[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Maciej Słomczyński

 

 

 

Sam przeciw Tebom

 

 

O zmarłych nie mówi już nikt w mieście.

Archiloches z Paros

Za ogniem był głos cichy i wolny. Daleko na równinie zaszczekał pies. Antoni dotknął suchego liścia. Armaty przestały strzelać, pozostawiając w głowie puste, ciężkie miejsce. Pies zaszczekał znowu, jeszcze dalej, jak by we wspomnieniu.

Antoni skruszył liść palcami i spojrzał w górę. Karabiny maszynowe odezwały się daleko na lewo. To jest ta noc widziana z dna lasu. Wysoka polanka między koronami drzew, pośrodku czarny motyl czystej konstelacji. Niżej ten człowiek mówi i mówi:

— Raz… dwa… trzy… próba… próba… raz… dwa… trzy… Małgorzata… Małgorzata

Radiostacja pod dębem. Słowa pod cieniem srebra uciekają jak koła na wodzie. Nocni, zmęczeni oficerowie biegną z kartkami przez wyprostowane wojskowe korytarze. Siwi radzą tam, gładko wygoleni, chociaż minęła północ. Boję się dzisiaj więcej niż wczoraj.

Echo gwiazd w trawie drgnęło. Znowu armaty. Słuchał z głową w hełmie, opartą o pień jarzębiny. Pod korzeniami drzewa ktoś łomotał tępo w ciężkie podziemne drzwi. Wpuśćcie. Co robią krety teraz? Zakopują się głębiej. Tam w dole jest cicho, usypiają w norach, między suchymi liśćmi. Nieżywe liście są zawsze cieplejsze niż żywe.

Głośna, zmęczona ciemność nad równiną otwiera i gasi czerwone, płaskie oczy. Dobrze, że to nie w nas. Ostrzeliwują szosę. Kiedy spałem? Zawsze w końcu usypiam. Dzisiaj już nie, za dwie godziny zaczynamy. Mam zimne ręce.

Armaty znowu przestały strzelać. Pozostały dwa karabiny maszynowe, bardzo daleko, prawie jak świerszcze. Cichy, wysoki głos trącanych strun, porcelanowe echo na otwartym widnokręgu, szepty metalu na szosie. Wojna nocą na wsi.

Świst w gałęziach jarzębiny. Coś opadło lekko, drgnął. Urwana gałązka. Szukają nas po omacku. Żeby mnie zabić. Być w półbutach, przypominać sobie to: miękkie głosy ołowiu w ciepłym, czarnym powietrzu. Un petit concert d’anciens instruments français. Gonić cię będzie chrzęst spadającego liścia.

Kto nie ma grobu, nakryty jest niebem. Łacina: wzmocnienie mocnych. Spojrzał w górę na gwiazdozbiór, spod którego opadła gałązka. Ono jest pode mną, niebo. Pierwszy raz je tak widzę. Wielkie, rozsądne oczy strachu.

— Czy masz matkę, sierżancie? — zapytał żołnierz w ciemności pod dębem.

— Mam — odpowiedział obojętnie sierżant w ciemności. — Jest bardzo dobra.

Matki. Gwiazdy. Nieduże rozmowy najświętsze, nieważne, bo nie o śmierci. Ojcowie są bliżej, zabijali innych ojców, mówili: tylko dziewczyny się boją, kto nie ma grobu, nakryty jest niebem. Ojciec siedzi w zamglonym fotelu pośrodku wspomnienia. Kilka kroków od niego są moje ubrania. Marynarka na jeden guzik, u krawca przed lustrem. Stare kazałem zapakować i w tym nowym szedłem po południu przez park, ja, książę popołudnia.

Spoza krawędzi lasu pociski świetlne pofrunęły łagodnie w stronę nieprzyjaciela. Rakieta urosła lekko i rozpuściła zielone włosy nad równiną. Dno zielonego morza. Rano będzie inne światło, wyjdę z tego lasu w stronę mostu na rzece. Most już wysadzili w powietrze. Armia przejdzie przez wodę. Mur płynący w poprzek. Kości będą rzucone: to tu, to tam. Trzeba się przeprawiać, nikt nie ma wątpliwości. A on siedział nocą przed namiotem i z rozpaczą mówił do brata: bo ja umrę w tej ziemi, ja nie przejdę za Jordan. Ale oni przeszli, niosąc nad głowami niemowlęta, jak my będziemy nieśli jutro broń. Uczyli mnie. Najpierw strzelałem do ludzi z tektury, głowa dziesięć punktów. Potem radości anonimu, koralik w dwuszeregu. Historia: pustynia przecięta rzekami.

— Małgorzata… Małgorzata… osiem… pięć… dwadzieścia dwa — powiedział las półgłosem. — Przechodzę na odbiór. — A potem, z innego miejsca, wyraźniej :

— Godzina druga. Zmiana czujek. Odmeldować się.

Druga. Coraz mniej czasu. Nie było go. Ktoś pierwszy pomyślał: zdążę, nie zdążę, nie mam już czasu. Słowa dla nekrologu: pan X nie ma już czasu. Czas ma już pana X. Nie. Zniknęli jeden drugiemu. Sekundniki idące na przegubach zabitych. Zdejmowałem, dziwne wrażenie, jak mały samolot wieczorem na okrągłym niebie. Wymyślił ten, który pierwszy zrozumiał, że umrze. Chciał coś zrobić i zrozumiał, że może nie zdążyć. Musiał żałować tego odkrycia, biedny ojciec klepsydry. Co ja zdążę zrobić? Nic. Jakiś ślad. Po co? Jakiś ślad. Wyciąć serduszko w korze tej jarzębiny. W środku moje imię. Nic mogę, jest ciemno. Może zdążę przed wyruszeniem? Zdążę, nie zdążę. Właśnie.

Czujki odchodzą na zmianę. Chrzęst opadłych gałązek. Zawsze odrastają nowe. Nam nigdy. Ale drzewa nie mają oczu. Niepotrzebne, bo nic mogą podejść ani uciec. Dlatego się nie boją, strach też niepotrzebny. Las stoi, to całe jego życie, żadnych pragnień. Mam oczy. Tam jest nasz dowódca, na samym skraju. Dwaj ludzie podchodzą do niego i meldują się. Ale nie widzę tego naprawdę. Gdybym wiedział, że to strusie, widziałbym strusie. Załatwili to za mnie dawno — bóg: nie widzę i wierzę; złudzenia: widzę i nie wierzę. Byłem wtedy małym chłopcem, wieczorem. Ogromne ruchy ćmy, chodnik za oknem falujący pod nieruchomą latarnią, ocean po zdmuchnięciu świecy.

Wyjrzał spoza jarzębiny. Cienie odchodziły. Długie szyje i małe główki. Wojna strusi. Chyba rysunkowy film. Śpiewają piosenkę. Sala gryzie cukierki i nuci razem z nimi:

 

Małgorzato Małgorzato

Osiem pięć dwadzieścia dwa

 

Potem bitwa, zostają z głowami w piasku. Unhappy end, dzieci pustoszeją, kino płacze. Pierwsza prawda o pracowitych pajączkach. Kiedyś zrozumiesz, chodź, gdzie masz rękawiczki? Stałem się bratem smoków, a towarzyszem strusiów młodych. Słowa z przeszłości, owiane miękkim dymem. Moje stare litery stoją z daleka, bezradne jak las.

Westchnąć, wzruszyć ramionami. Nie mogę. Intelekt, pług do odgarniania pozorów, teraz chce pomóc, zasypuje prawdę byle czym. Ale to się nie da wyłączyć. Tchórz umiera ciągle. Wszystkie rany, wszystko, tyle razy, ile razy widział śmierć. Jest cicho. Rano wyjdą pionki i konie przeciwko wieżom, których jeszcze nie widzę. A jeżeli to miasto nie ma wież? Wszystkie miasta mają wieże. Pług na kamieniu odskakuje. Westchnąć to pogodzić się. Muszę przecież.

Polowy samochodzik blisko na szosie w lesie. Kroki na liściach. Idą tu. Nasz dowódca podchodzi do nich, wyprostowany cień. Rzymski kręgosłup, salut ręki, gilotyna w górę, w dół, ostra, dokładna. Potem to pomaga. Gdyby się zbuntował? Przygarbiony cień wyprostowanego oficera: mnie nie zmobilizowali. Rano rozstrzelany przy cieniach werbli, kikuty pałeczek owinięte szmatami.

Przystanęli wszyscy obok radiostacji. Głos w lesie, zachrypnięty jak kora.

— Żołnierze.

On. Byłem z wami wszędzie. Wszyscy wstają. Wstanę. Gdzie broń? Tu. Hełm? Na głowie. Generał.

Schodzą się do ślepej latarki adiutanta. Rozkłada mapę na zwalonym pniu. Obrus, na którym jadają bitwy. Tam jest, po lewej stronie, bez płaszcza. Ludzie lubią go. Ja też. Nie, teraz nie. Strach nie ma przyjaciół. On trzyma ołówek.

Obstąpili go, zderzając się w ciemności hełmami jak rondle kuchenne, ożywione nocą w bajce, przyprowadzone fletem. Tłoczą się, ale zostawiają miejsce za jego plecami. Żeby nie przygnieść starych złotych skrzydeł.

— Musicie uderzenie najpierw sforsować rzeczkę wy przyślę czołgi wsparcie z powietrza wy musimy być tam w południe tam

Pokazuje ołówkiem, gdzie. Rzeczkę. Przez to robi się węższa. Mądry zabija wyobraźnię. Szkoda, że wiem o tym. Nie będzie miłym, co niemiłe. Musimy. Szumcie, skrzydła. Mroki jak kolumny naokoło niego. On. Rzeczkę w południe, chłopcy. Nie zna goryczy, bo mamy mundury. Dlatego mu nie umieramy, jednakowi jak metry. Ciągle widzi tych samych, sto owiec, liście, krople. Lepiej być baranem Megaryjczyka niż jego synem.

Jedną sławną dłonią wyjmuje papierosa, drugą zapałki. Tamci mogą zauważyć. Nie, bo adiutant zdejmuje kurtkę. On wchodzi w nią jak wiejski fotograf, głową naprzód. Przyjemny wyraz twarzy, miłym, co niemiłe. Pstryk. Prostuje się, patrzy na zegarek, przyświeca sobie ognikiem papierosa. Cichy połysk hełmów, bąble na czarnej wodzie. Za sto lat jego zegarek z bitwy pod. Jak się to miasto nazywa? Na pluszu. Mała gablotka. Tabakiera Napoleona, korona Karola, włócznia Maurycego, luneta Nelsona. Słuchajcie mnie, wyspy. Ale któryż dzielny mąż nie kocha siebie? Zygzaki. Pustynia przecięta cytatami. Ten mnie zasypie: wielkie rzeczy zdobywa się prawie darmo, a największe nic nie kosztują. U ojca książeczka złotych myśli. Kapią, stare wino wyciśnięte z mądrych, szarych kiści. Rzeczkę.

I tę mapę wymyślili spokojnie, 1 : 100 000. Świat w tej skali, bóg chyba też. Genezis sztabowców, maluteńki chaos na początku, iskierka nad ciemną kroplą. Potem wody wywiodły życie i wszystko wojsko. Potem potop: ptak strącił krople z listka, upadła, wsiąkła. Codziennie, tyle razy, patrzyłem, nie rozumiałem.

Kółeczka na patyczkach to ten las. Może tu zostanę, nieznany, pod kółeczkiem. Albo dalej, gdzie ta niebieska linia, rzeka podlegająca prawom, która płynie tak prosto, jak potrafi. Czerwona strzałka ołówkiem, potem półkole po drugiej stronie.

— Linia obronna na rzece wy przyczółek czołgi przełom ulicą potem

Strzałka przez miasto. Pójdą po niej, patrzą spod hełmów.

— potem plac muzeum park bunkry tory zadanie ważny węzeł kolejowy zaplecze zadusić wy przeciąć tam do wieczora chłopcy całe miasto Wasza. Niezawodna. Dywizja

Przetnie. On. Gordyjski węzeł kolejowy, żadnych zagadek. W sam środek środka. On, kaznodzieja, był kiedyś królem. Oto na dłoniach swoich wyrysowałem cię, miasto, mury twoje są zawsze przede mną. Tarany zasadzę przeciwko nim, a potłukę je młotami mymi. On. Lepiej być taranem Megaryjczyka. Zawsze. Poda także to miasto na spustoszenie i na świstanie. Amen. I uczyni niebo nad nimi jak żelazo. Amen. On.

Jasnowłosa z północnej wyspy. Moja matka. Posłuszny prawom, mój ojciec. Myśli o mnie spokojnie nad twardą Biblią Lutra. Po włosku bałbym się chyba inaczej. Ukryty, niepewny w ciepłym cieniu oliwki. Zimny pot na oliwkowej skórze. Zapominałbym. Oni śmieją się potem, zaraz. Odrastają prędko. A tak, świat Pisma: owce, pustynie, pochody malutkich ludzi. Stary, sfałszowany, obcy testament. Był kolorowy i bezładny. Nasz, biały i dumny, spokojny katalog nieważnych cierpień. Z przeszłości jak z głębokiej wody, ojczyzna. Powolny koral, pokolenia umarłych, jedne na drugich, coraz bliżej. Sagi, stosy we mgle, skupiony porządek Dorów. Stworzyli nawet strach na podobieństwo swoje. Nieruchomi w zbrojach, na białych i czerwonych koniach, patrzą z chmur trójkątnymi oczami, na mnie: Abrahamie, Abrahamie, widzimy ciebie. Obok stosu baran, który uwiązł w cierniu za rogi swoje, pierwsza ofiara drutów kolczastych. Lepiej być synem Abrahama niż jego baranem. Ojczyzna: umieranie za umarłych. Reszta będzie wieczorem, inaczej, przecież przeżyję.

Adiutant zwinął mapę błyskając trójkątnym okiem latarki. W porządku. Ale tamten za rzeką też się naradza, też ma złote skrzydła i wic, jak obronić miasto. Matka. Dlaczego o niej myślę?

Zawrócił i położył się pod jarzębiną, na trawie, która była już mniej czarna.

Wszyscy, po obu stronach rzeki. Czekaj, aż przejedzie ten samochód. Nie pij surowej, bo jesteś zgrzany. Weź dla swojej dziewczyny, bo mnie już niepotrzebne. W domu wszystko dobrze. Uważaj na siebie. Wtulić głowę w miękką suknię ciemności.

Szaro. W górze ostrożny, nieunikniony profil świtu. Motor samochodu w lesie. On odjeżdża, sam za plecami adiutanta. Twarz nieruchoma, jak by noc była podwładnym. A pod twarzą wątpi: może za mało? Za frontem śpią rezerwy. Uderza palcem w plecy tamtego. Postanowił. Wstaną.

Ludzie wstaną. Guziki. Sznurowadła zaspanymi palcami. Podchodzą do czołgów, ściągają płachty z luf owiniętych jak róże na zimę. Brezent, sucha skóra starego węża, noc bez rosy. Kierowcy wejdą pierwsi, zapalą tarcze zegarów. Blady połysk na dźwigniach, zapach spalin w żelazie. Milczą, myślą, wszyscy to samo. Potem się umiera. To, co słychać, kiedy woda wolno płynie po kamieniach. Ludzkie. Nie było dzisiaj księżyca. Słońce umarłych. Będzie dzień i ruszą esami jak konie, żeby się nie dać schwytać na lasso. Pięciu rycerzy w jednym pancerzu na kółkach. Pomiędzy nimi my z naszym wrzaskiem. Wjadą do miasta, trojańskie konie szachowe. Ptak strąci kroplę. Potem ktoś powie, że tego miasta wcale nie było. Ludzkie.

Tym mniejszym ostrzem, bo jarzębina jest miękka. Nie tak głęboko, jest żywa. Po śmierci będzie drewniana. Ale trzeba zostawić ślad. Wyryte na wiosłach, niesione po ciepłym morzu wołanie. Delfiny patrzą i rozumieją: rozpacz jest matką literatury.

Też dlatego, że się boję. Przecież zaczęli inaczej, w kamieniu, żeby powiedzieć do tych, których jeszcze nie było. Ja król kaznodzieja byłem kiedyś. Bas granitu. Marmur: biały sopran chóru wolnych dziewczyn. Narysowałem ludy u moich kolan, nisko upokorzone. Wiedziałem, że prawda to tylko to, co zostanie zapisane. Wykułem przeszłość w diorycie według moich potrzeb. Gładki, zielony kamień. To, co się widzi w nieruchomej wodzie. Zamyślone lustra. Zostanę z wami, portret dioryta Graya.

Ale inni wiedzą, rozbijają umarłych królów, strącają tablice, przeszłość się zmienia, kamienie wołać nie będą.

Natnę głębiej. Trzeba wstać. Dlaczego, przecież można nad samą ziemią. Nikt nie zobaczy. Po co? Tu, gładka kora. Zaraz będzie widać świat. Serce, w środku dwie litery. Czołgi na szosie. Zaczyna się mała mgła i niesie dźwięk. Tamci za rzeką też słyszą żelazne szmery. Stanęły. Teraz ciszej, bo wjechał na miękkie podłoże, drugi, trzeci, reszta. Są w lesie, skręcają tu. Już niedługo. Drzewa, coraz więcej, powalone nocą jak atramentem. Szaro.

Idą, dowódca i jeszcze ktoś. Rozmawiają z sierżantem. Tamten nie ma broni. Okrągła odznaka na ramieniu, korespondent frontowy. Donosi z. Sierżant śmieje się, macha ręką, tamten zapisuje w notesie. Gdyby podszedł do mnie? Powiedzieć mu wszystko. Co przekazać rodzinie? Strach. Nie, nic więcej. A do gazety? Nic. Matka przeczytałaby. Wie, że jestem na dużej wojnie, zrozumie, że w małym lesie. Dowie się, że zabijają. Życzenia? W poprzednim mieście była stara kobieta, miała sparaliżowane nogi. Siedziała w łóżku i jadła mieloną kawę łyżeczką. Nie mogła zaparzyć, bo dom się palił i wszyscy uciekli. Wyniosłem ją z domu i posadziłem na ziemi, prywatnie. Nogi miała wyschnięte, jak z bibuły. Bose, leciutkie kotwice. Siedziała w kapuście i robiła małe bezradne ruchy. Szeptała, odszedłem. Potem rzucałem granatami do jakiejś piwnicy. Skaleczyłem się zawleczką w palec.

Wieczorem miasto było daleko. Palec pulsował jak ból głowy. Myślałem: miasto palec. Nic więcej. My ją niesiemy ze sobą: wojnę. Oszczędzamy szpitale, zabijamy najzdrowszych. Potem odchodzimy. Tam mija to, wymiatają szkło, zakopują tych ludzi. Powtarzamy gdzie indziej, jak wieczną katastrofę kolejową. Zderzenie, huk, powinna być ogromna konsekwencja zaraz, rozpacz wszystkich, zdumienie. Nie ma. Znowu zderzenie. Znowu zderzenie. Wstać, zdążyć do następnego. Na wylot, obcych. Nie przeszukiwać, bo robią się prywatni. Zabić cesarzowi, co cesarskie. Nic więcej. Życie to zabijanie. Ale one śpiewają przez całe życie, ptaki. Podskakują na dwóch nogach na raz. Kiedy byłem mały, chciałem tak samo, ale pięty bolą. Żołnierz nie jest prawdziwy w mężczyźnie. Fortepian, miło za szybą, pożycz od nich sześć talerzy na wieczór, niedziela. Nie pomyślę wtedy: ewolucja to zabijanie w zmienionych warunkach. Rozumie pan? Nie. Ale pan jest tutaj kim innym. Może pan być zabity, ale pan nie ma broni. Być tu bez broni jak sarna. Melancholijna męskość. Mała rozkosz jak piosenka.

Co by odpowiedział?

Podaje rękę sierżantowi. Dowódca patrzy na mnie. Wiedziałem przecież. Pokazuje mnie. Moje medale. Tamten chce zobaczyć najdzielniejszego. Tak, ja, idą, tu. Wstanę. Nie. Schować scyzoryk. Dlaczego? Schować. Co jeszcze? Spokojne, szare oczy. Mam szare, niespokojne. Uśmiech, tak. Pokazał mnie i odchodzi, na szczęście. Tamten sam. Wyciąga rękę. Podać mocno.

Tak. Dzień dobry. Jak będzie? Bywało trudniej. Kogo? Pozdrowić ojca i matkę. Narzeczoną? Nie mam jeszcze. Kiedy wrócę, no, pewnie. Żołnierzowi nie potrzebna. Co? Kto by tego nie lubił, ha, ha. Tak, medalem w obliczu wroga i kawalerem męstwa na wstędze chwały, dwa razy z włóczniami czwartego stopnia. Odesłałem do domu. Ojciec, niech się cieszy. Stary wiarus. Sam by poszedł, ale kontuzjowany na poprzedniej. Tak, wieczorem tam będziemy, trzymam zakład. Nie pierwszyzna nam. Potańcujemy z nimi. Tak, nazywam się. Urodziłem się tam, to moje rodzinne miasto. Nie ma takiego drugiego. Tęsknię, ale służba nie drużba. Tak, dziękuję. Do zobaczenia za tą rzeczką. Ho, ho, no pewnie, zawsze uszy do góry. Nawzajem.

Wszystko. Poszedł, usiadł pod dębem, notuje. Z naszymi chłopcami przed szturmem na. Smagli, marsowi, o świcie, pióro pisze. Nic więcej. Zastanawia się, pewnie nad metaforą. Radosna chorągiew odwagi. Teraz o mnie: skromne, jasne oczy, pozdrówcie rodziców sędziwych, progi, na sercu w woreczku, relikwie, wrócę, im ucałuję. Pisze prędko, spokojnie.

Trzeba było mu powiedzieć. Nie ma niczego prawdziwego poza moim mózgiem. Kula, która mnie trafi, zabije świat. Ja też, ich, z całym ich świstem. Mundocyda. Wymyśliłem słowo. Gramatyka Clausewitza. To serduszko.

Pierwsza litera w korze. Między drzewami góry. Za nimi różanopalca, senna, nakryta niebem, wolno wyciąga palce spod kołdry. Miasto już jest: dwa pożary na prawo, małe jak dla dzieci. I wieże. Ostre, zatemperowane kościoły, można nimi pisać na niebie. Dalej, daleko szczyty, też senne, jakie neutralne.

Pocisk nad lasem, daleko. Drugi bliżej. Zaraz początek. Ten w radiowozie krzyczy:

— Małgorzata Małgorzata czterdzieści piętnaście!

Szyfr. Książka dla jednego, nikt inny nie wie.

Tylko ty i ja, Patroklesie. Małgorzata siedem siedem, siedem, siedem: obetnę moje długie włosy. Sto: i rzucę na twój stos. Jeden: kocham. Dwa: ciebie. Trzy: całuję. Cztery pięć pięć: twoje ramiona.

Patroklesie, jestem w lesie.

Znowu leci. Bliżej. W lesie. Już widno. Widziałem te góry wczoraj wieczorem, czerwone. Teraz są szare. I walczyli u stóp różnobarwnych gór. Co się dzieje ze mną ze mną ze mną ze mną? Znowu, jeszcze bliżej. Trzask jakiegoś drzewa. Zaczyna się. Nic bać się, myśleć prędko.

Podsunął się na dłoniach i kolanach ku ostatniemu drzewu. Wysoko. Bombowiec? Nie, orzeł. Sam, spokojny, porusza się, nieruchomy. Duża różowa chmura daleko. Niżej rzeka w zagłębieniu. Sterty żyta jak małe namioty. Blisko gałązka krzewu: w lewo i nieruchomość, w lewo i nieruchomość. Nie, suko. Ptaki, snopy, jarzębina i mały wiatr. Miękkie palce powietrza. A który umrze w polu, zjedzą ptaki powietrzne. Śliczne słowa, jak wyspy. Teatry mew tańczących, piersi oceanu. O ziemio, ziemio, ziemio. Rzeki niech klaskają rękoma. Zachwyciły mnie sidła śmierci. Nie.

Pocisk bliżej. Tylko spokojnie. Po–cisk bli–żej Myślę równo. Drugi, trzeci, rów–no. Zasłonić oczy. Blisko. Bolą mnie uszy. Uszy. Huk. Drzewo leci. On. Na niego. Prędzej. Podnosi ręce, trzyma notes. Korona dębu leci, na niego. Zamknąć. Już. Oczy.

Trzask. Nie krzyczy. Otworzyć. Pień, gałęzie, gdzie on jest?

Odsuwają, jest. Sierżant nachyla się. Znowu. Przeniosło wysoko, po czubkach drzew. Tam wybuch, już. Sierżant klęka, patrzy, macha ręką. Gotów. Uszy do góry — mówił. Za dwa tygodnie odpadną, odpadną, miękkie, ziemia zjada. Znowu

Daleko. To dobrze. Ktoś krzyczy daleko. Wysoki głos bez słów, chyba nerki. Każdy organ inaczej. Sanitariusze poznają po krzyku, w co. Muzyka anatomii. Wstać? Nie. Wstanę. Po co? Zobaczyć go.

Szelest. Upaść, karabiny maszynowe. Po co to robią? Wszystko idzie górą stamtąd, bez sensu. Trudno nawet w las trafić. Potem będzie łatwiej, przyjdziemy. Wybuch. Drugi. Trzaski gdzieś. Do niego prędko. Bezpiecznie blisko zabitego. Przesąd. Jak by śmierć odpychała śmierć. Na pewno przyciąga życie. Nie wstawać. Czołgać się. Już. Położę się przy nim.

Dlaczego ma taką twarz? Jak kobieta. To krew na ustach. Jasna szminka jak clown. Lifar, Patroklesie. Znowu przenoszą. Tu na skraju najlepiej. Biją w las, trochę głębiej. Tu najbezpieczniej. Nie dla niego. Usta jak czerwony anemon. Prędko rośnie, rozlewa się. Zbierałem dla ciebie. Zamknąć oczy, czekać. Blisko, duży kaliber. Zbierałem zbierałem rałem czerwone anemony tak tak na ruinach tak Koryntu. Tak tak tyle tyle zapłaciłem za pocztówkę pocztówkę. Gdzie? Prędko. Gdzie jeszcze? Byłem prędzej pod piramidą tak Cheopsa tak raz dwa trzy cztery pięć teraz blisko sześć sześć siedem osiem. Gorące powietrze. Piramidas ma ośle uszy duszy duszy. Teraz cicho. Nic. Znowu blisko. Prędzej, równo: potem szedłem drogą przez wieś dobrze pod kolumnami była jakaś wycieczka dobrze Korynt wycieczka tak tak motyl trzepocze mu nad ustami wycieczka. Nie usiądzie, nie piją krwi. Usiadł. Wyciąga nogi, lepią się, zaczepił. Skrzydłem. Zaczepił skrzydłem. Bagno. Teraz! Dlaczego zamykam oczy? W sam skraj, wysoko. Najpierw piasek, potem trawa, teraz opada, opadła. On żyje jeszcze, ten motyl. Krew już krzepnie. Jak lawa. Utknął, walczy, schodzi na brodę. Pięć już puściło, szósta nic. Pomóc? Za skrzydła? Nie. Puszek się ściera i umierają. Też matka. Wyszła szósta noga. Siedzi, otwiera się i zamyka, jak by oddychał. Mała książeczka, poleciał. Znowu

Daleko. Wrócić pod drzewo, do siebie. Nie skończyłem. Teraz blisko. Jak jaskółka, to był odłamek. Korona tego dębu, który go zabił, równo odcięta. Słoje, co roku jeden nowy. Dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, czterdzieści, mniej więcej. Tyle, co on, mniej więcej. Pierwszy gwizdek. Wrócić pod jarzębinę. Mniej więcej. Może zdążą? Nie podrywać się. Nie. Już. Broń sprawdzić. Zjeść coś. Kiedy później? Dwie gałązki pod siatkę hełmu. Podobny do krajobrazu. Inni też. Serduszko, prędko, litery. Suchary? Nie, czekolada. Lepka. Motyl. Już widno. Pistolet maszynowy mój tak magazyn tak w lufie tak gwizdek tak tak ręka dowódcy tak pokazuje równinę. Wybuch tam. Czołg na pełnych obrotach z tyłu blisko, łopatka tak sprawdzić czy łatwo wychodzi tak.

On wstaje, biegnie, drugi, trzeci, ja Biegł. Potem obejrzał się, leżąc płasko przy ciepłej ziemi. Mali ludzie wybiegali z lasu, padali, podrywali się.

Nad nim przeleciał pocisk po niewidzialnej syczącej tęczy i wybuchł na skraju równiny. Jarzębina, drzewo między drzewami, upadła.

 

Spotkał ich owego dnia po raz pierwszy, chociaż już przedtem widywał ich kilkakrotnie z dużej odległości, spokojnych, posuwających się wolniej niż inne zwierzęta i rzucających wysoki, widoczny z dala cień.

Aż do owego dnia nie oddalał się bardzo od swej górskiej siedziby. Był młody, samotny, rósł ciągle i dopiero niedawno rozpoczął dojrzałe życie. Tego ranka jadł wcześnie. Znalazł dużego, rannego ptaka, na wpół roztrzaskanego o skały podczas wczorajszej burzy.

Słońce grzało mocno. Ciepłe powietrze rosło szerokimi kolumnami, odchodząc od ziemi. Może to właśnie było przyczyną jego podróży, gdyż ciepły prąd wyniósł go w paru szerokich spiralach wysoko ponad szczyty, nie zmuszając do ani jednego ruchu i najmniejszego wysiłku.

Przed nim, widoczne poza półkolistą wystrzępioną ścianą skalnych wierzchołków, opadały luźnymi falami szerokie wzgórza, porośnięte ciemnym, wysokim lasem. Dalej był świat, którego nie znał, gładki, nizinny, nieskończony i obcy, z rzeką prawie niewidzialną w obramowaniu wysokich brzegów i migotliwej mgły słonecznej. Poranny wiatr pochylał w tamtym kierunku wstępujące, rozedrgane powietrze.

Położył się nieruchomo na sprężystych pasmach tego wiatru i miękkim ślizgowym lotem przemknął nad szczytami. Pośród cichego szmeru powietrza w lotkach usłyszał głęboko pod sobą ostry, daleki świat. Jak kupka trąconych kamieni, szara rodzina świstaków przekoziołkowała w dół skalnego urwiska i zniknęła w szczelinach głazów. Był syty, spokojny i nie polował w tej chwili, ale widział świstaki, bo dostrzegał każdy ruch w podwójnym zasięgu swych żółtych oczu. Znajdował się już ponad lasem, wysoko nad ziemią, opadając wraz z nią coraz niżej. Na polance zobaczył sarnę, która uniosła głowę i wbiegła pod drzewa.

Ponad lasem powietrze nie było tak rozgrzane, zatoczył szerokie koło, nabierając wysokości. Potem nadeszły pola. Na jednym zobaczył szybkie myszy i zbliżającego się do nich bruzdą węża. Jad tego węża był dla niego śmiertelny, więc nikt z jego gatunku nie atakował nigdy takiego węża, nawet widząc go po raz pierwszy.

Tu była granica poznanego dotąd świata. Stała tam siedziba człowieka, którego widział już parę razy. Kiedyś znalazł się nad nią i poczuł zapach dymu, który wywołał w nim niepokój. Zawrócił wtedy ku górom. Ale był wówczas o wiele młodszy i mniejszy. Dzieci tego człowieka były niewielkie i bardzo powolne. Jedno z nich mógł raz pochwycić, kiedy szło pod nim samotnie przez pole. Ale nie zrobił tego. Ominął je tak, jak teraz węża, ale odczuwał to nieco inaczej. Gatunek nie przekazał mu przestrogi, lecz niepewność.

Teraz nie poczuł dymu i nie zobaczył nikogo. Okrążył siedzibę szerokim łukiem. Potem zawrócił i zatoczył duże koło, patrząc w dół. Białe kury schroniły się pod ścianę domu. Przeleciał nad nimi powoli, potem uniósł się jeszcze wyżej. Widziany z dołu byłby nieomal niczym na niebie.

Dalej stało pośród pól samotne drzewo, ogołocone z liści. W rozwidleniu martwych konarów zobaczył czatującego myszołowa. Myszołów trzymał pod nogą wiotkie ciało kreta o czerwonej, rozbitej dziobem na miazgę głowie.

Nienawidził każdego myszołowa. Z ogromnej odległości, jaka ich jeszcze dzieliła, zauważył, że myszołów uniósł głowę. Zbliżył się do drzewa, zniżając się miękko, spokojny, napięty. Myszołów nie drgnął. Siedział w ostrych, widlastych, nagich gałęziach, bezpieczny.

Orzeł zatrzymał się wysoko nad drzewem, a potem minął je i poczuł zapach dymu o wiele ostrzej niż kiedykolwiek.

Pośrodku równiny, nad rzeką, było ich miasto, skała o wielu ostrych i tępych wierzchołkach, wyżłobiona rozpadlinami, w których przesuwali się wolno, różnobarwni, głośni. Dym unosił się z wielu otworów skały wąskimi, niebieskimi smugami.

Natychmiast oddalił się, okrążając miasto i patrząc na nie. Znalazł się nad rzeką, za którą była szeroka równina, unosząca się łagodnie w kierunku lasu, jaśniejszego i gęstszego niż górski las, który znał. Dym ciągle jeszcze utrzymywał się w powietrzu, ale nie tak wyraźnie. Głosy miasta przycichły.

W płytkiej, przeźroczystej rzece dostrzegł ryby, duże i powolne, przesuwające się ponad falistym ruchem wodorostów.

Zatoczył koło nad równiną, obracając słońcem z wolna wokół siebie i mając blisko pod sobą ziemię wirującą miękko. Patrzył, ciekawy, uważny. Wiedział nawet, że na dalekim drzewie za miastem nie ma już myszołowa, który robiąc potężnie skrzydłami odleciał nisko nad łąką ku zagajnikowi otaczającemu wielkie liściaste drzewo.

W tej samej chwili poczuł głód, ostry i gwałtowny. Musiał jeść dużo, a pragnienie pokarmu obejmowało go nagle, zmuszając od razu do polowania. Na skraju równiny, za rzeką, nadal lecąc w kierunku lasu, był teraz nad obcym obszarem, sam, nagle głodny.

Gdy zbliżał się, one nieruchomiały zawsze albo próbowały niknąć w cieniu. To była ich obrona, ów bezruch, który nie wpada w oko obejmujące wielką przestrzeń.

Przyspieszył, zataczając szerokie ósemki, i patrzył na sunącą w dole trawę, spokojną i pustą. Ruch z boku, dostrzeżony kątem oka, zatrzymał go w miejscu. Pies wybiegł z lasu na równinę i przystanął.

Na wielkich, szarych skrzydłach ważył się, on także nieomal nieruchomy, patrząc. Wiedział o psie wszystko, chociaż nigdy dotąd nie spotkał psa. Wiedział, że będzie próbował odwrócić się na grzbiet i kąsać. Wiedział też, że wbije w grzbiet psa szpony i będzie bił skrzydłami, podrywając go, aby nie mógł tego zrobić. Między krótkimi uszami była przestrzeń, którą musi rozbić dziobem. Poczuł wściekłość i nienawiść do psa. Poprzedzały one każdy atak i gasły zaraz później.

Pies zaczął znowu biec, potem przystanął, zobaczył go i znieruchomiał. Obejrzał się na las i podkulił ogon.

Lęk ofiary wzbudzał w nim zawsze jeszcze większą wściekłość, która przyspieszała działanie. Bokiem, lekko, zsunął się po linii powietrznej, nabierając szybkości, jak gdyby wciąż jeszcze chciał stać nieruchomo w powietrzu, a był znoszony wiatrem nad miejsce, na którym się musiał znaleźć. Patrzył na psa, ale równocześnie dostrzegł coś dużego, przesuwającego się pod koronami lasu, i zrobił krótki ruch końcem jednego ze skrzydeł. Lotki obróciły się skośnie, odepchnęły powietrze i znieruchomiał znowu. Przelatywał nisko nad szczytami pierwszych drzew, nieomal nad psem, kiedy wyjechali z lasu. Było ich dwóch, na koniach. Zatoczył małe koło, spokojny już i nie wpatrzony w psa. Poza niepewnością wzbudzali w nim ciekawość. Usłyszał ciche szczeknięcie. Równocześnie, wzbijając się, zobaczył lisa na małej polance w głębi lasu. Przypatrując mu się, patrzył na tamtych w dole. Stali na koniach i zadarli ku niemu głowy. Widział ich wpatrzone w niego oczy i kaftany koloru krwi. Usłyszał ciche, spokojne głosy, a potem jeden z nich zrobił szybki ruch.

To go nie zaniepokoiło. Nie byli stworzeniami powietrza. Zatoczył wielkie koło. Lisa już nie było. Niesiony miękką falą łagodnego podmuchu, spłynął aż nad rzekę i zawrócił na szeroko rozpiętych skrzydłach, patrząc na nich.

Nawet on zaledwie ją dostrzegł, tak szybko urosła, zbliżyła się i furknęła obok niego, zanim zdążył zrozumieć, że jest ona czymś, co oderwało się od nich ku niemu. Świst jej ucichł w górze, potem zwolniła i nieomal stanęła w powietrzu, długa, cienka, zakończona wirującymi piórami. Zatoczyła ostry łuk i opadła wolno na równinę. Jeden z ludzi ruszył ku niej na koniu, ale pies wyprzedził go, chwycił ją w pysk i odniósł stojącym.

Orzeł był teraz daleko, widział ich, gdy jechali powoli ku najpłytszemu miejscu rzeki. Dalej było ich miasto, po drugiej stronie wody. Poszybował ku górom.

Po drodze zobaczył na skałkach w lesie ciemnego, błyszczącego padalca. Opuścił się nisko i w przelocie porwał go trzema palcami jednej nogi, wbijając tylny, czwarty, w środek gibkiego ciała. Żywego, wijącego się, niósł go spokojnie w powietrzu.

Potem opadł lekko na występ skalny niedaleko swej siedziby i przeciął padalca na pół ostrymi krawędziami górnej części dzioba. Zjadł go całego, obszarpując drgające kawałki od przytrzymywanych pod nogą obu krwawiących części. Później usiadł nieruchomo, poruszając tylko niedostrzegalnie głową, szary jak skała, żółtooki, spoglądający w głąb górskiej kotliny i pełen niepokoju, chociaż nie pamiętał już tej równiny i tego zdarzenia tak, jak pamiętałby je człowiek.

To było jego pierwsze spotkanie z nimi, gdy był jeszcze bardzo młody.

 

Leżąc płasko w trawie, osłonięci małymi półkolistymi kopczykami wykopanej łopatkami ziemi, czekali już niedaleko rzeki. Obok Antoniego czołg palił się powoli pośrodku wschodzącego słońca. Na las i środek równiny leciały pociski. Tu było ciszej, nad głową szeleściło powietrze podziurawione długimi smugami karabinów maszynowych. Atak utknął w ogniu prowadzonym z domów nadrzecznego bulwaru.

Wyjrzał i ukrył głowę. Stare domy, patrzące malowanymi twarzami w rzekę. Pokolenie za pokoleniem, hełmy, aksamitne czapki, szerokie kapelusze z piórami, potem meloniki, cylindry, teraz znowu hełmy i koniec. Domy palą się. W wodzie wysoki plusk artyleryjskich wybuchów, żółta, spiętrzona piana i odbite płomienie pożarów. Łagodny głos karabinów maszynowych. Spojrzał w górę. Wysoko nad równiną krążył orzeł.

Przymknął oczy. Nagła senność pośrodku tego wszystkiego. Uniósł z wysiłkiem powieki. Stare, ciężkie i zardzewiałe jak wieka kufrów na zakurzonym strychu. Ktoś za nim poderwał się, chcąc podbiec bliżej.

Zobaczył rozwidlony, czerwony blask, który zatrzepotał pod nogą biegnącego. Człowiek uniósł się z rozkrzyżowanymi rękami. Stało się z nim coś nieokreślonego jak z pękającą bańką mydlaną. Ziemia opadła. Żołnierz, który nadepnął na minę, leżał podarty i zmiętoszony.

Orzeł przesunął się nad rzekę. Był tak wysoko, że zmęczone, załzawione oczy gubiły go i odnajdywały jak za szybą zmywaną ciepłym deszczem. Krążył teraz nad mostem, który leżał między brzegami z pękniętym grzbietem, na wpół zatopiony w mule. Armaty łomotały po umierających domach nadbrzeża. Czołgi gryzły szybkim ogniem to, co stało nie naruszone, przesuwając się i zawracając.

Jestem sto metrów od wody, obrona słabnie. Zaraz nas poderwą. Tam przy czołgach z tyłu są małe gumowe łodzie, zwinięte, przyczepione do butelek ze sprężonymi powietrzem. Po trzech w każdej. Potem będziemy zdobywali domy, jeżeli przepłynę. Ten orzeł zawraca. Świst, zaczynają nas ostrzeliwać. Czy to możliwe, że mi się spać chce? Możliwe. Krąży daleko duży, szary ptak.

 

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angamoss.xlx.pl