[ Pobierz całość w formacie PDF ]

BRIAN W. ALDISS

MROCZNE LATA ŚWIETLNE

Tytuł oryginału: The dark light years

Przekład: Ewa i Dariusz Wojtczakowie

Wydanie polskie: 2003

Wydanie oryginalne: 1964



Kilka lat świetlnych ze sztucznym aromatem dla

Harry’ego Harrisona poety, filozofa, pioniera, smakosza

O ciemno, ciemno, ciemno! Wszyscy wkraczają w ciemność

W puste międzygwiezdne przestrzenie, istoty puste w pustkę.

Kapitanowie, bankierzy hurtu, świetni pisarze.

Hojni mecenasi sztuki, mężowie stanu, panujący

 

T. S. Eliot, Cztery kwartety. Przeł. J. Niemojowski.

Rozdział pierwszy

Na powierzchni w warstwach chlorofilowych wykiełkowały nowe źdźbła trawy. Z konarów i gałęzi drzew wyrosły języki zieleni i owinęły się wokół nich. Niebawem miejsce to będzie wyglądało niczym niezdarny rysunek drzewek bożonarodzeniowych wykonany przez niedorozwinięte umysłowo ziemskie dziecko. Wiosna na południowej półkuli Dapdrof znów pobudza rośliny do wzrostu.

Nie żeby natura traktowała Dapdrof przyjaźniej niż inne zakątki kosmosu. Nawet kiedy wysyłała cieplejsze wiatry nad południową półkulę, większą część półkuli północnej zanurzała w lodowatym monsunie.

Podparty na kulach grawitacyjnych, stary Aylmer Ainson stał przy drzwiach, niespiesznie drapiąc się po czaszce i gapiąc na pączkujące drzewa. W mocnym wietrze nawet najmniejsze i najdalsze gałązki leciutko się trzęsły.

Ten grawitacyjny „efekt” powodowało ciążenie rzędu 3G. Gałązki, podobnie jak wszystko inne na Dapdrof, ważyły trzykrotnie więcej niż na Ziemi. Ainson już dawno przyzwyczaił się do tego ciążenia: przystosowało się do niego również ciało mężczyzny, reagując zaokrąglonymi ramionami i zapadniętą piersią. Mózg Aylmera także trochę się „spłaszczył”.

Na szczęście Ainsona nie gnębiło jeszcze pragnienie usilnego odtwarzania przeszłości, które powala tak wielu ludzi jeszcze przed osiągnięciem wieku średniego. Widok maleńkich zielonych liści wzbudzał w nim jedynie bardzo niewyraźną nostalgię oraz ledwie mgliste wspomnienie, że dzieciństwo minęło mu wśród listowia bardziej odpowiedniego dla kwietniowych zefirów – co więcej, zefiry te wiały na planecie odległej od Dapdrof o sto lat świetlnych. Dzięki tej „niepamięci” Ainson mógł stanąć w progu i cieszyć się najwspanialszym luksusem człowieka – czystym umysłem.

Nieuważnie obserwował Quequo, utoda płci żeńskiej, kiedy przechodziła wśród swoich grządek z sałatą i pod drzewami ammp, a później rzuciła się całym ciałem w przyjemne błoto. Ammpy były roślinami wiecznie zielonymi w przeciwieństwie do pozostałych drzew w otoczeniu Ainsona. Na ich wierzchołkach w listowiu odpoczywały duże czteroskrzydłe, białe ptaki, które postanowiły się wzbić do lotu, gdy Ainson na nie patrzył, a już po chwili wznosiły się z trzepotem niczym ogromne motyle; kiedy przelatywały, ich wielkie cienie na moment przykryły dom.

Zresztą cienie tych ptaków już wcześniej pokryły ściany domów. Posłuszni pragnieniu tworzenia dzieł sztuki, które nawiedzało ich pewnie tylko raz na wiek, przyjaciele Ainsona złamali biel ścian rozproszonym malowidłem naszkicowanych skrzydeł i wznoszących się w niebo ciał. Nadzwyczaj wiernie oddany ruch tego wzoru wydawał się sprawiać, że niski dom niemal piął się w górę wbrew prawom grawitacji; był to wszakże jedynie pozór, gdyż tej wiosny neoplastikowe deski kalenicowe przekrzywiły się jeszcze bardziej, a ściany domu znacząco się zapadły.

Była to już czterdziesta wiosna, której nadejście Ainson przeżywał na Dapdrof. Nawet dojrzały smród z gnojowiska pachniał obecnie swojsko. Kiedy Aylmer go wdychał, jego żarłoczny pasożyt grorg czule podrapał go po głowie. Ainson podniósł rękę i połaskotał po głowie podobne jaszczurce stworzenie. Domyślił się, czego grorg naprawdę chce, ale o tej godzinie, kiedy świeciło zaledwie jedno słońce, było zbyt zimno, by dołączyć do Snok Snoka, Karna i Quequo Kifful, które wraz ze swoimi grorgami tarzały się w błocie.

– Jest mi zimno, gdy stoję na dworze. Zamierzam wejść do środka i położyć się – zawołał do Snok Snoka w języku utodów.

Młody utod podniósł wzrok i na znak zrozumienia wyciągnął z błocka dwie spośród swoich kończyn. Ainson poczuł satysfakcję, gdyż nawet po czterdziestu latach badań znajdował język utodów pełnym zagadek. Nie był pewny, czy przypadkiem nie powiedział: „Strumień jest chłodny i zamierzam wejść do środka, by go ugotować”. Uchwycenie właściwej odmiany ni to świstu, ni to krzyku nie było łatwe, szczególnie że Ainson miał tylko jeden otwór dźwiękowy wobec ośmiu Snok Snoka.

Zakołysał kulami i wszedł do budynku.

– Jego mowa staje się coraz mniej odmienna od naszej – zauważyła Quequo. – Mieliśmy spore trudności, zanim nauczył się z nami porozumiewać. Wiotkonogi nie jest już w pełni sprawnym mechanizmem. Zauważ, że porusza się znacznie wolniej niż kiedyś.

– Też to dostrzegłem, Matko. Sam się na to skarży. Coraz częściej wspomina o zjawisku, które nazywa bólem.

– Trudno jest wymieniać pojęcia z Ziemianami, ponieważ ich słownictwo jest strasznie ograniczone, zaś skala głosu minimalna, jednak z tego, co próbował powiedzieć którejś nocy wnoszę, że gdyby był utodem, miałby teraz niemal tysiąc lat.

– Zatem musimy się spodziewać, że niebawem przyjmie stadium padliny.

– A to, co uważałam za grzyb na jego czaszce – dodała – zaczęło się robić białe.

Tę konwersację przeprowadzili w języku utodów. Wsparty o ogromne, symetryczne cielsko swojej matki Snok Snok leżał na plecach i moczył się we wspaniałym mule. Ich grorgi wspięły się na nich, skacząc i liżąc. Smród, pobudzony łagodnym blaskiem słońca, był cudowny. Łajno wypuszczane przez utody w rzadkie błoto dostarczało wartościowych olejków, które przesączały się w ich skórę, czyniąc ją niezwykle delikatną.

Snok Snok Karn był już dużym utodem, postawnym potomkiem dominującej rasy „ciężkiego” świata o nazwie Dapdrof. Snok Snok był teraz właściwie dorosły, wprawdzie nadal rodzaju nijakiego, choć w leniwym oku swojego umysłu postrzegał już siebie jako osobnika męskiego na następne kilka dekad. Będzie mógł zmienić płeć, gdy Dapdrof zmieni słońca. Na to zdarzenie, czyli na okresowy entropiczny słoneczny rozdział orbitalny Snok Snok został dobrze przygotowany. Większość jego przydługiego dzieciństwa zajmowały ćwiczenia przygotowujące go na to wydarzenie. Quequo miała wielką wiedzę w kwestii ćwiczeń fizycznych i ssania mózgu. A ponieważ trwali tu odizolowani od świata – oni dwoje oraz Wiotkonogi Ainson – Quequo całkowicie i po macierzyńsku skupiła się na nich obu.

Snok Snok ociężale wyciągnął kończynę, nabrał w nią porcję szlamu i błota, po czym rzucił je sobie na pierś. Po minucie przypomniał sobie o manierach, więc pośpiesznie rozchlapał trochę mieszaniny na plecy Quequo.

– Matko, sądzisz, że Wiotkonogi przygotowuje się do esrd? – spytał Snok Snok, cofając kończynę w gładką ścianę swego boku. Słowem „Wiotkonogi” utody określały Aylmera Ainsona, pisk „esrd” natomiast stanowił wygodny skrót oznaczający entropiczny słoneczny rozdział orbitalny.

– Trudno mi powiedzieć z powodu bariery językowej – odparła Quequo, mrugając brudnymi od błota oczyma.

– Próbowałam z nim o tym rozmawiać, niestety bez większych sukcesów. Muszę podjąć tę próbę jeszcze raz... Oboje musimy spróbować. Byłby to poważny problem, gdyby Wiotkonogi nie został odpowiednio przygotowany. Mógłby nagle i po prostu przejść w stadium padliny. Chyba na ich rodzimej planecie właśnie takie rzeczy im się przydarzają.

– To już niedługo, prawda, Matko?

Nie chciało jej się odpowiedzieć Snok Snokowi, gdyż grorgi aktywnie brykały po jej kręgosłupie. A Snok Snok leżał i myślał o momencie – niezbyt odległym w czasie – kiedy Dapdrof porzuci swoje obecne słońce, Szafranowego Uśmiechniętego, dla Żółtego Nachmurzonego. To będzie trudny okres i Snok Snok powinien się wtedy zachować męsko, dziko i twardo. Wtedy w końcu przyjdzie Mile Widziany Biały, szczęśliwa gwiazda, słońce, pod którym Snok Snok się urodził (i które wyjaśniało jego leniwe, słoneczne i pogodne usposobienie). Pod Mile Widzianym Białym, Snok Snok mógłby sobie pozwolić na podjęcie trosk i radości macierzyństwa, mógłby wychowywać i wyszkolić syna dokładnie takiego jak on sam. Ach, ależ życie było cudowne, gdy intensywnie się o nim pomyślało. Fakty związane z esrd mogłyby się niektórym wydawać prozaiczne, lecz Snok Snok – chociaż był tylko zwykłym wiejskim samczykiem, wychowanym w prosty sposób, a zatem bez żadnych ambicji dołączenia do stanu duchownego i wyruszenia w gwiezdne królestwa – dostrzegał w nich wspaniałość natury. Nawet ciepło słońca, które rozgrzewało jego osiemsetpięćdziesięciofuntowe cielsko, miało w sobie niemożliwą do wyrażenia słowami poezję. Utod dźwignął się na bok i wydalił do gnojowiska. Był to drobny hołd dla jego matki. Nauczono go, by dzielił się z innymi swoim łajnem.

– Matko, czy przedstawiciele naszego stanu duchownego ośmielili się porzucić światy Trzech Słońc, ponieważ spotkali Wiotkonogich Ziemian?

– Jesteś dziś rano w gadatliwym nastroju. Może wejdziesz do domu i porozmawiasz z Wiotkonogim? Wiem, że strasznie cię śmieszy jego wersja zdarzeń w gwiezdnych królestwach, więc idź się zabawić.

– Ale, Matko... Która wersja jest prawdziwa, jego czy nasza?

Zanim udzieliła synowi odpowiedzi, zawahała się. Odpowiedź była okropnie trudna, a jednak tylko dzięki niej można było zrozumieć porządek tego świata.

– Często – odparła – istnieje wiele wersji prawdy. – Zignorował to stwierdzenie.

– A jednak to właśnie ci przedstawiciele naszego stanu duchownego, którzy oddalili się poza świat Trzech Słońc, jako pierwsi spotkali Wiotkonogich, nieprawdaż?

– Może byś tak poleżał nieruchomo i podojrzewał, co?

– Czy nie powiedziałaś mi, że spotkali się na planecie zwanej Grudgrodd zaledwie kilka lat po moim urodzeniu?

– To raczej Ainson ci tak powiedział.

– Może, ale z całą pewnością od ciebie się dowiedziałem, że owo spotkanie spowodowało kłopoty.

 

* * *

Do pierwszego spotkania między utodami i ludźmi rzeczywiście doszło dziesięć lat po narodzinach Snok Snoka. Tak jak mówił Snok Snok, spotkanie miało miejsce na planecie, którą jego rasa nazywała Grudgrodd. Gdyby zdarzyło się na innej planecie lub gdyby w pierwszym kontakcie wzięły udział inne osoby, efekt tej konfrontacji i jego skutki mogłyby być zupełnie odmienne. Gdyby... Och, nie ma sensu rozprawiać o tym, co by było, gdyby... W historii nie ma gdybania, próżne dywagacje zaprzątają jedynie umysły komentatorów obserwujących przeszłe zdarzenia z perspektywy czasu i mimo całego postępu, jaki osiągnęliśmy, nikt dotąd przekonująco nie udowodnił, że za przypadkowymi zbiegami okoliczności stoją jakieś tajemne prawidła losu. Wszystko to tylko statystycznie potwierdzone ułudy, lubujących się w zwalaniu wszystkiego na przeznaczenie, przedstawicieli ludzkiego gatunku. Możemy zatem jedynie oświadczyć, iż pierwszy kontakt między człowiekiem i utodami odbył się w taki to a taki sposób.

Opowiadanie to powinno przypominać kronikę, toteż komentarze będą minimalne, czytelnik zaś powinien zapamiętać, że słowa wypowiedziane przez Quequo dotyczą zarówno ludzi, jak i obcych: prawda jawi się w równie wielu formach co kłamstwo.

Pierwsze utody badające Grudgrodd uznały tę planetę za całkiem znośną do bytowania.

Ich arka wylądowała w szerokiej dolinie, niegościnnej, skalistej, zimnej i niemal na całej długości porośniętej wysokimi po kolana ostami, a jednak niezwykle podobnej do pewnych pogrążonych w mrokach niewiedzy miejsc, położonych na północnej półkuli Dapdrof. Przez właz wysłano parę grorgów, która wróciła po pół godzinie nietknięta, choć mocno zdyszana. Istniała zatem szansa, że planeta nadaje się do zamieszkania.

Na jej powierzchnię wyrzucono więc nieco ceremonialnego błota, po czym do włazu podszedł Święty Kosmopolita i wydalił przezeń swój kał w uniwersalnym geście płodności.

– Myślę, że to pomyłka – oświadczył. – Słowem, które w języku utodów określało pomyłkę, było właśnie „Grudgrodd” (o ile atonalne chrząkanie można w ogóle oddać w postaci ziemskiego pisma) i od tej pory planetę znano pod tą nazwą.

Nadal skłonny protestować, Kosmopolita wysiadł w końcu, a za nim jego trzech Politów. Tym samym planeta Grudgrodd dołączyła do światów Trzech Słońc.

Już po chwili czterech kapłanów biegało pracowicie wokół, wycinając krąg ostów na brzegu rzeki. Wyciągnąwszy wszystkie sześć kończyn, pracowali szybko – dwóch wybierało ziemię z kręgu, po czym pozwalało nasiąknąć dnu dołu wodą, która ciekła z jednej strony. Dwaj pozostali natomiast dreptali po powstającym błocie, zmieniając je w rozkosznie śmierdzącą melasę.

Nieuważnie popatrując na ich pracę tylnymi oczyma, Kosmopolita stał na krawędzi rosnącego krateru i spierał się równie zdecydowanie jak zwykle, że utod nie ma prawa lądować na planecie nie należącej do Trzech Słońc. Trzej Polici kłócili się z nim tak ostro, jak tylko potrafili.

– Święte Uczucie precyzuje tę kwestię w sposób całkowicie wyraźny – mówił Kosmopolita. – Jesteśmy dziećmi Trzech Słońc i nasze odchody nie powinny dotykać powierzchni żadnych planet nieoświetlonych przez Trzy Słońca. Wszystko ma swoje granice, nawet kwestia żyzności. – Wyciągnął kończynę w górę i wycelował w brzeg chmury, skąd zimno wpatrywał się w nich wielki fioletoworóżowy glob wielkości owocu drzewa ammp. – Czy uważasz, że masz przed sobą Szafranowego Uśmiechniętego? A może bierzesz to dziwne słońce za Mile Widzianego Białego? Może nawet mylisz je z Żółtym Nachmurzonym, co? Nie, nie, moi przyjaciele, ta fioletoworóżowa nędza jest nam obca i marnujemy na nią tylko naszą substancję.

– Nie sposób podważyć żadnego z wypowiedzianych przez ciebie twierdzeń – przyznał Pierwszy Polita. – Tym niemniej, w zasadzie nie przybyliśmy tu z własnej woli. Wpadliśmy w turbulencję gwiezdnego królestwa, a ta wyrzuciła nas z kursu na odległość wielu tysięcy orbit. Ta planeta jedynie przypadkiem stała się naszym najbliższym portem.

– Jak zwykle mówisz wyłącznie prawdę – zgodził się Kosmopolita. – Tyle że wcale nie musieliśmy tutaj lądować. Miesiąc lotu i wrócilibyśmy z powrotem do świata Trzech Słońc. Na Dapdrof albo jedną z jej siostrzanych planet. Pobyt tu wydaje mi się nieco bezbożny.

– Nie sądzę, byś musiał się zbytnio o to martwić, Kosmopolito – oznajmił Drugi Polita. Miał grubą, szarawo-zieloną skórę typową dla osobników urodzonych dokładnie podczas esro i był chyba najbardziej niefrasobliwym przedstawicielem stanu duchownego. – Popatrz na to w ten sposób: Trzy Słońca, wokół których krąży Dapdrof, to tylko trzy gwiazdy z sześciu składających się na Rodzinną Gromadę. O ile wiemy, tamte sześć gwiazd posiada osiem planet, na których możliwe jest życie. Oprócz Dapdrof, także te siedem innych światów uważamy za równie święte i odpowiednie na utoddammp, chociaż niektóre z nich – na przykład Buskey – obracają się wokół jednej z trzech mniejszych gwiazd Gromady. A zatem świat, który się nadaje na utoddammp, nie musi krążyć wokół jednego z Trzech Słońc. Teraz spytajmy...

Jednakże Kosmopolita, który był lepszym mówcą niż słuchaczem jak przystało na utoda z jego pozycją), ostro przerwał swemu towarzyszowi:

– Wystarczy już tego gadania. Jeśli pozwolisz, zakończymy chwilowo dysputę, przyjacielu. Zauważyłem jedynie, że moim zdaniem postępujemy nieco bezbożnie. Nie chciałem niczego krytykować, jednak tworzymy precedens. – Podrapał ostrożnie swojego grorga.

Trzeci Polita (który nosił imię Bluga Luguga) oświadczył z wielką tolerancją:

– Zgadzam się z każdym twoim słowem, Kosmopolito. Niestety nie wiemy, czy tworzymy precedens. Nasza historia jest bardzo długa, toteż coraz więcej załóg wyprawia się do gwiezdnych królestw i tam, na jakiejś odległej planecie, tworzy nowe bagno ku chwale utoddammp. Och, jeśli się rozejrzymy, może nawet tutaj znajdziemy twory utodów.

– Całkowicie mnie przekonałeś – stwierdził Kosmopolita z ulgą. – W Wieku Rewolucji taka rzecz łatwo się mogła zdarzyć. – Wyciągnąwszy wszystkie sześć kończyn, zamachał nimi, ceremonialnie obejmując ziemię i niebo – Ogłaszam, że wszystko wokół należy odtąd do Trzech Słońc. Niech się rozpocznie defekacja.

Byli szczęśliwi. Stawali się jeszcze szczęśliwsi. Jak zresztą mogli nie być szczęśliwi? Lekcy i płodni, byli w domu.

Fioletoworóżowe słońce zniknęło w niełasce i prawie od razu wyskoczył znad horyzontu i wzniósł się śnieżnobiały satelita otoczony zawadiacką aureolą kosmicznego pyłu. Osiem utodów, przyzwyczajonych do wielkich zmian temperatur, nie zważało na rosnące zimno nocy. Pławili się w nowo utworzonym przez siebie bajorze. Towarzysząca im szesnastka grorgów tarzała się wraz z nimi, uparcie przywierając palcami z przyssawkami do swoich gospodarzy, gdy utody zanurzały się w błocie.

Powoli nasiąkali nowym światem. Błoto obmywało ich ciała, odsłaniając sensy niemożliwe do przetłumaczenia i ujęcia w kategoriach jakiegokolwiek języka.

Na niebie lśniła Rodzinna Gromada, sześć gwiazd rozmieszczonych w kształcie – tak przynajmniej twierdzili najmniej inteligentni z kapłanów – jednego z graali, które pływały po burzliwych morzach Smeksmeru.

– Nie musimy się martwić – oznajmił Kosmopolita radosnym tonem. – Trzy Słońca nadal nas tu oświetlają. Nie musimy też wcale się śpieszyć z powrotem. Może pod koniec tygodnia posadzimy kilka nasion drzewa ammp i wtedy ruszymy do domu.

– ...Albo pod koniec następnego tygodnia – dodał Trzeci Polita, z zadowoleniem taplając się w błocie.

Aby dopełnić ich zadowolenie, Kosmopolita wygłosił dla nich krótką mowę religijną. Leżeli i słuchali przemówienia, które wygłaszał ośmioma otworami dźwiękowymi. Wskazał, że drzewa ammp i utody są od siebie zależne, że wydajność jednych zależy od wydajności drugich. Przez chwilę rozwodził się nad znaczeniem słowa „wydajność” i dopiero później podjął główny wątek, omawiając problem zależności drzew i utodów (jedni i drudzy stanowili przejawy tego samego ducha) od wydajności światła, które promieniowało z każdego z Trzech Słońc, wokół którego się poruszali. To święte światło było odchodami swoich słońc, co czyniło je trochę absurdalnym, a równocześnie przemożnie cudownym. One, utodzy, żaden z nich, nigdy nie powinni zapominać, że także biorą udział zarówno w absurdzie, jak i w cudzie. Nigdy nie powinni czuć się wywyższeni ani grzeszyć pychą, skoro nie mieli nawet boskich kształtów swoich bogów...

Trzeciemu Policie bardzo się podobał ten monolog. Najpełniej dodaje otuchy to, co najbardziej swojskie.

Leżał, wystawiając jedynie czubek jednego z pysków ponad bulgoczącą powierzchnię błota i mówił niewyraźnym głosem przez zanurzone otwory ockpu. Jednym z nie zanurzonych oczu wpatrzył się w ciemne cielsko ich arki gwiezdnych królestw, wspaniale potężnej i czarnej na tle nieba. Ach, życie było dobre i przyjemne, nawet tak daleko od umiłowanego Dapdrof. Gdy przyjdzie następny esro, Trzeci Polita będzie musiał w końcu zmienić płeć i zostać matką. Był to winien swojemu rodowi. Jednak mimo to... No cóż, często słyszał, jak matka mówi... Dla przyjemnego umysłu wszystko było przyjemne. Pomyślał czule o matce i oparł się o jej ciało. Lubił ją tak samo jak zawsze, chociaż w pewnym momencie zmieniła płeć i została Świętym Kosmopolita.

Nagle zapiszczał wszystkimi otworami.

Za arką błysnęły światła!

Pokazał je swoim towarzyszom. Wszyscy popatrzyli we wskazanym kierunku.

Światła nie były jedynym zjawiskiem, jakie przerwało ich błogą zadumę. Słychać też było przeciągły warkot.

Świateł było kilka: cztery okrągłe źródła światła przecinały mrok, piąte zaś poruszało się niespokojnie niczym gmerająca kończyna; zatrzymało się na arce.

– Sugeruję, że zbliża się jakaś forma życia – obwieścił jeden z kapłanów.

Kiedy to powiedział, dostrzegli więcej szczegółów. Przez dolinę sunęły ku nim dwa masywne kształty. Właśnie z nich wydobywał się warkot. Masywne kształty dotarły do arki i zatrzymały się. Hałas ucichł.

– Jakie to interesujące! Są więksi od nas – zauważył Pierwszy Polita.

Z dwóch masywnych kształtów wyskoczyło kilka mniejszych. Teraz światło, które omiatało arkę, zwróciło się ku bajoru. Jednomyślnie, aby uniknąć oślepnięcia, utody przełączyły widzenie na bardziej komfortowe pasmo radiacyjne. Dzięki temu dokładniej zobaczyli mniejsze kształty – naliczyli cztery szczupłe – uszeregowane na brzegu.

– Jeśli te istoty same wytwarzają światło, muszą być dość inteligentne – zauważył Kosmopolita. – Które z nich są waszym zdaniem żywymi formami: te masywne z oczyma czy te cztery chude?

– Może chude są grorgami masywnych – zasugerował jeden z kapłanów.

– Uprzejmie byłoby wyjść i sprawdzić – stwierdził Kosmopolita. Dźwignął cielsko i ruszył ku czterem postaciom. Jego towarzysze podnieśli się, by za nim podążyć. Usłyszeli hałasy. Wydawały je postaci na brzegu, równocześnie się wycofując.

– Jakież to zachwycające! – zawołał Drugi Polita, pospiesznie gramoląc się naprzód. – Sądzę, że na swój prymitywny sposób próbują się z nami porozumieć!

– Jakie to szczęście, że tu przybyliśmy! – dorzucił Trzeci Polita, oczywiście nie kierując swojego stwierdzenia do Kosmopolity.

– Pozdrawiamy was, o stworzenia! – ryknęli dwaj kapłani.

W tym samym momencie stojące na brzegu istoty podniosły do bioder wyprodukowane na Ziemi karabiny i otworzyły ogień.

 

Rozdział drugi

Kapitan Bargerone przyjął swoją charakterystyczną postawę, to znaczy zastygł zupełnie nieruchomo w lekkim rozkroku niczym rewolwerowiec, z rękoma luźno wiszącymi wzdłuż szwów swoich błękitnych szortów i przybrał pozbawioną wyrazu minę. Była to forma samokontroli, którą ćwiczył wielokrotnie podczas tej wyprawy, szczególnie, gdy stawał przed swoim Głównym Odkrywcą.

– Chcesz, żebym potraktował twoje słowa serio, Ainson? – spytał. – A może tylko starasz się opóźnić start?

Główny Odkrywca Bruce Ainson przełknął ślinę. Był człowiekiem religijnym i milcząco wezwał Wszechmogącego, by pomógł mu pozostać lepszym człowiekiem od tego głupca, który nie dostrzegał niczego poza własnymi obowiązkami i regulaminem.

– Proszę pana, dwa stworzenia, które schwytałem ubiegłej nocy, zdecydowanie usiłowały się ze mną porozumieć. Wedle definicji kodeksu eksploracji kosmicznej wszelkie istoty, które próbują się porozumieć z człowiekiem, należy potraktować jako potencjalnie inteligentne formy życia, póki nie udowodnimy, że nimi nie są.

– Rzeczywiście tak jest, kapitanie Bargerone – oświadczył Odkrywca Phipps, nerwowo mrugając oczami, kiedy wstał z zamiarem wsparcia swego szefa.

– Nie musi mnie pan zapewniać o prawdziwości frazesów, panie Phipps – odburknął kapitan. – Pytam tylko, co rozumiecie przez stwierdzenie: „próbują się porozumieć”. Gdy rzucacie jakimś stworzeniom kapustę, bez wątpienia wasz czyn można by zinterpretować jako próbę porozumienia.

– Te stworzenia nie rzucały mi kapusty, proszę pana – odparł Ainson. – Stały spokojnie po drugiej stronie krat i do mnie przemawiały.

Lewa brew kapitana wygięła się w ostry łuk niczym floret testowany na giętkość w rękach fechtmistrza.

– Przemawiały, panie Ainson? W ziemskim języku? Po portugalsku czy może w suahili?

– W swoim własnym języku, kapitanie Bargerone. Wydały z siebie serię gwizdów, chrząknięć i pisków, często wznoszącą się ponad zwykły poziom słyszalności. Niemniej jednak, był to niewątpliwie język... Możliwe, że nawet znacznie bardziej złożony niż nasz.

– Na jakiej podstawie wysnuwa pan ten wniosek, panie Ainson?

Głównego Odkrywcy nie zbiło z tropu to pytanie, jednakże na jego grubo ciosanej i przepełnionej smutkiem twarzy zarysowały się mocniej zmarszczki.

– Na podstawie obserwacji. Naszych ludzi zaskoczyło osiem tych stworzeń, proszę pana. Bez namysłu zastrzelili sześć z nich. Powinien pan przeczytać raport patrolu. Pozostałe dwa stworzenia były tak zaskoczone i zszokowane tym aktem agresji, że łatwo dały się pochwycić w sieć i przywieźć tutaj na „Mariestopes”. W podobnej sytuacji zagrożenia każda inteligentna istota szukałaby zapewne litości bądź, jeśli to możliwe, szansy uwolnienia. Innymi słowy, błagałaby... Tyle że, niestety, aż do tej pory nie spotkaliśmy żadnej formy inteligentnego życia w eksplorowanej przestrzeni... Wiemy jednak, że wszystkie rasy ludzkie błagają w ten sam sposób: poprzez użycie gestów oraz próśb werbalnych. Te stworzenia natomiast nie posługiwały się gestami, a zatem... ich język musi być tak bogaty, że nie potrzebują gestów, nawet kiedy proszą o darowanie życia.

Kapitan Bargerone wydał ostentacyjnie pogardliwe parsknięcie.

– Czyli możemy być pewni, że skoro nie błagały o życie, to tylko zwierzaki. A co jeszcze robiły poza skamlaniem jak zamknięte w klatce psy?

– Myślę, że powinien pan zejść na dół i sam się im przyjrzeć, proszę pana. Taka obserwacja pomogłaby panu inaczej ocenić fakty.

– Widziałem te brudne stworzenia ostatniej nocy i nie muszę ich znowu oglądać. Zgadzam się oczywiście, iż stanowią one wartościowe odkrycie. Powiedziałem o tym dowódcy patrolu. Zostaną przekazane Londyńskiemu EgzoZoo, panie Ainson, gdy tylko wrócimy na Ziemię, a wtedy możesz pan sobie z nimi rozmawiać do woli. Jak już jednak wspomniałem i jak pan z pewnością wie, pora opuścić tę planetę. Nie mogę dać panu więcej czasu na badania. Niech pan będzie uprzejmy pamiętać, iż przebywamy na statku prywatnej spółki, nie zaś na statku Korpusu i musimy się trzymać ustalonego harmonogramu. Zmarnowaliśmy już cały tydzień na tym nędznym globie i nie znaleźliśmy żadnej innej żywej istoty większej niż mysie odchody. Nie mogę panu pozwolić na spędzenie tu kolejnych dwunastu godzin.

Bruce Ainson wyprostował się. Stojący za nim Phipps wykonał niezauważalny dla swego szefa pastisz wyzywającego gestu.

– W takim razie, proszę pana, odleci pan beze mnie i bez Phippsa. Niestety, żaden z nas nie brał udziału w ubiegłonocnym patrolu, a niezwykle istotne jest zbadanie miejsca, w którym schwytano te osobliwe stworzenia. Musi pan zrozumieć, że nasza wyprawa straci wszelki sens, jeśli nie zdobędziemy danych na temat ich środowiska naturalnego. Wiedza jest ważniejsza niż harmonogram.

– Nadal trwa wojna, panie Ainson, i mam swoje rozkazy.

– W takim razie będzie pan musiał odlecieć bez nas, ale nie wiem, jak się to spodoba USGN.

Kapitan potrafił się poddać, nie wyglądając przy tym na pokonanego.

– Odlatujemy za sześć godzin, panie Ainson. Wasza sprawa, jak spędzicie ten czas.

– Dziękuję, kapitanie – odparł Główny Odkrywca, ośmielając się użyć dość ostrego tonu.

W chwilę później wraz z Phippsem pośpiesznie wybiegli z kapitańskiego biura, wsiedli w windę, zjechali na pokład wyładunkowy, skąd zeszli rampą na powierzchnię planety tymczasowo oznaczonej numerem B 12.

Kantyna nadal funkcjonowała. Dwaj Okrywcy pewnym krokiem wmaszerowali do pomieszczenia, przekonani, że znajdą tam członków Korpusu Badawczego, który brał udział w wydarzeniach z zeszłej nocy. Kantynę postawiono ze wzmocnionego plastiku i serwowano w niej tak popularne na Ziemi syntetyczne posiłki. Przy jednym ze stolików siedział krępy młody Amerykanin o rześkiej twarzy, czerwonej szyi i włosach przyciętych w ostrym jak brzytwa jeżyk. Nazywał się Hank Quilter i co bystrzejsi z jego przyjaciół uważali, że zajdzie daleko. Siedział na syntwinie (wykonanym z czegoś tak pospolitego jak drewno z winorośli, która rosła nawet na lichej glebie i w prymitywnych warunkach) i kłócił się z towarzyszami. Jego gburowato-wesoła twarz ożywiła się, gdy kpił z opinii wypowiedzianych przez Gingera Duffielda, cherlawego mędrka statku.

Ainson bezceremonialnie przerwał im konwersację, gdyż to właśnie Quilter dowodził poprzedniej nocy patrolem.

Quilter osuszył najpierw swoją szklankę, po czym z rezygnacją sprowadził chudego młodzieńca nazwiskiem Walthamstone, który również uczestniczył w patrolu i we czterech poszli do parku maszynowego – wypełnionego krzykliwymi przygotowaniami do odlotu – aby zabrać bojowego łazika.

Ainson pokwitował odbiór pojazdu i ruszyli. Za kierownicą siedział Walthamstone, Phipps natomiast rozdzielał broń.

– Bruce, tak z ciekawości... – zagadnął Phipps. – Bargerone nie dał nam zbyt wiele czasu. Co masz nadzieje znaleźć?

– Chcę zbadać miejsce, w którym schwytano stworzenia. Chciałbym oczywiście znaleźć coś, dzięki czemu kapitan uderzy się w piersi i to mocno. – Pochwycił ostrzegawcze spojrzenie swego podwładnego i spytał ostro: – Quilter, dowodziłeś ubiegłej nocy patrolem. Trochę cię zaswędział palec na cynglu, co? Wydało ci się, że jesteś na Dzikim Zachodzie?

Quilter odwrócił się i zagapił na Głównego Odkrywcę.

– Kapitan pogratulował mi dziś rano – oświadczył krótko.

Ainson postanowił zmienić temat.

– Te bestie może nie wyglądają inteligentnie, ale człowiek wrażliwy potrafi wyczuć, że coś w sobie mają. W ogóle nie okazują paniki ani s...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angamoss.xlx.pl