[ Pobierz całość w formacie PDF ]
BRIAN W. ALDISS - MALACJAŃSKI GOBELIN
BRIAN W. ALDISS
MALACJAŃSKI GOBELIN
Przekład Agnieszka Jacewicz
2002 Tytuł oryginału „
The Malaria Tapestry”
Dla Margaret
czas sączy się przez pryzmaty
świtu i zawisłych w powietrzu chmur pyłu
zwiastujących zmiany
jesteś błyskiem światła
we mgle mojej egzystencji
nikłym lecz wytrwałym
O dawnych bogach śpiewasz lekko
Przez lata, gdy młodość ci dana,
A miłość i wiara nie są sobie wrogie;
Lecz twoi bogowie też mają swych bogów,
Bogów nikomu nieznanych.
K.G St Chentero
(XVI Mil.)
KSIĘGA PIERWSZA
Miejscy Szarlatani
Dym sączył się przez wysokie okno rozpraszając światło.
Do zwykłych zapachów Starego Mostu dołączył nowy. Wśród aromatów świeżo ściętego drzewa, przypraw,
gotowania, rynsztoków i kadzidła maga Throat Darka stojącego na skrzyżowaniu dróg, unosiła się woń dymu z palonego
drewna. Może to sprzedawca trocin znowu podpalił swój ładunek.
Podszedłem do okna i wyjrzałem na ulicę. Panował na niej większy ruch niż zwykle o tej porze dnia. Znikli już
gongformerzy z wózkami, ale Ulica Drewnianych Rzeźb tętniła porannym życiem. Jej stali bywalcy, tragarze, żebracy i
wszelkiego rodzaju wałkonie, zależnie od humoru albo utrudniali przejście, albo ustępowali z drogi sześciu krzepkim
przybyszom z Dalekiego Wschodu. Towarzyszyli im jaszczurzy chłopcy przytrzymując baldachimy nad owiniętymi w
turbany głowami swych panów - miało to dodawać przybyszom powagi, bo letnie słońce świeciło jeszcze zbyt słabo.
Dym unosił się z kopczyków śmieci zamiecionych przez sprzedawcę popiołu, który z zapałem palił uliczne rupiecie.
Wciągnąłem woń w nozdrza i cofnąłem się do izby.
Przypuszczałem, że przybysze ze wschodu zeszli z pokładu triremy, która niedawno zawinęła do portu. Z mansardy,
między dachami domów, widziałem jej zwinięte żagle przy brzegu Satsumy, zaledwie kilka alei od mego domu.
Naciągnąłem niebieskie, sięgające za kostkę buty ze skóry bagniaków - parę czarnych zastawiłem i jeszcze jakiś
czas musiały zostać w lombardzie - po czym wyszedłem przywitać dzień.
Na skrzypiących schodach natknąłem się na mego przyjaciela, de Lambanta, który właśnie wspinał się do mnie na
górę. Szedł z pochyloną głową, jakby wytrwale liczył stopnie. Wymieniliśmy pozdrowienia.
- Jadłeś już, Perianie?
- Od kilku godzin nie robię nic innego - odparłem, schodząc razem z przyjacielem na dół. - Prawdziwa uczta u
Truny, pasztet z gołębi to tylko jedna z atrakcji.
- Jadłeś już, Perianie?
- Jeszcze nie, skoro nie wierzysz w pasztet z gołębi. Ary?
- Idąc tutaj, znalazłem bułkę na ladzie u piekarza.
- Do portu zawinął okręt. Może w drodze do Kemperera tam zajrzymy?
- Jeśli sądzisz, że coś nam to da. Mój horoskop nie wróży mi dziś pomyślności. Są w nim wprawdzie kobiety, ale nie
z samego rana, jak sam widzisz. Saturn staje mi na przeszkodzie, a wszystkie trzewia u wróżbity jakby zmówiły się
przeciwko mnie.
- Mnie nie stać nawet na zwykłe poświęcenie amuletu przez Throat Darka.
- To wspaniałe, że nie musimy się przejmować pieniędzmi.
Dobre humory nie opuszczały nas w drodze. Kaftan mego przyjaciela miał kolor niezbyt ekscytującej, według mnie,
zieleni. Za bardzo przypominał kostium sceniczny. Mimo to Guy de Lambant wyglądał dość przystojnie. Miał ciemne,
bystre oczy i brwi równie ostre, jak jego język. Krępa budowa nie przeszkadzała mu chodzić dumnie, jeśli tylko o tym
pamiętał. Świetnie radził sobie jako aktor, nie da się zaprzeczyć, ale brakowało mu mojego zapału. Posiadał wszystkie
cechy niezbędne u przyjaciela: był zabawny i leniwy, próżny, sprośny i zawsze gotowy na wszelkie wariactwa. Świetnie się
bawiliśmy w swojej kompanii, co poświadczyć mogło wiele panien w Malacji.
- Może Kemperer da nam coś przekąsić na śniadanie, nawet jeśli nie ma dla nas pracy - powiedziałem.
- To zależy w jakim jest humorze - odparł de Lambant. - A to z kolei zależy od La Singli i od tego, czy ostatnio była
miła.
Nie odpowiedziałem na jego uwagę. W sprawach dotyczących żony Kemperera dzieliła nas niegroźna zazdrość.
Pozzi Kemperer należał do wielkich impresariów, najlepszych w Malacji. De Lambant i ja pracowaliśmy w jego kompanii
przez prawie dwa lata, a obecny brak zajęcia nie był dla nas niczym nowym.
1
BRIAN W. ALDISS - MALACJAŃSKI GOBELIN
Na nabrzeżu uwijał się rój marynarzy. Przeważnie pracowali półnadzy i bosi, przeciągając liny, wciągając ładunki i
przenosząc skrzynie. Opróżniano ładownie triremy. Liczni gapie chętnie wyjaśnili nam, że okręt przypłynął rzeką Toi od
strony Sześciu Lagun, żeglując z zachodnim wiatrem. Optymiści sądzili, że przewoził rzeźby, pesymiści, że niósł zarazę.
Kiedy przybyliśmy na miejsce, celnicy w trójrożnych nakryciach głowy właśnie opuszczali pokład. Szukali
zakazanych towarów - zwłaszcza nowości, których pojawienie się mogło zakłócić spokojną egzystencję Malacji.
Pochwalałem ich misję, ale nie mogłem nie zauważyć, że wyglądali na biedną, przeżartą przez mole zbieraninę. Nawet
czapki i uniformy nie zdołały tego ukryć. Jeden kulał, drugi był na wpół ślepy, a trzeci, sądząc po wyglądzie, był kulawy,
ślepy, a do tego jeszcze pijany.
Razem z Guyem już w dzieciństwie oglądaliśmy takie sceny. Okręty ze Wschodu były znacznie ciekawsze od tych z
Zachodu, ponieważ często przewoziły egzotyczne zwierzęta i czarne niewolnice. Już miałem się odwrócić i pójść za radą
burczącego brzucha, gdy zauważyłem dziwnego starca podskakującego na pokładzie triremy.
Jego ciało wyglądało tak, jakby zszyto je z różnych kawałków. Po chwili nieznajomy odwrócił się i zszedł po trapie,
niosąc pod pachą skrzynkę. Był przygarbiony i posiwiały. Sądząc po stroju, przybywał z daleka - ale nie należał do
marynarskiej braci. Wydawało mi się, że widziałem go kiedyś w Malacji. Mimo upału miał na sobie zniszczone futro. Moją
uwagę przykuła mieszanina zachwytu i niepewności malująca się na otoczonym bokobrodami obliczu. Spróbowałem
wywołać na twarz podobną minę. Mężczyzna szybko zagłębił się w uliczki Starego Mostu i zniknął nam z oczu. Miasto
pełne było dziwaków.
Wzdłuż Satsumy ustawił się rząd powozów. De Lambant i ja właśnie zamierzaliśmy opuścić port, kiedy wezwano
nas do jednego z nich. Drzwi karety otworzyły się i ujrzałem w nich moją siostrę Katarinę. Uśmiechnęła się miło na
powitanie.
Uściskaliśmy się serdecznie. Jej powóz był jednym z najbardziej zniszczonych. Farba, którą namalowano na
drzwiach znak Manteganów odłaziła płatami. Siostra poprzez małżeństwo weszła do rodu, który popadł w ruinę. Mimo to
sama wyglądała jak zwykle schludnie. Długie, czarne włosy związała surowo z tyłu głowy, odsłaniając miękki owal twarzy.
- Widzę, że obaj spędzacie dzień bezczynnie - powiedziała.
- Po części wynika to z naszej natury, a po części to tylko pozór - przyznał de Lambant. - Nasze mózgi działają
sprawnie... przynajmniej mój. Za twego biednego brata nie ręczę.
- Mój żołądek działa sprawnie. Co cię tu sprowadza Katarino?
Uśmiechnęła się odrobinę smutno i spojrzała na bruk.
- Także brak zajęcia, bo tak to można nazwać. Przyjechałam zobaczyć się z kapitanem okrętu i sprawdzić czy
Volpato czegoś nie przysłał, ale nie ma żadnych listów do mnie.
Volpato, maż Katariny, częściej przebywał poza domem niż w nim, a gdy był obecny, zwykle zamykał się u siebie.
De Lambant i ja mruknęliśmy pocieszająco.
- Wkrótce przybędzie jeszcze jeden okręt - powiedziałem.
- Mój astrolog zawiódł mnie złą przepowiednią. Idę więc do katedry pomodlić się. Pójdziecie ze mną?
- Kochana siostrzyczko, tego ranka naszym Stwórcą jest Kemperer. To on nas kreuje lub unicestwia. Zostań więc
naszą Minerwą. Wkrótce odwiedzę cię na zamku.
Powiedziałem to lekkim tonem, próbując ją podnieść na duchu.
Odwróciła się w moją stronę i spojrzała na mnie z troską.
- Tylko nie zapomnij o tej obietnicy. Wczoraj wieczorem odwiedziłam ojca i rozegrałam z nim partię szachów.
- Dziwne, że ma czas na szachy zakopany w swych woluminach!
Dyskurs o konwergencjach -
a może
kongruencjach
albo
dywergencjach? -
nigdy nie mogę spamiętać -
między religią wielką, religią naturalną, mitraizmem a
nozdrzami biskupa!
- Nie naśmiewaj się z ojca, Perianie - powiedziała cicho Katarina, na powrót wdrapując się do powozu. - Jego praca
jest ważna.
Sugestywnie wyciągnąłem ramiona w bok i przechyliłem głowę na znak skruchy i rezygnacji.
- Przecież kocham staruszka i wiem, że jego praca jest ważna. Mam tylko dość jego kazań - powiedziałem na
pożegnanie.
Razem z de Lambantem ruszyliśmy wzdłuż nabrzeża w stronę Bucintoro.
- Twoja siostra w gołębio-szarej sukni, choć poważna, wygląda ponętnie... Muszę jakiegoś pięknego wieczoru
odwiedzić ją w zamkowej samotni, skoro ty tak bardzo się wzbraniasz przed wizytami u niej. Podobnie zresztą jak jej mąż.
- Trzymaj swe sprośne myśli z dala od niej. Porzucając rozmowę o mojej siostrze, zaczęliśmy mówić o siostrze de
Lambanta, Smaranie, której dzień zaślubin, wyznaczony przez sprzyjający układ konstelacji, wypadał za pięć tygodni.
Myśl o trzech dniach rodzinnych uroczystości radowała nas także dlatego, że dwa łączące się rody de Lambantów i Orinich
zatrudniły kompanię Kemperera, aby drugiego dnia zabawiła gości. Przynajmniej wtedy powinniśmy mieć pracę.
- Przedstawimy im taką komedię, że nigdy jej nie zapomną. Jestem nawet gotowy ponownie spaść ze schodów, jeśli
ma ich to bardziej rozśmieszyć.
Szturchnął mnie w żebra.
- Módl się, abyśmy co zjedli przed tą datą, bo już widzę, jak stąpamy po deskach sceny w Świecie Cieni. Jesteśmy
na rynku - rozdzielmy się!
Rynek sprzedawców owoców znajdował się na skraju dzielnicy Stary Most. O tak wczesnej porze tłoczyli się tam
kupujący, rozbrzmiewał gwar kłótni, plotek i bzyczenie os wielkich jak kciuki. De Lambant i ja szybko przemknęliśmy
między straganami, odbijając się od klientów, okręcając wokół słupów, aby po chwili ze śmiechem przywitać się na drugim
końcu z zapasem brzoskwiń i moreli.
- Oto i zapłata za dzień pracy - stwierdził de Lambant, gdy zajęliśmy się przeżuwaniem. - Po co się przejmować
Kempererem? On i tak nic dla nas nie ma. Lepiej chodźmy do Truny się napić. Pewnie Portinari też tam będzie.
- Och, zobaczmy się najpierw ze staruchem. Pokażmy mu, jak wychudliśmy z tęsknoty za rolami.
Przyjaciel uderzył mnie w pierś.
- Ja za nimi nie tęsknię. Mów za siebie.
- Na pewno nie zamierzam mówić za tego, kto sam mówić nie potrafi. Zupełnie nie rozumiem, jak kobiety znoszą
twoje obrzydliwe sztuczki.
Na rogu ulicy, przy schodach wiodących do lichwiarza, stał pradawny mag zwany Wszechludem. Wszechlud
2
BRIAN W. ALDISS - MALACJAŃSKI GOBELIN
sterczał przy tych schodach zawsze, gdy omeny wróżyły dobrze, a było tak od moich pierwszych wycieczek na rynek,
kiedy przynoszono mnie tu jeszcze na barana. Oblicze starca przypominało pysk kozła przywiązanego obok do palika. Mag
miał równie żółte oczy i kudłatą brodę, co zwierzę. Na żelaznym ołtarzu płonął suszony wąż. Substancja, którą go
posypano rozsiewała wokół charakterystyczny zapach religii naturalnej, który mój kapłan, Mandaro, zwykł pogardliwie
nazywać „malacjańskim smrodem”.
W cieniu krużganka domu lichwiarza stał przygarbiony mężczyzna w futrzanym nakryciu i radził się Wszechluda.
Coś w jego sylwetce albo w sposobie, w jaki trzymał pod pachą skrzynkę, zwróciło moją uwagę. Wyglądał tak, jakby
chciał stąd czmychnąć szybciej, niż mogły go unieść nogi. Zawsze uważnie obserwuję ludzi szukając gestów do
naśladowania, więc od razu rozpoznałem w nim mężczyznę, który zszedł z pokładu triremy.
Wokół stało wiele osób czekając na poradę Wszechluda. Kiedy mijaliśmy zgromadzenie, mag wrzucił coś w gorący
popiół na ołtarzu. W mgnieniu oka trysnął z niego jasnożółty ogień. Patrząc na płomień, poczułem na sobie bursztynowe
spojrzenie Wszechluda. Podniósł rękę i kiwnął na mnie palcem, czerwonym i poskręcanym niczym kawałek trzewi.
Szturchnąłem de Lambanta.
- Wzywa ciebie.
Odpowiedział mi mocniejszym szturchnięciem.
- O ciebie mu chodzi, młody bohaterze. Wyjdź naprzeciw swemu przeznaczeniu!
Kiedy zbliżyłem się do ołtarza, jego gryzące wonie podrażniły mi gardło tak bardzo, że zakaszlałem. Ledwo
dosłyszałem słowa, które Wszechlud skierował do mnie.
- Jeśli zdołasz stać spokojnie, możesz działać skutecznie.
- Dziękuję, panie - powiedziałem i zawróciłem do de Lambanta, który pośpiesznie się oddalał. Nie miałem denara
na zapłatę, a w Malacji takie porady miały wielką wartość.
- Guy, jak myślisz, co to znaczy, jeśli w ogóle coś znaczy? „Jeśli zdołasz stać spokojnie, możesz działać
skutecznie”? To pewnie ostrzeżenie przed zmianami. Och, jak ja nienawidzę naszych dwóch religii.
De Lambant wbił zęby w brzoskwinię, nie przejmując się tym, że słodki sok spływa mu po brodzie.
- To typowe dla mizoneizmu naszego wieku, mój drogi de Chirolo - odparł po chwili siląc się na uczony ton - jedno
z zagrożeń życia w czasach oligarchii, jak sądzę... Ty buraku, przecież dobrze wiesz, o czym mówił ten stary kozioł. Jest
lepszym krytykiem teatralnym, niż można przypuszczać. Pewnie ma nadzieję, że dzięki jego radzie wyleczysz się ze
zwyczaju skakania po scenie i skupiania uwagi wszystkich na sobie.
Już mieliśmy się zacząć szamotać, gdy ktoś chwycił mnie za rękaw. Odwróciłem się, spodziewając się złodzieja.
Przede mną stał stary mężczyzna w futrze i ze skrzynką pod pachą. Sapał z wysiłku, szeroko otwierając usta, dzięki czemu
mogłem się dobrze przyjrzeć jego połamanym trzonowcom. Na twarzy starca malował się niepokój, podkreślony wyrazem
niebieskich oczu. Tęczówki takiej barwy rzadko widywano w Malacji.
- Wybaczcie mi śmiałość, szanowni dżentelmeni. Domyślam się, że mam do czynienia z Perianem de Chirolo, czy
tak?
Mówił z dziwnym akcentem. Przytaknąłem sadząc, że podobał mu się któryś z moich występów.
- Nie jestem, młodzieńcze, wielkim znawcą teatru, ale tak się składa, że napisałem sztukę, którą...
- Skoro tak, panie, jakiekolwiek nosisz imię, nie potrafię ci pomóc. Jestem aktorem, a nie impresario, więc...
- Wybacz mi, nie miałem zamiaru prosić cię o przysługę, lecz zaproponować ci ją. - Z godnością otulił się futrzaną
kurtką, przyciskając do siebie skrzynię, jakby gest ten dodawał mu pewności. - Nazywam się, młodzieńcze, Otto
Bengtsohn. Nie pochodzę z Malacji, lecz z Tolkhormu na północy, skąd wiele lat temu wygnały mnie przeciwności, jakie
dotykają biednych i czynią ich życie przekleństwem. Wierzę, że tylko biedak pomóc może biedakowi. Dlatego, jeśliś
wolny, chciałbym ci zaproponować pracę.
- Pracę? Jaką pracę?
Twarz mężczyzny przybrała niezwykle poważny wyraz; nagle stał się innym człowiekiem. Przyjrzał mi się tak,
jakby się zastanawiał, czy nie popełnił błędu.
- Taką, jaką się zajmujesz, oczywiście. Rolę. - Jego wargi zacisnęły się jak zasznurowane. - Jeśli jesteś wolny,
proponuję ci pracę przy mym zahnoskopie.
Spoglądając z góry na rozmówcę nie po raz pierwszy poprzysiągłem sobie nigdy się nie zestarzeć.
- Stary Bengtsohnie z Tolkhormu, czy masz rolę także dla mego dobrego przyjaciela, Guya de Lambanta, który jest
niemal równie sławny, młody, biedny i utalentowany co ja?
- Czy biedak pomaga tylko jednemu biedakowi, czy może pomóc także dwóm? - dorzucił de Lambant.
Starzec zwrócił się do niego.
- W moim skromnym przedsięwzięciu pozwolić sobie mogę tylko na jednego. Wszechlud oraz mój osobisty astrolog
wskazali, iż powinien nim być Mistrz Perian de Chirolo. Tak głoszą przepowiednie.
Spytałem, czym był ów jego zahnoskop.
- Czy to teatr?
- Nie mam teatru, Mistrzu. - Zniżył głos do dyskretnego szeptu. Przytrzymując się jednego z moich guzików, wsunął
się między de Lambanta i mnie. - Nie chcę rozmawiać o tym na ulicy. Mam wrogów, a Państwo ma oczy. Przyjdź do mej
skromnej kwatery, a sam zobaczysz, co ci proponuję. Teraz powiedzieć mogę jedynie, że chodzi o coś więcej niż o chwilę
popularności. Zatrzymałem się niedaleko stąd, po drugiej stronie St Marco, w podwórcu z wejściem od Ulicy Wystaw, pod
Znakiem Ciemnego Oka. Przyjdź i zobacz. Usłuchaj przepowiedni.
Pozłacana berlinka przejechała zbyt blisko nas. Dzięki niej zdołałem się odsunąć nie tracąc guzika.
- Wracaj sobie do swego ciemnego oka na swój ciemny podwórzec, czcigodny przyjacielu. My mamy swoje sprawy,
którym daleko do ciebie i twoich gwiazd.
Znieruchomiał, mocno ściskając skrzynkę pod pachą i ponownie sznurując usta. Jego twarz straciła wyraz. Nie znać
było na niej ani rozczarowania, ani złości. Tylko niepokojące spojrzenie mówiło mi, że zapisał mnie w odpowiedniej
kolumnie skrupulatnych rachunków, jakie prowadził w myślach. Nie zwracał uwagi na mijających go ludzi spieszących w
jedną i w drugą stronę.
- Powinieneś najpierw sprawdzić, co ci oferuje. Nigdy nie trać szansy na zadatek, de Chirolo - powiedział de
Lambant, kiedy ruszyliśmy przed siebie. - Ma dość zniszczony strój, ale mógłby być bogatym skąpcem. Może wyjechał z
Tolkhormu z całym skarbcem miasta.
3
BRIAN W. ALDISS - MALACJAŃSKI GOBELIN
- „Mam wrogów, a państwo ma oczy...” - odparłem naśladując północny akcent starca. - Pewnie należy do
Postępowców, albo do innej równie mrocznej grupy. Znam się na ludzkich charakterach, Guy. Wierz mi, ten dziwak nie
miał do zaoferowania nic prócz swego szaleństwa.
- Może masz rację.
- Nie pamiętam, abyś kiedykolwiek się ze mną zgodził.
Wypluł pestkę brzoskwini do rynsztoka.
- Ja też się znam na ludziach i wiem, że Pozzi Kemperer nie ma dla nas nic prócz czubka buta z jeleniej skóry i
poczęstuje nas nim, jeśli dziś rano pokażemy mu nasze gęby. Nie zmieniłem zamiarów, chcę się wybrać do Truny. Portinari
pewnie tam już siedzi, jeśli nie wpadł w łapy ojca. I Caylus też, jeśli nie zadeptały go byki. Łączy mnie z Caylusem coraz
większa przyjaźń. Chodź ze mną.
- Zgodziłeś się pójść do Kemperera. Skrzywił się pogardliwie.
- Lecz teraz się nie zgadzam. Wiem, że chcesz tylko zobaczyć jego małą żonkę. Podobasz się jej bardziej niż ja.
Krótkowzroczna ladacznica. No cóż, pewnie się spotkamy wieczorem u Truny.
- Skąd ta nagła sympatia do Caylusa? - Caylus Nortolini był młodym szlachcicem z licznymi bliznami po cięciach
mieczem i ze sporą liczbą dziewek na koncie; jego pogardliwy sposób bycia nie wszystkim przypadał do gustu.
De Lambant ukłonił się pokornie i wyciągnął przed siebie łapę, jakby prosił o jałmużnę.
- Caylus zawsze jest przy groszu i nie skąpi go innym. Lubi imponować, a mnie zaimponować łatwo... - Łapa
zmieniła się w szpon, a głos zmienił barwę. - Zauważyłem, że jego siostra, Bedalara, jest niezwykle piękna i hojna.
Spotkałem ją z Caylusem w Arenie. Jej pojawienie się rozpaliło moje serce i nie tylko.
Z tymi słowy ruszył w swoją stronę siląc się na chód, który w zamiarze miał wyglądać nieskromnie.
Gdy znikł między kolumnami Pałacu Gości, zawróciłem ku dzielnicy Fragrant, gdzie mieszkał nasz czcigodny
impresario. Właśnie tutaj, przez stulecia rozkwitu Bizancjum, z okrętów wpływających do końca Kanału Vamonal
przenoszono ich aromatyczne ładunki do wysokich magazynów. Teraz handel przygasł, a wiele magazynów zamieniono na
domy mieszkalne. Na ulicy panował spokój. Dwóch lotnych przemknęło mi nad głową grając na fletach.
W powietrzu, niczym wspomnienie, unosiła się słaba woń kardamonu i goździków. Stanąłem przed bramą
prowadzącą na dziedziniec domu Pozziego Kemperera. Zawsze miałem trudności z dostaniem się do środka. Musiałem
wyminąć warczące psy, połamane powozy i fragmenty posągów. W niemal stale zacienionej klatce siedział Albert, smutny
człekokształtny leniwiec dawno temu przywieziony z Nowego Świata. Zanim został skazany na cienistą egzystencję, był
ulubieńcem domowników, aż do dnia, gdy zaskoczył nagiego Pozziego w ramionach podobnej Junonie primadonny i w
niepohamowanej zwierzęcej zazdrości zatopił zęby w pośladku pana. Teraz musiał jadać z psami. Na zawsze pożegnał się z
okruchami z pańskiego stołu. Kemperer nie potrafił przebaczać. A jego pośladki nie goiły się szybko.
Nie mogłem wybrać lepszej pory na odwiedziny. Na nakrytym do śniadania stole wciąż jeszcze parowała kawa.
Krzesła odsunięto, a Kemperer wraz z żoną próbowali fragment jakiejś sceny za kurtyną w przeciwległym krańcu sali.
Przez chwilę stałem w półmroku, patrząc na kontury ich postaci ostro nakreślone słońcem wpadającym przez wysokie okna
- przejrzystość światła dorównywała wspaniałości głosu La Singli.
Byli tak zajęci sobą, że żadne z nich mnie nie zauważyło. Ona znajdowała się w innym świecie, on nie spuszczał z
niej wzroku. Idąc ku nim zabrałem ze stołu cienkie plastry sera i wędzonej szynki, ozdobnie zwinięte na wzorzystych
talerzach i wcisnąłem je w jeszcze ciepły rogalik pochwycony z gniazda wiklinowego koszyka, w którym spoczywał. Na
wszelki wypadek wcisnąłem przekąskę za koszulę.
La Singla podniosła głos. Wyglądała w każdym calu jak królowa. Była królową. Kemperer dyrygował nią trzymając
w dłoni książkę. Jego chudość i gwałtowne ruchy przypisywałem zbytniej nerwowości, ale przy żonie zyskiwał taki wdzięk
i lekkość, że nigdy nie wiedziałem, które z nich inspirowało drugie.
Z królewskich ust La Singli płynęły głośne słowa pogardy. Jeszcze nie włożyła dziennego stroju. Na stopach miała
lekkie pantofle, a złote włosy, niedbale związane białą wstążką, miękko otaczały kontur jej szyi. Choć figurę miała pełną i
urzekającą, kryło się w niej coś z przysadzistości pokoleń malacjańskich wieśniaków, wśród których zakwitła (według
jednej z plotek na temat jej pochodzenia). Jednocześnie emanowała majestatem. W odgrywanej scenie krzyczała do
umierającego kochanka na polu bitwy, która rozegrała się w zamierzchłych czasach.
- „Nie obawiaj się, Padraiku, pomszczę twe stracone życie! Nie wrogowie, lecz po stokroć gorsi przyjaciele
przyczynili się do twej zguby. To nie wojna, to zdrada. Zniszczę ją, wyrwę z korzeniami - bo czyż nie pochodzę z
wielkiego rodu wojowników, generałów, admirałów, wielkich książąt? Moi przodkowie zamieszkiwali kamienne miasta
Sasqui-Halai i z nich wyruszyli, aby unicestwić owe na wpół człowiecze armie Shainu i Thraistu, które przed milionem
lat...”
- Nie, mój grzybku. „Przed
milionem
lat...”
- Właśnie tak powiedziałam. „Przed milionem
lat
, z...”
- Nie, nie, moja kochana, proszę, posłuchaj: „przed
mi-lio-nem
lat...” Akcentując to inaczej, zakłócasz rytm. -
Odsłonił żółte zęby w półuśmiechu, w którym wilcza zachłanność mieszała się z pokorną prośbą.
- „Przed
milionem
lat, z prehistorycznych dżungli wypełzły. Wzywam armie mej nienawiści...”
Zauważyła mnie przy kurtynie i na powrót stała się La Singla. Przemiana ta nastąpiła nagle. Jej twarz rozszerzyła się
w szczerym, dobrodusznym uśmiechu. Maria, La Singla, była mniej więcej w moim wieku. Miała ładne zęby, cudne oczy i
brwi, ale najbardziej uwielbiałem jej piękną naturę. Kemperer, rozwścieczony tym, że mu przerwano, warknął na mnie.
- Jak śmiesz wkradać się do pańskiego domu, ty szczeniaku? Jak śmiesz wchodzić bez zapowiedzi? Dlaczego moja
prywatność stale zakłócana jest przez gburów, krewnych i miernych aktorzynów? Natychmiast wzywam jednego z moich
ludzi...
- Kochany Pozziku - gwałtownie zaprotestowała La Singla.
- Lepiej ugryź się w język ty rozpustnico, zanim nie każę i ciebie obić kijami! - Nastrój Kemperera zawsze zmieniał
się gwałtownie. Dlatego wszyscy baliśmy się go, a za plecami przedrzeźnialiśmy.
- Jak mogłem się oprzeć dźwiękom tej boskiej tragedii o Padraiku i Hedzie? - spytałem starając się załagodzić
sytuację.
- Dziś nie ma dla ciebie pracy i dobrze o tym wiesz. Wpadasz tu...
- Ja nie wpadam. Mylisz mnie mistrzu z Gersaintem.
- Wkradasz się tu...
4
BRIAN W. ALDISS - MALACJAŃSKI GOBELIN
- Maestro, pozwól mi jeszcze posłuchać tragedii o Padraiku. Nigdy nie mam jej dość.
- Za to ja mam dość ciebie. Moja droga Maria ma wyrecytować poemat przed turniejem podczas Święta
Buglewinga, ot co. Próbuję nią pokierować, poprowadzić, jak lis wabiący kury. Staram się uszlachetnić jej nierówną
dykcję.
- Nigdy nie śmiałabym stanąć na scenie bez twej nauki, mój kochany mężu - pisnęła żona lisa, podchodząc do niego
tak blisko, że mogła spojrzeć ponad jego osypanym łupieżem ramieniem na mnie.
Udobruchany połaskotał ją pod brodą.
- No dobrze już, muszę teraz przypudrować perukę i udać się na turniejową arenę, aby sprawdzić, czy dobrze
ustawili naszą lożę. Samemu trzeba o wszystko zadbać, bo inaczej nic nie jest takie, jak powinno... Atencja wobec
szczegółów świadczy o geniuszu człowieka... Prawdziwy artysta nigdy nie gardzi pragmatyzmem... Rzeczywistość jest
gliną fantazji... „Przed milionem lat, z prehistorycznych dżungli wypełzły...” Śmiała kwestia, jeśli się ją odpowiednio
przedstawi.
Mamrocząc w dobrze znajomy mi sposób, Kemperer miotał się po pokoju przygotowując się do wyjścia. Asystowali
mu w tym La Singla i służący. Skorzystałem ze sposobności, wyjąłem swój prowiant i ugryzłem kęs.
Kemperer włożył perukę i pozwolił, aby służący pomógł mu wbić się w kaftan. Spojrzał na mnie podejrzliwie.
- Chyba rozumiesz, co powiedziałem, de Chirolo? Zagrasz Albrizziego na ceremonii zaślubin de Lambantówny z
Orinirn. To tyle. W Bizancjum nie dzieje się najlepiej, zrękowin jest mało, nie ma więc sensu, abyś sterczał pod mymi
drzwiami licząc na łaskę.
- W takim razie zostanę i pomogę La Singli ćwiczyć rolę Hedy - powiedziałem podnosząc otwartą książkę z sofy.
Wściekł się i wyrwał mi wolumin.
- Nie będziesz jej w niczym ćwiczył. Wystarczy, że okażesz jej nienaganny szacunek. Wy, młodzi głupcy, macie się
za chwatów i zakłócacie spokój mojej drogiej żonie! Pójdziesz ze mną. Nie zostawię cię samopas w moim domu.
Zatrzymałem się w pół kroku.
- Z przyjemnością będę ci towarzyszył, maestro. Moja reputacja zyska na tym, jeśli mnie z tobą zobaczą. Mam
nadzieję, że nie wątpisz w czystość mego szacunku dla La Singli, wspaniałej aktorki naszej ery.
Udobruchany, ale nie na tyle, żeby przestać mamrotać, chwycił mnie za ramię, zanim zdążyłem złożyć wytworny,
pożegnalny ukłon jego żonie i ruszył przez dziedziniec patrząc prosto przed siebie. Nie obejrzał się nawet na Alberta, który
na widok pana wydal z siebie żałosny terkot.
Kiedy wyszliśmy na ulicę i brama zamknęła się za nami, spytałem go, dokąd idzie.
- A dokąd ty zmierzasz, de Chirolo? - Kemperer miał podejrzliwą naturę.
Z nadzieją wskazałem na północ, w kierunku St Braggart, myśląc, że on uda się na południe do Areny, gdzie
podczas świąt odbywały się turnieje.
- Ja idę w przeciwną stronę - stwierdził - więc muszę się pozbyć twego towarzystwa. Co za strata, oj, oj! Zapamiętaj
sobie, że przed rolą Albrizziego nie masz na co liczyć. Jeśli będzie inaczej, poślę po ciebie. Nie wałęsaj się tu. I nie myśl,
że mnie ta bezczynność odpowiada bardziej niż tobie. Latem wielkie rody wyjeżdżają z miasta. Poza tym, gdzieś niedaleko
Malacji maszeruje przeklęta osmańska armia, a to zawsze wróży źle teatrowi. Wszystko wróży źle teatrowi.
- Z niecierpliwością czekam na ponowne spotkanie - powiedziałem.
Ukłoniliśmy się sobie.
Stał bez ruchu, z założonymi rękami, nie odrywając stóp od ziemi. Patrzył jak odchodzę i skręcam za róg ulicy. Od
niechcenia obejrzałem się za siebie. Wciąż mnie obserwował. Drwiąco pomachał mi na pożegnanie, odprawiając mnie
ruchem kościstego nadgarstka. Za rogiem ulicy skryłem się za kolumnami pierwszej bramy, na jaką się natknąłem i tam
zaczekałem, wyglądając od czasu do czasu, aby sprawdzić, co się dzieje. Tak jak przypuszczałem, po chwili za rogiem
pojawił się Kemperer. Z chytrą miną, uważnie rozejrzał się wokół. Kiedy się upewnił, że odszedłem, wymamrotał coś pod
nosem i zawrócił.
Zaczekałem, aż się oddali i ruszyłem z powrotem pod jego bramę. Zadzwoniłem i wkrótce wpuszczono mnie do
słonecznej La Singli.
Zanim wróciłem, na przejrzystą nocną koszulę narzuciła niebieski, luźny peniuar z jedwabiu, ale wcale nie
wyglądała na bardziej ubraną. Włosy opadały jej na ramiona mieniąc się złotem. Przy każdym ruchu powiewały wstążki.
Siedziała przy stole, delikatnie podnosząc filiżankę z kawą do warg.
- Pamiętaj, że muszę ci okazywać nienaganny szacunek - powiedziałem.
- Mam nadzieję, że nie tylko - wymruczała spoglądając na biały obrus na stole i w pełni demonstrując długość rzęs.
Skoczyłem ku niej, ukląkłem obok krzesła i ucałowałem jej dłoń. Dała znak, abym wstał. Przycisnąłem ją do siebie.
Dopiero po chwili poczułem, jakie spustoszenie jej obfite piersi spowodowały w moich zapasach szynki, sera i chleba.
- A niech to, moja tunika! - krzyknąłem wyciągając resztki jedzenia zza pazuchy.
La Singla roześmiała się najpiękniejszym i najdoskonalej wyćwiczonym śmiechem, jaki słyszałem.
- Musisz zdjąć koszulę, drogi Perry. Pójdź za mną do buduaru.
- Widzisz, jak wygłodzony bywa biedny aktor. Zdarza mu się kraść jedzenie ze stołu kobiety, którą podziwia
najbardziej na świecie! - powiedziałem ze śmiechem, kiedy wbiegliśmy do pachnącego pokoju. - W mojej tunice
znajdziesz szynkę, a pomyśl tylko, co może się kryć w bryczesach...
- Cokolwiek tam jest, na pewno mnie nie zaskoczy. - Na dowód prawdziwości swych słów zaczęła szarpać
koronkowe wiązanie na plecach, które podtrzymywało jej strój.
Po chwili z dwojga staliśmy się jednością. Z zachwytem turlaliśmy się po sofie. Jej pocałunki były gorące i
zachłanne, jej ciało cudownie jędrne. W jej mały księżycowy staw-jak nazywali to miejsce ludzie ze wschodu - trafiłem
swą barką, aż wody uniosły się i wystąpiły z brzegów z siłą sztormu, której nie sposób pojąć zmysłami. Po chwili, niczym
skończenie szczęśliwi rozbitkowie, legliśmy obok siebie w łożu. Spojrzałem na jej bujnie porośniętą wyspę.
- „... z gorącej prehistorycznej dżungli wytrysnęły...”
- przekręciłem cytat.
Zaczęła mnie całować miękko, aż moja barka ponownie podniosła żagiel. Kiedy przyciągnąłem ją do siebie, powoli
pokiwała na mnie palcem w niemym upomnieniu.
- Sekretem szczęścia jest niedosyt. Ani bogacze, ani rewolucjoniści nie uznają tej tak prostej prawdy. Nacieszyliśmy
się już sobą i wiemy, że przyszłość obiecuje więcej. Nie możemy ufać, iż mój mąż pozostanie z dala od domu tak długo.
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angamoss.xlx.pl