia. Reid rzucił mu przelotne spojrzenie, ale nic nie powiedział.

Ciekaw był, czy sam też wygląda na tak przestraszonego. Pływał już czternaście lat, jednak

nigdy jeszcze w takich fatalnych warunkach.

- Popatrz! - zawołał Milne, przekrzykując wycie wichru.

Reid spojrzał w kierunku, który wskazywał Milne. Z początku nie widział tam niczego

szczególnego, ale po chwili to dostrzegł. Błyskające światełko w oddali. Latarnia morska nie

opodal Madaket Harbor. Reid ustalił jej położenie. Znajdowała się jakieś czterdzieści pięć

stopni na prawo od dziobu. Reidowi zdawało się do tej pory, że płynie w jej kierunku. Z

początku być może płynął, ale później fale musiały znieść szkuner z kursu.

- Kieruj się na latarnię! - wrzasnął Milne.

- Zwariowałeś?! - odkrzyknął Reid. - Płynę do portu. To nasza ostatnia nadzieja.

- Gdzie jest to...

Słowa Milne'a utonęły w huku następnej rozbijającej się o pokład fali, która zalała

kaskadami wody sterówkę. Milne'a cisnęło plecami na drzwi z takim impetem, że wyważył je

i jak wystrzelony z procy wypadł na zewnątrz, a wiatr porwał jego krzyk. Przez pokład

przewaliła się kolejna fala i Milne, uczepiony rozpaczliwie relingu, czuł, jak potoki wody

zmywają go za burtę. Reid złapał mikrofon interkomu i szorstkim tonem wezwał spod

pokładu trzech pozostałych członków załogi. Przez chwilę stał przed dylematem: gdyby

porzucił teraz ster i pośpieszył Milne'owi na ratunek, szkuner mógłby jeszcze bardziej

zboczyć z kursu, a co gorsza ustawić się bokiem do porywistego wichru i rozszalałych fal.

Ale jeśli załoga nie zdąży przyjść z pomocą jego towarzyszowi? Milne był kluczową postacią

całej operacji. Nawet gdyby udało im się dotrzeć do portu, bez niego trzeba by odwołać całą

akcję. W takim zaś układzie Reid mógłby się pożegnać z resztą honorarium. A przecież była

to kupa forsy...

Zablokował ster. Kiedy brnął do drzwi, szkunerem wstrząsnęło uderzenie kolejnej fali.

Padł na deski ścięty z nóg. Rozejrzał się za Milne'em. Przez moment nic nie widział. Dopiero

po chwili spostrzegł parę rąk uczepionych kurczowo słupków relingu tuż nad pokładem.

Milne, trzymający się ostatkiem sił, wisiał za burtą. Reid wiedział że Milne nie wytrzyma

dłużej niż kilka sekund. Próbował do niego krzyknąć, ale kiedy otworzył usta, wiatr wyrwał

mu z nich słowa. W tym momencie parę kroków dalej na pokładzie zauważył rozwiniętą

drabinkę sznurową. Przełazi na czworakach przez próg sterówki, dopełzł do niej, złapał i dla

bezpieczeństwa owinął sobie jedną z lin wokół przedramienia. Padł na brzuch i zaczął się

czołgać do relingu. Próbował chwycić rękaw sztormówki Milne'a, ale materiał wyślizgiwał

mu się ze zgrabiałych palców. Podczołgał się bliżej, sięgnął ręką za burtę i złapał Milne'a za

kołnierz. Poczuł, że śliski materiał znowu wysuwa mu się z rąk, ale zaraz przyszedł mu z

pomocą jeden z członków załogi i obaj, cal po calu, zaczęli windować Milne'a do góry. Po

chwili dołączył do nich trzeci mężczyzna i wspólnymi siłami wciągnęli Milne'a na pokład.

Czarne włosy lepiły mu się do bladej jak kreda twarzy, a z rozcięcia pod lewym okiem

spływała krew. Kiedy podniósł głowę i wyciągnął rękę, by chwycić się relingu, ujrzeli, że

oczy ma oszalałe z przerażenia.

Odwracali się właśnie od relingu, kiedy przez pokład „Ventury” przewaliła się

olbrzymia fala, zmywając wszystkich za burtę. Reid, również zmieciony z pokładu, krzyknął

z bólu uderzając twarzą o kadłub. Uratowała go owinięta wciąż wokół ramienia lina drabinki

sznurowej. W migotliwej poświacie lamp pokładowych widać było Milne'a walczącego o

utrzymanie się na powierzchni kilka stóp od statku. Reid wyciągnął do niego rękę. W tym

samym momencie o burtę statku uderzyła następna fala, a kiedy opadła i głowa Reida znowu

znalazła się nad wodą, Milne'a już nie było. Trzeci członek załogi, który przywiązał się liną

do pachołka, zdołał wspiąć się po przechylonym pokładzie. Wychylił się za burtę, złapał za

drabinkę sznurową i zaczął wyciągać Reida ze spienionej morskiej kipieli. Znalazłszy się na

pokładzie, Reid oparł się plecami o ścianę nadbudówki i odgarnął z oczu mokre kosmyki

włosów. Z rozcięcia na czole spływała mu po twarzy krew, ale był tak skostniały z zimna, że

nie czuł bólu. Podźwignął się na nogi, powlókł chwiejnym krokiem do sterówki, chwycił koło

sterowe i rozejrzał się nerwowo za latarnią morską. Nie było jej nigdzie widać. Sprawdził

ponownie kurs statku. Szkuner płynął na południowy wschód. Reid był kompletnie

zdezorientowany i nie wiedział już, gdzie jest. Otarł krew z oczu i rozglądał się dalej, kiedy

do sterówki wtoczył się człowiek z załogi. Widząc pytający wzrok Reida pokręcił głową,

jakby w odpowiedzi na pytanie, którego Reid nie zdążył zadać. Teraz pozostało tylko ich

dwóch. Nagle przed dziobem „Ventury” znowu przesunęło się światło latarni morskiej, tym

razem w odległości niespełna kilkuset stóp. Reid gwałtownie zakręcił kołem, próbując tym

rozpaczliwym manewrem uchronić szkuner od rozbicia się o skały. Wiedział jednak, że statek

zdany jest teraz na łaskę i niełaskę morza.

Chwilę później „Venturą” targnął potężny wstrząs - to podwodne skały pruły poszycie

kadłuba. Reid wrzasnął do ostatniego ocalałego członka załogi, że opuszczają statek, ale w tej

samej chwili kolejna ogromna fala jeszcze raz cisnęła szkunerem o skały. Marynarz krzyknął

i w jednej chwili został zmyty za burtę. Reid patrzył bezradnie, jak załamuje się nad nim

następna fala i nieszczęśnik znika w morskich odmętach. „Ventura” nabierała

niebezpiecznego przechyłu i lada chwila mogła się przewrócić do góry stępką i pójść na dno.

Czepiając się obiema rękami poręczy relingu, Reid ruszył ku łodzi ratunkowej. Nad

szkunerem ponownie zabłysło światło latarni morskiej. Reid oszacował, że znajduje się teraz

najwyżej sto jardów od niej. Mógł spróbować dopłynąć tam szalupą. Nagle dziób „Ventury”

zanurkował pod fale i Reida ścięło z nóg. Kiedy usiłował wstać, na szkuner runęła kolejna

fala, rozpłatała kadłub na dwoje i wyrzuciła Reida w kipiel rozszalałego morza. Po chwili

desperackiej walki z żywiołem udało mu się wystawić głowę ponad wodę, ale ledwie zdążył

zaczerpnąć powietrza w płuca, już następna fala cisnęła nim wściekle o wrak, z powrotem

pozbawiając tchu.

Snop światła z latarni morskiej prześlizgnął się po wodzie, wyłuskując na moment z

mroku jedno z kół ratunkowych „Ventury”, podrygujące na falach w odległości zaledwie

kilku stóp. Reid rzucił się rozpaczliwie w jego kierunku.

Przy następnym obrocie latarnia morska wyłowiła z ciemności już tylko puste koło

ratunkowe dryfujące ku pełnemu morzu.

Huragan całkowicie zaskoczył mieszkańców Nantucket Island. Na szczęście musnął

tylko swoim wąsem sam brzeg wyspy i odleciał gdzieś nad Atlantyk, nie wyrządzając

większych szkód. Gdyby jednak zmienił kurs, zniszczenia mogły być dużo większe, toteż

mieszkańcy wyspy żądali od centrum meteorologicznego wyjaśnień, dlaczego zapowiadano

tylko zagrożenie sztormowe.

Podczas gdy rodzice pochłonięci byli dyskusją z władzami, dzieci znacznie bardziej

interesowało przeczesywanie plaż i zatok w poszukiwaniu różnych rzeczy, które morze mogło

wyrzucić na brzeg. Dziesięcioletni Richard Stegmeyer zaraz po przebudzeniu zadzwonił do

swoich dwóch najlepszych kolegów, Andrew Mulgrew i Tony'ego Stylesa, i umówił się, że

wyskoczą razem na Surfside Beach. Przy śniadaniu, które przełykał w pośpiechu, matka

powiedziała mu, że ma zabrać ze sobą siedmioletnią siostrę, Sally. Włos mu się zjeżył na

głowie, gdy to usłyszał, ale jego protesty nie wpłynęły na zmianę decyzji mamy. Jeśli chce

jechać na Surfside Beach, musi zabrać ze sobą Sally. Tak więc, kiedy zjawili się Andrew i

Tony, cała czwórka wskoczyła na rowery i popedałowała co sił w nogach na plażę. Sally od

początku wlokła się w ogonie, ale Richard nie pozwalał jej zostawać za bardzo z tyłu. Raz już

dostał szlaban za to, że nie pilnował siostry jak należy.

Nie jechali na główną plażę. Pewnie przeczesali ją już inni. Podobnie jak większość

dzieciaków w ich wieku, mieli swój własny teren. Dojechawszy na miejsce zostawili rowery

w kępie drzew i zbiegli na plażę. Andrew natychmiast popędził do skałki sterczącej wśród

piasku sto jardów dalej, ale Richard musiał się powstrzymać od pobiegnięcia za nim, bo

matka surowo zakazała mu włazić na skały. W normalnych okolicznościach nie usłuchałby

polecenia, teraz jednak był pewien, że Sally by naskarżyła. Tony spojrzał na niego, wzruszył

ramionami i puścił się biegiem za Andrew. Richard patrzył posępnie za oddalającymi się

kolegami. Nagle mała rączka pociągnęła go za koszulkę.

- Co to jest? - spytała Sally, wskazując paluszkiem na jakiś przedmiot zagrzebany w

piasku za skałkami.

Richard podszedł bliżej i rozpoznał koło ratunkowe. Uklęknął na mokrym piasku i

przewrócił je na drugą stronę. Czarne litery na obwodzie koła układały się w napis: „Ventura

- Milford”. Richard wiedział, że Milford to mały port rybacki na wybrzeżu Connecticut,

jakieś sto mil na południe od Nantucket Island. Krzyknął na Andrew i Tony'ego, a kiedy

wyjrzeli zza skałek, uniósł koło ratunkowe nad głowę i pomachał nim triumfalnie. Chłopcy

przeleźli przez skałkę, zeskoczyli na piasek i podbiegli do niego.

- Gdzie to znalazłeś? - wysapał Tony.

- Tutaj - odparł Richard uśmiechając się od ucha do ucha.

- Ja pierwsza to zobaczyłam - wtrąciła Sally, ale chłopcy nie zwrócili na nią uwagi.

- Myślisz, że przyniósł je sztorm zeszłej nocy? - spytał Tony.

Richard wzruszył ramionami.

- Możemy zadzwonić do komendanta portu Milford, kiedy moi rodzice pójdą do

pracy. Może będzie wiedział coś o „Venturze”.

- Dobry pomysł - kiwnął głową Tony.

Sally znów pociągnęła Richarda za koszulkę. Odsunął jej rączkę, ale dziewczynka nie

dawała mu spokoju.

- Czego chcesz? - burknął.

- Co to takiego, tam? - spytała.

Coś kołysało się na płyciźnie koło skałek. Tony spojrzał na Andrew, po czym,

zrzuciwszy sandały, popędził w stronę wody. Andrew też zrzucił buty i puścił się biegiem za

kolegą.

- Zostajesz tu - rozkazał Richard dziewczynce.

- Czemu?

- Bo tam może być niebezpiecznie - odparł Richard, rzucając tenisówki na piasek.

- Ale ty tam schodzisz.

- Jestem starszy - uciął Richard. - Na razie masz tu zostać.

Jeśli krzyknę, że jest bezpiecznie, to możesz do nas zejść.

- Obiecujesz?

- Tak, tylko teraz stój tutaj - krzyknął przez ramię zbiegając po piasku do wody. - Co

to takiego? - spytał kolegów.

- Jakaś skrzynia - stęknął Tony przez zaciśnięte zęby, wlokąc wraz z Andrew

znalezisko na plażę. - Jezu, ale ciężka.

- No, nie stój tak! - ofuknął Richarda Andrew.

Po paru próbach chłopcy uchwycili wreszcie nieporęczną, drewnianą skrzynię i

postękując z wysiłku wytaszczyli ją na plażę.

- I co teraz? - wykrztusił Tony padając bez tchu na piasek.

- Jak to co? Otwieramy - burknął Andrew.

- Ale jak? - spytał Tony.

- Musi tu być coś, czym można by się posłużyć - powiedział Richard rozglądając się

dokoła.

- Spróbuj scyzorykiem - poradził Tony.

- Za słaby - odparł Richard. - Ostrze by się złamało.

Skoczcie rozejrzeć się koło skałek. Na pewno coś tam znajdziecie.

Ja tu poczekam.

- Mogę już tam zejść? - zawołała z góry Sally, kiedy Tony i Andrew odeszli ku

skałom.

Richard skinął na nią ręką nie odrywając oczu od skrzyni. Miała na oko ze cztery

stopy długości i dwie szerokości, ale na żadnej ze ścianek nie było napisu, który by świadczył

o jej pochodzeniu.

- Może to jakiś skarb - odezwała się zza pleców Richarda Sally.

- Tak, na pewno - prychnął wzgardliwie.

Andrew i Tony wrócili po chwili ze znalezionym wśród skał kawałkiem drewna, który

morze wyrzuciło na brzeg. Andrew z trudem wcisnął drewienko pod wieko skrzyni i

zaciskając zęby podważył je w końcu na tyle, że w powstałą szparę Richard i Tony mogli

wsadzić palce. Podważał dalej wieko, a Richard i Tony szarpali je rękami. Ustąpiło wreszcie i

Richard wydał okrzyk tryumfu. Zawartość skrzyni owinięta była płachtą czarnego brezentu.

Andrew wyjął scyzoryk, wbił ostrze w brezent, rozpruł go i rozchylił na boki. Oczom

chłopców ukazał się rząd drewnianych pudeł, każde długości jakichś czterdziestu cali,

zapakowanych w plastykową folię. Andrew wyjął jedno pudło, położył je na piasku i

ostrożnie poluzował scyzorykiem gwoździe na wieczku. Potem wcisnął pod nie palce i

oderwał je.

- Co tam jest? - niecierpliwiła się Sally.

- To karabiny - oświadczył Richard i podniósł powoli wzrok na Andrew. - Myślisz, że

w innych pudłach też są karabiny?

- Skąd mam wiedzieć? - mruknął Andrew.

Wyjął drugie pudło i otworzył je scyzorykiem. W tym również znajdował się karabin

owinięty w folię.

- Co robimy? - zapytał nerwowo Tony.

- Trzeba zawiadomić gliny - zdecydował Richard. - Zaczekajcie tu. Skoczę do

najbliższego automatu.

Andrew pokiwał głową.

- Powkładajcie pudła z powrotem do skrzyni - przykazał na odchodnym Richard. - I

pilnujcie ich jak oka w głowie.

- Możesz na nas liczyć - zapewnił go Andrew.

Richard odwrócił się i pobiegł plażą do miejsca, gdzie zostawił rower.

- Jesteśmy, panie szanowny - powiedział taksówkarz zatrzymując samochód. - Hotel

Crescent.

C.W. Whitlock spojrzał przez ociekającą deszczem szybę na budynek. Z bielonych

ścian odłaziła płatami farba. Neon nad obrotowymi drzwiami obwieszczał w krzykliwych

kolorach nazwę hotelu.

- Na pewno tutaj pan chciałeś? - upewnił się kierowca, obrzucając znaczącym

spojrzeniem drogi garnitur od Armaniego, który miał na sobie Whitlock.

- Tutaj, tutaj - uśmiechnął się Whitlock płacąc za kurs.

Kierowca wzruszył ramionami. Whitlock wziął swoją dyplomatkę, wysiadł w deszcz i

zatrzasnąwszy za sobą drzwiczki przebiegł przez chodnik do wejścia. Znalazłszy się w foyer

strzepnął z marynarki kropelki deszczu i podszedł do kontuaru recepcji. Nikogo tam nie było.

W pokoiku na zapleczu przy centralce telefonicznej siedziała kobieta w średnim wieku.

Skinęła mu głową na znak, że go zauważyła, po czym powróciła do przerwanej rozmowy.

Whitlock postawił dyplomatkę na wyświechtanym dywanie i zaczął bębnić

niecierpliwie palcami po drewnianym blacie. Miał czterdzieści cztery lata i był Kenijczykiem

o jasnej karnacji skóry i ostrych rysach twarzy, złagodzonych nieco przez starannie

przystrzyżony wąsik, który nosił od dwudziestu paru lat. Studiował w Anglii, a po ukończeniu

Oksfordu powrócił do Kenii, gdzie służył najpierw w wojsku, potem w wywiadzie i po

utworzeniu UNACO został jednym z jej pierwszych agentów.

UNACO, której centrala mieściła się w gmachu Organizacji Narodów Zjednoczonych

w Nowym Jorku, zatrudniała dwustu dziewięciu etatowych pracowników rozlokowanych po

całej kuli ziemskiej. Było wśród nich trzydziestu znakomitych agentów operacyjnych, których

organizacja pozyskała z armii, policji i służb wywiadowczych całego świata. Każda z

dziesięciu grup nosiła nazwę „Zespołu Operacyjnego” i miała swój indywidualny numer.

Wszyscy członkowie przechodzili intensywne szkolenie obejmujące między innymi sztukę

walki wręcz oraz umiejętność posługiwania się wszystkimi znanymi typami broni palnej.

Whitlock dowodził Trzecim Zespołem Operacyjnym, ale kiedy dyrektor UNACO, Malcolm

Philpott, z powodu złego stanu zdrowia odszedł na wcześniejszą emeryturę i nowym

dyrektorem został jego dotychczasowy zastępca, Siergiej Kolczynski, Whitlock zgodził się

objąć zwolnione przez niego stanowisko. Propozycję tę przyjął wyłącznie ze względu na

żonę, Carmen, która nie chciała, by pracował w terenie. Pomogło to jakoś załatać rysę, która

zaczęła powstawać w ich małżeństwie, ale w głębi duszy Whitlock wciąż pragnął powrócić w

teren.

- Czym mogę służyć? - zawołała kobieta z centralki, zakrywając dłonią mikrofon

słuchawki.

- W którym pokoju mieszka pan Swain, jeśli wolno spytać?

Zajrzała do leżącego przed nią notatnika.

- Numer dwadzieścia sześć - oznajmiła i powróciła do przerwanej rozmowy.

Whitlock westchnął i zapukał głośno w kontuar, by ponownie zwrócić na siebie jej

uwagę.

- Czy mogłaby mi pani, z łaski swojej, powiedzieć, na którym to piętrze?

- Na drugim - padła nonszalancka odpowiedź.

Whitlock obrzucił nieufnym wzrokiem zdezelowaną windę i zdecydował, że jednak

skorzysta ze schodów. Odnalazł pokój Swaina i zapukał. Drzwi otworzyły się natychmiast.

- Czołem, C.W. Wchodź - powiedział stojący w progu mężczyzna i zaprosił gościa

gestem ręki do środka.

W pokoju było jeszcze dwóch mężczyzn.

Dave Swain dowodził Siódmym Zespołem Operacyjnym. Był wysokim, krzepkim

mężczyzną pod czterdziestkę. Kiedyś był członkiem osobistej ochrony prezydenta. Zanim

zwerbował go Philpott, pracował przez dziesięć lat w tajnych służbach FBI. Oprócz niego w

skład zespołu wchodzili jeszcze dwaj ludzie: Alain Mosser, Francuz o niewyparzonej gębie,

również pod czterdziestkę, który przed wstąpieniem do UNACO, co miało miejsce przed

dwoma laty, pracował dla Direction de la Suryeillance du Territoire, oraz

trzydziestojednoletni Jason Geddis, który przez osiem lat służył w kanadyjskich służbach

wywiadowczych. W UNACO był dopiero od czterech miesięcy.

- Od kiedy jesteś w Londynie? - spytał Swain.

- Od jakiejś godziny - odparł Whitlock. - Potwierdziłem rezerwację w hotelu i

przyjechałem prosto tutaj.

- Dzięki, C.W., że przywiozłeś ze sobą deszcz - uśmiechnął się Geddis wstając, by

podać Whitlockowi rękę.

- Zawsze do usług - odparł Whitlock, po czym odwrócił się do Mossera. - Alain, jak ci

leci?

- Dałoby się wytrzymać, gdybym nie musiał siedzieć w tym cholernym chlewie -

parsknął Mosser.

- Czemu wybraliście akurat ten hotel? - zapytał Whitlock Swaina.

- W takiej norze dużo łatwiej wtopić się w otoczenie - oświadczył Swain.

- Jeden Francuz i dwóch Amerykanów. Fakt, świetnie wtapiamy się w otoczenie -

odparł Mosser kręcąc głową. - Z przyjemnością się stąd wyrwę.

- Jeden Francuz, jeden Amerykanin i jeden Kanadyjczyk - poprawił go Geddis.

- Nie chciałbym przerywać tej lekcji geografii, ale może przeszlibyśmy do interesów?

- wtrącił się Whitlock. - Czego dow...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angamoss.xlx.pl